Wschodni wiatr

Auto lekko chwieje się na drodze przy prędkości sto czterdzieści, w szpalerze ciemnych kształtów prowadzących od drogi w górę, im wyżej, tym ciemniej, wtapiają się w czerń, rozrzedzają w światłach z przodu, zagęszczają uciekłszy w tył, na drodze wspinającej się lekko, i bardziej, i znów mniej, falami, światła wspiąwszy się na kolejny pagórek odsłaniają więcej przestrzeni, potem znów krócej, przed kolejnym garbem.

Ciemno, ciemniej, to dopiero pierwsze dni ciepłej wiosny, dnia ciągle przybywa, ale jeszcze zbyt mało, choć tak ciepło, tylko skąd ten wiatr, który przesuwa auto na drodze (w lewo, w prawo), to musi być wiatr, czy rzeczywiście wschodni…?

Brama na podwórko opiera się prawą stroną o ścianę domu zwróconego na wschód. Przez nią otwartą wpada wiatr, rzeczywiście ciepły, naprawdę.

———

Nie ukrywam, że zamykając bramę, tuż przed północą, zwrócony w stronę wschodu, skąd spodziewam się, ranem, dojrzeć czerwonożółty blask, a teraz łapię twarzą powiewy biegnące właśnie stamtąd, właśnie teraz wschodni wiatr uważam za sens, podsumowanie, esencję całego dnia. Wszystko, co udało się dziś wykonać, niknie wobec zapachu ciągle schnącej, wiosennej ziemi, dotyku, muśnięć, ciepłych uścisków, objęć wiatru, wszystko, co zdarzyło się od rana było wstępem preludium, uwerturą do tej ostatniej chwili, którą można docenić teraz, w stanie wyczerpania. Dlatego wobec niepowodzeń, tragedii, dramatów, śmierci, cierpienia, ostatecznie wiatr zamyka moje istnienie, przy nim wszystko mogę wybaczyć, wszystkiemu uwierzyć, na wszystko zaczekać, zamyślić się, otrzeźwieć, zasnąć, przebudzić.

I ciemność. Nic tak nie wzmacnia poczucia wiatru, jak czerń, w której on staje się drogowskazem, towarzyszem…

Wiatr po raz n-ty

Kochami wiatr. Nie, „kocham” to niedobrze powiedziane. Napisane. Niedobre określenie. Fascynuje mnie. Napędza. Może raczej zastanawia. Straszy mnie. Lubię przestrach. Lubię szum. Usypiam przy szumie. Przy tajemniczym szumie usypiam lekko przestraszony i bardzo zafascynowany.

Tak naprawdę cały dzień robię coś, nawet pracuję, czytam, oglądam, kieruję, planuję, piszę, idę, rozmawiam, odbieram telefony, wymyślam, kreuję nawet czasem, gram, ale tylko po to, żeby wieczorem, przed zaśnięciem, usłyszeć szum wiatru. Wtapiam się w niego, lecę wraz z nim i wydaje mi się nawet, że wiem skąd razem przylecieliśmy, i dokąd chcemy zmierzać.

Wiatr pozwala zapomnieć o tym, że jestem kiepski i żyję coraz bardziej marzeniami. Że nie jestem najlepszy dla ludzi, choć staram się robić takie wrażenie. Że nie umiem robić prezentów, a tylko czasem pomogę komuś w czymś, prawie bezinteresownie. Że użalam się nad sobą tak jak teraz.

Wiało, kiedy zaczynałem pisać, przynajmniej takie miałem wrażenie. Lecz teraz, za oknem, zdaje się, ucichło. I myśl się kończy. Trudno… Może uda się usnąć bez wiatru. Nasunąć na uszy kaptur lub czapkę, ciasno, wtedy szum się pojawia, blisko, bardzo blisko, może nawet w samej głowie. A z nim uczucie spokoju.

Wieje na drodze z Krakowa

Dziś wieje, na drodze z Krakowa na północ. Wieje pewnie też na drogach z Krakowa w innych kierunkach, ale Wiesiek nie jest w stanie tego sprawdzić. Zresztą „dziś” będzie jeszcze tylko przez dwie godziny. Potem północ, a zaraz po północy, jutro. Całkiem możliwe, że jutro też będzie wiało.

