Czarna limuzyna

Odbijają się konary drzew w karoseriach naszych samochodów, gdy pędzimy przez miasto. Ani nie wiemy kiedy. Przeglądają się chmury, że teraz, wiosną, takie mniej uczesane. Uliczne latarnie głaszczą maski i błotniki, zbyt delikatnie, byśmy je czuli. Deszcz z przedwiośnia puka do zasuniętych szyb.

Ktoś rozmawia z kimś bliskim, bez nas, na temat zasadniczy. Dowiemy się o tym z porannej gazety, którą znajdziemy trzy dni po wydaniu, złożoną starannie na przystanku. Tłumy całe prześlizną się lśniącymi cieniami po nawoskowanych bokach bolidu, gdy w godzinach szczytu będzie przemykał alejami, jakby nie dotyczyły go ograniczenia prędkości, zakazy i nakazy. Jakby ani nie mogły mu przeszkodzić stojące w kolejkach samochody. Jakby nie miał wstydu, a może jakby mu było wszystko jedno. Jakby nie mógł już odczuć ludzkiego smutku, rozpaczy, nawet fascynacji.

Idealne odgrodzenie się od świata.

Czas na wolność

O 22:03 skończył pakować kamerę, rejestrator dźwięku, statyw, aparat fotograficzny. Rozglądał się jeszcze, czy pod krzesłami nie została jakaś drobna złączka czy dekiel, którego brak potem spowoduje kłopoty. Wyszedł na zimne powietrze, na bagażnik roweru nałożył statyw w pokrowcu i przypiął długą gumą z haczykami. Guma była o wiele za długa, owinął ją więc wokół bagażnika.

Resztę rzeczy miał na plecach, w plecaku. „Dobrze mieć i rękawice”, bo zimno dość. Przedzimowy chłód wielkiego miasta owija się wokół samotnego rowerzysty. Około 22:15 dotarł do swojego pokoju w bazie. Wpierw kazał komputerowi skopiować sobie pliki wideo z kamery, gdyż to miało trwać dłużej. W tym samym czasie zaczął kopiować i zdjęcia. Zrobił ich może pięćdziesiąt. Zaraz potem zaczął je przeglądać. Tworzyły serie podobnych ujęć. Przeglądając je oznaczał każde z nich tak, by w końcu wybrać zestaw kilku, do zamieszczenia jako news w internecie. Mógłby pracować szybciej, gdyby szybciej chciał działać komputer. Lecz siedmioletnia już maszyna miała prawo się ociągać.

Nie mógł przypomnieć sobie, jak nazywał się prowadzący dzisiejsze spotkanie. Pomyślał, że gdzieś w internecie jest jeszcze jego zapowiedź, i rzeczywiście, znalazł to, czego szukał. To może niepozorny szczegół, ale zdjęcia bez podpisów robią dość amatorskie wrażenie.

Pliki wideo są już w komputerze, można więc zacząć ich konwersję. By móc je montować trzeba zmienić ich format. Zajmie to kilka godzin (bo komputer ma już siedem lat), tak więc jeśli konwersja zacznie się teraz, to jutro na piętnastą pliki powinny być gotowe. O piętnastej zamierza znów wejść do swojego pokoju. Aha, jeszcze plik audio z rejestratora też trzeba wgrać do komputera.

Diody mrugają, komputer znów czyta, można więc się zająć pakowaniem plecaka. Laptop, zasilacz, myszka, czytnik kart, kabel USB-mikro USB, glukometr, paski do glukometru i nakłuwacz oraz wstrzykiwacz. Gdzie jest portfel, ma być w wewnętrznej kieszeni kurtki. Terminarz, czapka, szalik. Rzut oka na biurka, czy nie zostało coś, co powinien zabrać do domu. Trudno stwierdzić, bo na biurkach pozostało sporo rzeczy.

Teraz do tramwaju. Najbliższy jest o 23:04. To aż tak długo zeszło? Można podjechać 14-stką a potem przesiąść się na 4. W rękach czuje niepokojącą pustkę. Bo kiedy przyjeżdżał tramwajem, miał spore pudełko z grzejnikiem olejowym oraz siatkę z prowiantem.

Samochód stoi jako jeden z trzech samotnych już teraz na ciemnym placu, dzikim parkingu, wciśniętym między wiadukt, aleję, krzaki i niewielki, ale nowocześnie wyglądający pawilon. Samochód zapala bez problemu, ale trzeba go zatankować. Okazuje się, że nie działa jedna lampa z tyłu. Na stacji kupuje więc i żarówkę, ale trudno ją zamontować, coś się tam poprzestawiało lub wygięło. Mocuje się dłuższą chwilę.

Choć zwykle jeździ szybko, to tym razem nie miał na to ochoty. Nie było się z kim ścigać? A może zimowe opony szumią głośniej i sprawiają wrażenie większej prędkości. Ale było też coś innego, jakiś nowy dźwięk, powtarzający się, jakby ocieranie, od strony bagażnika… Pomyślał, że może coś się tam urywa albo pęka… Potem ucichł…

O wpół do pierwszej mógł spokojnie stanąć w przedpokoju, w domu. I kiedy wszystko wydało się załatwione pomyślał, że wreszcie ma czas tylko dla siebie. Teraz jest zupełnie wolny, bo zrobił co mógł, a ci, którym mógłby jeszcze czymś przydać, i tak już śpią. Teraz może podróżować nieskrępowanie po krainie wyobraźni i byłoby to prawdą, gdyby nie konieczność snu, w jaki każdy człowiek, czyli również nasz bohater, został wyposażony.

