Idzie wiosna. Powoli.
Przypominam sobie tę jedną, na którą czekałem. Bo tamtej zimy ojciec kupił mi nowy rower. Miał dziesięć biegów, co na tamte czasy było szczytem marzeń. Rower stał w nieużywanej kuchni i zerkałem na niego przez matową szybę w drzwiach, które tam prowadziły. Był czerwony. Regulowałem przerzutki, sprawdzałem, jak działają, naciskałem na dźwigienki hamulców, w tle grał na okrągło singiel Papa Dance, a ja czekałem, kiedy będę mógł go wreszcie wyprowadzić na zewnątrz.
W tamtych czasach nie mieściło się jakoś w głowie, że można jeździć rowerem zimą, po śniegu. Któregoś dnia przyszły roztopy i woda płynęła strumieniami po spękanym asfalcie. Pojechałem tylko na chwilę, w słońcu i tym właśnie zapachu, który towarzyszy mięknącej po mrozach ziemi.
Potem, po latach, wynagrodziłem sobie te miesiące czekania. Ten sam rower jeździł po śniegu i lodzie, podczas kilkunastostopniowych mrozów, w samo południe i o trzeciej nad ranem. Którychś Świąt Wielkanocnych dotarł na Śnieżnicę, a jakiegoś lata – pod Trzy Korony. Jeździł w deszczu, przytłoczony ciężarem śpiwora, namiotu i prowiantu.
Aż go… zgubiłem. Któregoś dnia nie znalazłem go na miejscu. Nie mogłem zrozumieć ani sobie przypomnieć, co się stało. Miałem go w Krakowie, tam, gdzie pracuję i załatwiałem przy jego pomocy różne sprawy w centrum. I zdaje się że było tak, że któregoś dnia przypiąłem rower do latarni i poszedłem zjeść obiad. Nagle odebrałem telefon z informacją, że jestem pilnie potrzebny w robocie. Zapomniałem o rowerze, zerwałem się i pobiegłem. Roweru zacząłem szukać cztery dni później, ale ślad po nim zaginął…