Wiesiek zaciera ręce. Kiedy wieje, jest w innym świecie. Mentalnie. Wtedy Zośka, żona Wieśka, z trudnością może się z nim dogadać. Wiesiek chodzi zamyślony, uśmiecha się do siebie, a kiedy pyta go, o czym myśli, odpowiada „o niczym”. Przyparty do muru mówi „takie sobie, nawet trudno powiedzieć, głupoty, nic ciekawego, śmiałabyś się”. „To bym się pośmiała” mówi Zośka, ale już poirytowanym tonem i Wiesiek przestaje wierzyć, że naprawdę by się śmiała. Tym bardziej milczy. Ona odbiera milczenie jak obrazę, więc w sekundzie jest wściekła, lecz Wiesiek, milcząc, przynajmniej nie oddaje złem za złe. Przy okazji nie powie też czegoś, czego potem musiał żałował.

O przepraszaniu Wiesiek nie myślał, bo o wiele łatwiej jest milczeć, niż potem próbować przepraszać. Czasem przepraszanie jeszcze bardziej denerwuje osobę przepraszaną, co jest doprawdy dziwne, bo nic tak przecież nie potwierdza racji przepraszanego, jak przeprosiny. Najwyraźniej jednak jest w przeprosinach coś drażniącego, może to, że przepraszany powinien, przynajmniej w teorii, wybaczyć. Lecz on, tu: ona, czyli Zośka, kiedy jest wkurzona, nie przebacza, bo musiałaby wyhamować szybko swoje wkurzenie, a to jej nijak nie pasowało. Może gniew ma w sobie jakiś składnik „świętości”, gniew nie może minąć tak od razu, bo to by znaczyło, że nie bardzo był uzasadniony. A człowiek, który się gniewa, a nie ma racji, wychodzi na idiotę.

O tym myślał Wiesiek jadąc autem, gdy światła wydobywały z ciemności przemykające kształty drogi z Krakowa. Nikomu teraz nie przeszkadzała zamyślona twarz Wieśka, mógł więc poświęcać się temu, co przywiewał mu wiatr, zachodni, zdaje się. Tak, zachodni, bo kierownicę Wiesiek musiał trzymać mocniej lewą ręką, żeby mu auto schodziło na prawo, od tego wiatru.

Po drodze jest miejscowość Widoma. Trochę śmieszna nazwa, tak, jakby mieszkała tam kiedyś jakaś niewidoma. I w pewnym momencie stał się cud, że przejrzała na oczy. Po dwudziestej drugiej, nocą, wyłączają we wsi wszystkie światła na drodze, może sołtys wychodził z założenia, że i tak wszyscy widzą. A może na przekór policjantom, którzy chcieliby łapać na terenie zabudowanym, ale jak jest ciemno, to dają spokój.

Gdy wieje tak mocno powietrze staje się przezroczyste. Na horyzoncie, albo blisko horyzontu, którego przecież nie widać, bo jest ciemno, migają ogniki. Wiesiek wyobraża sobie, że niejeden z nich stoi na rozwidleniu dróg. Że podchodzi do samotnej lampy w środku pól, przysiada u jej podstawy, sterczy tak przez pół godziny i słucha wiatru. Potem wybiera inny ognik na horyzoncie, zmierza do niego, i odnajduje lampę, tym razem na skraju lasu. Tutaj szum jest przeraźliwy. Wiesiek, jadąc autem, wyobrażał sobie tę przeraźliwość. I to, że las w lecie szumi inaczej niż w zimie. A świeże, wiosenne liście szumią delikatniej niż te wyschnięte, jesienne.

Tuż przed północą

Tuż przed północą zerwał się zachodni wiatr. Pędził rozległymi polami na długich pagórkach, wdarł się w wąską dolinę u zbiegu dwóch wzniesień, która wyglądała jak wyżłobiona wielkim ostrzem dociśniętym od strony nieba. Zabrał stamtąd lepki zapach wilgoci, poniósł w górę, w szpaler nagich jesionów, wyznaczających drogę w stronę osiedla.

