Tamtego dnia rozprzestrzeniała się wiosna. Na betonowym, startowym pasie lądowało słońce, rozgrzewało jego białe płachty między bruzdami i pęknięciami. Szedł patrząc pod nogi, drogę znał na pamięć, nie musiał się rozglądać. Zresztą rozglądać się nie było za czym. Ale brak interesujących widoków nie usprawiedliwia patrzenia pod nogi, bo, w każdym razie, rozglądanie się wokół, a przynajmniej patrzenie przed siebie, choćby w nieciekawej lub znanej okolicy, wydaje się bliższe normalności, optymistyczne powiedzielibyśmy. W przeciwieństwie do kontemplacji własnych nóg i nienowych, poobcieranych butów na tle startego betonu.
Niebo zauważyło wędrowca i schylając poczęło dawać mu znaki. Niech choć spojrzy w górę, bo ono, nawet jeśli pochmurne i złowieszcze, to zawsze bezgraniczne. A dzisiaj? Lecz znaki daremne. Gdyby mogło się odbić w spękanej tafli, białe smugi dalekich szlaków przełożyć na czarne, rozgałęzione spękania, człowiek ze spuszczoną głową mógłby zobaczyć trochę nieba, nie podnosząc głowy.