To zdanie wypowiada Marta, na końcu I aktu spektaklu „Tajemniczy ogród”. Po nim zapada ciemność, a realizator dźwięku (czasem to jestem ja), spuszcza palec na klawisz play odtwarzacza, który stoi pod jego lewą ręką, prawą rękę trzymając na tłumikach akustycznego miksera. A wtedy z głośników bucha dźwięk gromu, na scenie gaśnie światło, widownia wypełnia się piskiem przerażonych dzieci i młodzieży, ale tylko na chwilę, bo po mniej niż dziesięciu sekundach zapalają się światła i już można wyjść na przerwę.
Przeszukuję internet. Oto w zasięgu ręki – dźwięki – burzy, deszczu, wiatru, chłodu, zawieruchy, szkwałów. Pięć godzin, osiem godzin, jedenaście godzin. Wybieram, klikam, reguluję głośniki. Do rana powinno wystarczyć…
Usypiam w atmosferze, której nie radził mi przyjaciel-psycholog. Ale cóż poradzić, skoro ciągnie mnie do burzy? Widzę, jak wtedy, ciemne chmury płynące od zachodu, nad wysokimi topolami na końcu ogrodu, uciekam, drepcząc małymi nóżkami wśród traw, w stronę podwórka, skąd dobiega głos mamy, może babci: „Piotruś!”
„Chodź do domu!”
Burza nie może być zła.
„Przeziębisz się”
Jeszcze chwila.
Przepływają nad domem zwały czerni. Strugi sieką podwórko między stodołą i domem, stoję w drewnianych, uchylonych wrotach, sam, za wodną zasłoną.