Dotarłszy do pierwszej linii zabudowań zwolnił, kluczył między ogródkami i domkami jednorodzinnymi. Pierwszy poczuł go Oklo, którego dom wysuwał się od zachodniej strony. Oklo stał na małym balkonie, wysuniętym poza opadającą linię dachu. Potem wiatr rozwiał włosy Lakeh, stojącej nieco na północ, dalej dotarł do Fritza, Halmy, Nanatta i innych. Wszyscy zwróceni w zachodnią stronę, w ciemne niebo i ledwo widoczne pasma pól. Pierwsza fala wiatru przesuwała się przez samotne osiedle, które nie było częścią miasta, nie leżało na peryferiach, przez którego środek biegła droga bez początku i bez końca.

Ostatni poczuł wiatr na twarzy Morton, tkwił na swoim balkonie po wschodniej tronie osiedla. Kiedyś on osiedlił się tu jako pierwszy. Każdy następny przybysz stawiał dom na zachód od Mortona i kolejnych. Najkrócej mieszkający był najdalej wysunięty na zachód i to on pierwszy odczuwał wiatr, każdej nocy, tuż przed północą.

Morton odetchnął spokojnie, przesunął ręką po czole, pomarszczona skóra dłoni zetknęła się z siwymi, rzadkimi włosami. Mijała północ. Chłonął jeszcze przez chwilę wiatr twarzą, potem raz zakręcił drewnianą kołatką, którą trzymał, jak zawsze, w lewej dłoni. Ostry dźwięk podniósł się i poleciał na wskroś wiatru, dotarł do Oklo, usłyszeli go wszyscy. Wtedy odwrócili się, skierowali na wschód, czując teraz powiew na plecach i z tyłu głowy. Wiatr biegł dalej, by za kilka godzin przywołać wstające zza horyzontu słońce.

„Ja kocham burzę”

To zdanie wypowiada Marta, na końcu I aktu spektaklu „Tajemniczy ogród”. Po nim zapada ciemność, a realizator dźwięku (czasem to jestem ja), spuszcza palec na klawisz play odtwarzacza, który stoi pod jego lewą ręką, prawą rękę trzymając na tłumikach akustycznego miksera. A wtedy z głośników bucha dźwięk gromu, na scenie gaśnie światło, widownia wypełnia się piskiem przerażonych dzieci i młodzieży, ale tylko na chwilę, bo po mniej niż dziesięciu sekundach zapalają się światła i już można wyjść na przerwę.

Przeszukuję internet. Oto w zasięgu ręki – dźwięki – burzy, deszczu, wiatru, chłodu, zawieruchy, szkwałów. Pięć godzin, osiem godzin, jedenaście godzin. Wybieram, klikam, reguluję głośniki. Do rana powinno wystarczyć…

Usypiam w atmosferze, której nie radził mi przyjaciel-psycholog. Ale cóż poradzić, skoro ciągnie mnie do burzy? Widzę, jak wtedy, ciemne chmury płynące od zachodu, nad wysokimi topolami na końcu ogrodu, uciekam, drepcząc małymi nóżkami wśród traw, w stronę podwórka, skąd dobiega głos mamy, może babci: „Piotruś!”

„Chodź do domu!”
Burza nie może być zła.
„Przeziębisz się”
Jeszcze chwila.

Przepływają nad domem zwały czerni. Strugi sieką podwórko między stodołą i domem, stoję w drewnianych, uchylonych wrotach, sam, za wodną zasłoną.

Wiatr zacina deszczem

W ulicznej ciemności, rozświetlanej latarniami, wiatr szumi w iglakach i macha resztkami liści, zacina deszczem. Nie wie o zamachach w Paryżu, mogę się założyć. Wieje tak samo, jak cztery dni temu i jak rok temu, jak gdyby nigdy nic się nie zmieniało. Nawet klimat z ociepleniem. Wiatrowi obojętny jest los człowieka, brutalne to zdanie i człowiek, gdyby mógł, wychłostałby wiatr, zresztą niektórzy próbowali.

Meteorolodzy umieścili apel i krytykę na facebooku, że wiatr teraz powinien zacinać już śniegiem, a nie deszczem, i nawet zebrali kilka tysięcy lajków. Lecz wiatr ma to najzwyczajniej gdzieś, albo nie zagląda na facebooka. Zresztą mógł wyłączyć opcję „obserwuję meteorologów”, czemu bym się szczególnie nie dziwił. Nawet się domyślam, który z moich znajomych wyłączył tę opcję przy moim nazwisku. I zaczynam rozumieć wiatr, że jest mu wszystko jedno.

W zasadzie kiedy nikogo nie obserwujesz ani nie reagujesz na lajki i komentarze, zyskujesz prawdziwą fejsbukową wolność. To pierwszorzędne uczucie, którego nie burzy sporadyczna świadomość, że algorytmy fejsbuka wyławiają ciebie z morza posłusznych fejsbukowiczów, jako krnąbrnego i leniwego, i podsyłają na zachętę fajsbukowe wabiki – to grupę pastorów, do której może chciałbyś się zapisać, albo amatorskich kierowców rajdowych, albo fotografów, którzy nie fotografują za darmo. By nie stracić wolności twoim zadaniem jest odpowiadać niezmiennie jak podczas dziecinnej zabawy: „pomidor”.

Wychodzisz za drzwi, siadasz na schodach z betonu, w ciemności, przed domem, obok fejsbukowego kolegi – wiatru – który zacina, a ty mu pokazujesz język. Osiadają na nim kropelki. W tych kropelkach czujesz zimne, twarde okruszki, znikające zanim rozetrzesz je o podniebienie.

Teraz! Oto rodzi się śnieg. Zacznie nim zawiewać może jeszcze przed ranem. Przemiana, przełamanie, przeistoczenie stanu, zmiana pory roku dzieje się właśnie teraz. Nie dowiedzą się o tym znajomi z fejsbuka, bo w ramach odwetu wszyscy przestali już obserwować skrzydlatą, nieuchwytną, niezrozumiałą duszę, bez której nigdy nie następuje zmiana pogody.

wydmy fot. Piotr Kubic

Tuż przed północą

Zbliżała się północ. Dwa dni wcześniej temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni i nie chciała się podnieść, nawet w ciągu dnia, w południe. A co dopiero teraz, gdy światło latarki wydobywało z ciemności kształty podwórka. Jeszcze nie tak dawno te same ściany, sucha ziemia, oddawały ciepło zgromadzone podczas dnia. Teraz tkwiły martwe, wrogie wręcz. Między gałązkami iglaków, między oczkami ogrodowej siatki, przepływał zimny strumień powietrza, opływał to, co pozostało, nie sprzątnięte, po lecie. Turystyczne krzesełka, ogrodową huśtawkę o przekrzywionym daszku. Zakręcał za rogiem i miało się wrażenie, że powracał z drugiej strony budynku, dopadając przechodnia od tyłu.

Wychodząc z domu na trzy minuty szkoda nakładać kurtkę. Może nacisnąć na uszy czapkę, to wszystko. Dlatego ramiona przeszywa zimny wiatr, niespodziewany gość, którego tolerować można tylko przez chwilę. Lecz podwórko należy już do niego. Szepcze pozostałym liściom: czas się żegnać.

Zespół napięcia wieczornego

Wieczorem zmusza siebie, by zasnąć. Rankiem stwierdza ze spokojem, że znów zmartwychwstaje. Lecz gdyby nie otworzył oczu, nie stwierdziłby, a jego spokój nie byłoby zmącony, co się rozumie samo przez się. Za to wie, że spokój innych osób przestałby istnieć, i to na długo.

Sen przypomina śmierć. Oddanie siebie we władanie czegoś nieokreślonego. Niewierny Tomasz nie dowierza, że „jutro” nie będzie się różnić niczym szczególnym od „dzisiaj”. Jutro, o ile będzie mu dane, rozpocznie życie na nowo. To, że pozostaną stare długi do spłacenia, i ciągłość innych, codziennych spraw – to nie ma większego znaczenia. Każdy dzień to oddzielne życie, wieczorem kończy się, a rano, jeśli już, łaskawie się zaczyna. Trzeba więc dobrowolnie skłonić głowę pod topór, i pozwolić jej zasnąć. W chwili, której nigdy nie można precyzyjnie przewidzieć, spada niewidzialna zasłona, niczym nóż, i odcina świadomość.

Lecz jeszcze, przed snem, na ułamek sekundy, wspomnienie. Dziś przybył, niezapowiedziany, ciepły wiosenny wiatr. Szumiały gałęzie drzew, jeszcze bezlistne, bo z dopiero co pękającymi pąkami. Tak wiatr może szumieć tylko wśród nagich konarów. Z wnętrza domu, wieczorem, trudno było odróżnić, czy to jeszcze wiatr, czy już deszcz, który zresztą też przybył nagle, niespodziewanie. I nie szeleści on, bo jak wspomnieliśmy, ciągle nie ma na czym, bo pąki dopiero pękają.

pejzaż,fotPiotrKubic

Wśród tych pąków, wiosennego wiatru między pustymi konarami i kropli zagubionego deszczu, ludzkie codzienne prace jawią się jako niepoważna, mało potrzebna zabawa. Lecz czy to choćby w części słuszna prawda? Czy to tylko pusta refleksja człowieka, który nie musi, akurat w tym momencie, walczyć codziennie o przetrwanie. Co zresztą znaczy: walczyć o przetrwanie? Ha, czy samo to pytanie nie świadczy o tym, że nie o przetrwanie tu chodzi?

Może pytania o sens mają okazję stawiać ci, którzy nie muszą walczyć o przetrwanie, dlatego mają czas i siłę stawiać pytania o sens? Wynikałaby z tego jakaś ironia losu, paradoks, absurd. Człowiek walczący o przetrwanie nie ma czasu zadać sobie pytania o sens, a kiedy wreszcie może zadać pytanie o sens, bo nie musi już walczyć o przetrwania, to wolałby nie mieć czasu go sobie zadawać.

Właśnie teraz, wieczorem, w oczekiwaniu na ostrze, które spadnie i odetnie świadomość, przybywają, może wraz z wiatrem, pytania. Szalony pęd do twórczości, kiedyś właściwy tylko twórcom, dzisiaj ogarnia wszystkich. Kreatywność ma być lekarstwem na niedolę życia na padole łez. Twórczości tej, coraz częściej, nie ma już kto kontemplować. Wystarczy spojrzeć na facebooka, by stwierdzić, że liczba twórców zaczyna przewyższać liczbę odbiorców. Podobnie dzieje się w innych dziedzinach życia. W bogactwie swoich ofert z trudnością orientują się np. firmy telekomunikacyjne. Konsultanci centrów telefonicznej obsługi klienta nie wiedzą często nic konkretnego. Obietnice przewyższają możliwości ich realizacji, a chwalenie się nowymi możliwościami staje się fikcją.

Jakie znaczenie, wobec codziennego szaleńczego tempa pracy, mają płynące, niekształtne obłoki, pędzone zwykłym, nieszczególnym wiatrem? To stąd bierze się zespół napięcia wieczornego. Z tęsknoty, by nie być kreatywnym, choć jeden dzień. By jutro spojrzeć na niebo i posłuchać wiatru, szemrzącego wśród konarów, a wkrótce – wśród liści. By nie przegapić liści, zanim opadną, przecież to zaledwie mgnienie.

Śnieżyca

Ślisko jest tak bardzo, że trudno ruszyć samochodem. A co dopiero go zatrzymać? Jest jednak różnica: trudniej ruszyć, bo napędzane są tylko dwa koła, zaś przy hamowaniu udział biorą cztery koła. Tak więc hamowanie powinno być skuteczniejsze niż przyspieszanie.

Co tam… ślisko…

Wieje bardzo. Okna wypełnione argonem, czy tam innym gazem, zaledwie przyprószone śniegiem. Nasze poprzednie okna miałyby już kwiaty z lodu, a zbliżając dłoń do szczelin poczułbym ten powiew, co na zewnątrz. Drżałbym też, ubrany w podwójne ciuchy, od tego chłodu, i marzył, by zapaść pod kołdrę. A tak – nie marzę. I nie marznę.

Zawiewa za oknem, w świetle lamp, gnie drzewa, gnie nie za bardzo, bo są bez liści, nie stawiają oporu. Już nie wiem, gdzie ulica, gdzie chodnik, gdzie zaczyna się trawa i skarpa, bo wszędzie biało. Ach, jakie płatki śniegu mkną w dół; niech mkną, choć będą narzekać rano, ludzie, że im źle. A gdyby tak teatr odwołał przedstawienia, dzieci nie poszły do szkoły, gdybyśmy odśnieżali drzwi wejściowe, choć do połowy zasypane? To co? Nadganialibyśmy potem zaległości? Że program w szkole niezrealizowany, plan sprzedaży, plan produkcji, plan osiągnięć zostawiony z tyłu? Że kurier nie dojechał, mleka nie dowieźli (myślał by kto), albo nie ma pięciu rodzajów chleba i kajzerek.

Niech śnieży. Śnież czym więcej. Powietrze oddycha tej nocy pełniejszą piersią, nie pyta nas o zgodę, zagniewanych, zmartwionych, zastraszonych. Śnieżyca króluje, i jakąś pociechę mam w tym, że gdyby chciała, zmiotła by nas, z lekkim uśmiechem. A ja bym jej uśmiechem odpowiedział.

Nasz statek

Na naszym statku chodzę od burty do burty i wyglądam. Na wschodzie mieszanina niebieskiego i białych połaci chmur, właśnie odsłoniła je ustępująca, czarna, wielka chmura. Na zachodniej burcie bielą się kamienie cmentarnego muru, daleko, ich widok przenika przez gąszcz ogrodowego gałęziostwa. Oświetlił je promień słońca, który wychylił się spoza ustępującej czarnej chmury. Wracam za wchód – czarna chmura znika powoli za horyzontem. Ale ale, horyzontu stąd nie widać, bo zasłaniają go nadbudówki innych statków obok, oraz drzewa. Powinienem więc napisać, że chmura znika za nadbudówkami statków, widzianych na wschodniej burcie.

W zasadzie wolałbym, żeby statek był ułożony inaczej. Mianowicie – tam, gdzie jest zachodnia burta, bardziej mi pasuje dziób. Wtedy stojąc przy oknie, na mostku, mam wrażenie, że przede mną rozciąga się dwieście metrów dość sporego tankowca. Ze zbiorników przede mną wyrosły już rośliny, tak długo płyniemy. Biały mur na końcu to spotykające się burty, lewa i prawa, właśnie na dziobie. Zaś wschodnia burta przypomina mi rufę, jest za nią skarpa, a na dole droga przecina ją w poprzek, zupełnie jak na rufie.

Dość mocno wieje dzisiaj, tak z pięć stopni w skali Beauforta. Wiatr przepędza chmury, i w ślad za tą wielką i czarną, która właśnie odchodzi, a zostawiła przez chwilę trochę niebieskiego, nachodzi kolejna ponura, siwa. Pomiędzy nimi przeciska się od czasu do czasu słońce. Dokładnie tego nie widzę, ale spodziewam się, że wygląda to tak, jakby gdzieś z wysokiej rampy świecił wielki teatralny spot, i omiatał okolicę.

Okolicę, która pokryta jest falami, na których kolebią się statki. Gdyby tak znaleźć się w odpowiednim miejscu i właśnie tym a nie innym momencie, to słoneczny spot rozegrałby tam małe widowisko, z dramaturgią według własnego pomysłu, niepowtarzalne. Może by tak wybrać się szalupą? Nad mostkiem przechodzi kolejny zestaw chmur, tym razem jak zestaw bagietek ułożonych skośnie na półce w markecie. Dziś morze żyje, i choć w kokpicie ciepło i tylko szum dociera, to na zewnątrz dzieje się dziś tajemnica.