Chciał jeszcze oglądnąć ostatnio wykonane zdjęcia, te dla siebie, albo zaaranżować jakiś utwór, oczywiście w wyobraźni, bo stuk klawiszy elektronicznego pianina nie uszedłby bezkarnie… Chciał może pisać, gdy…

Niemożliwe. Przyszedł Wiesiek. O wpół do pierwszej w nocy przyszedł Wiesiek!…

Droga i niebo, i co się wydaje

Z poziomu drogi wydaje się, że drzewa, ciągnące się wzdłuż niej, przecinają niebo na dwie części. Tak wydaje się z poziomu drogi. To oczywiście złudzenie, a wiedzą o tym ci, którym choć przez chwilę dane było spojrzeć na drogę od strony nieba. Jest ona wtedy nawet nie niteczką. Jest niczym, lecz dokładniej byłoby powiedzieć – nie ma jej. Bo nawet stwierdzenie, że jest niczym, zawiera w sobie jakieś istnienie, a przecież taka szeroka droga, jak ta krajowa nr 7, od strony nieba, jeśli tylko wznieść się trochę wyżej, przestaje istnieć.

Droga i niebo, fot. Piotr Kubic

Kierowcy, siedzącemu za kierownicą samochodu, który jest jeszcze mniejszy niż sama droga, wydaje się jednak, że on sam, albo co najmniej – jego samochód – jest najważniejszy, no może – szczególny. Czy to przez markę, czy cenę, za jaki został kupiony, albo, w ostateczności – z powodu nieprzeciętnych umiejętności, jakie przypisuje sobie kierowca. To nic dziwnego, że na niskim poziomie coś wydaje się czymś, podczas gdy po wzniesieniu się wyżej, to coś nie ma większego znaczenia, o ile w ogóle istnieje.

Tak więc kierowcy, który przypisuje sobie nieprzeciętność, jadącemu po jednej z kilkudziesięciu dróg krajowych, które, po wzniesieniu się choć trochę ponad poziom kraju przestają się liczyć, a nawet istnieć, tak więc kierowcy wydaje się, że drzewa wzdłuż drogi przecinają niebo na dwie części. Ale właśnie dziś, niecodziennym zrządzeniem losu, niebo rzeczywiście wygląda zupełnie inaczej po lewej i po prawej stronie szpaleru drzew. Nad drogą, drzewami, samochodami, nad południową częścią kraju, przechodzi zmiana pogody, front chmur, a szosa, na kilkanaście minut, może pół godziny, stanęła im w poprzek. To oczywiście też złudzenie, bo powiedzieliśmy, że niebo nic sobie nie robi z szosy, nawet nie podejrzewa, że ona istnieje.

O szesnastej trzydzieści siedem, na wschodzie, szarawa magma gubiła w swoim wnętrzu linię horyzontu. Na zachodzie niebo o silnym niebieskim kolorze stało się tłem dla pochylonych nisko, białych, skłębionych stratocumulusów. Pomiędzy zachodem a wschodem niebieski bladł stopniowo, stając się szarawą nicością, która dalej traciła nawet swoją nicość, stając się na wschodzie czymś nieokreślonym. Stając się niczym, albo raczej – przestając być czymkolwiek. Gdyby nie wiedzieć, że kryją się tam domostwa wśród pól, można by pomyśleć, że świat tam zanika, w zszarzałej monotonii.

Rolnik, w domostwie na skraju posuwającej się szarości, nawet nie wychodzi z domu, by sprawdzić pogodę. Odszukuje prognozę w internecie, albo słucha wiadomości w telewizji. Tak się stało, że ignorujemy niebo, a ono, w takim razie, ignoruje nas. I tylko wspomnienia z dzieciństwa próbują się przebić z zaszłej pamięci. Kiedy nie było tylu spraw, w gruncie rzeczy głupich i zbędnych, a niebo było bliższe ludziom, i częściej na nie spoglądali, może czuli, że było o wiele bliżej.

Pędzimy

Jedynka – dwójka – trójka – czwórka – piątka. I prosta. Prosta w dół, potem w lewo, i w prawo na wznoszeniu. Dalej droga prowadzi grzbietem wielkiego pagóra. Z prawej i z lewej ciągną się nasze polskie pola, plecione pasemka, mnożą się coraz bardziej, im bliżej horyzontu, daleko. Pędzimy grzbietem, prostą, a z prawej przed nami, świeci w twarz czerwone, zachodzące słońce. Z gładkiego asfaltu wpadamy w połatany i pofalowany, zaś na szczycie, nie wiadomo czemu, zakręcają czerwone strzałki – to ostry, zdziurawiony zakręt w lewo. Ziemski padół.

Pędzimy, jakbyśmy nie mieli nigdzie dotrzeć. Pędzimy dla samego pędzenia, bo tak wylosował dla nas wielki automat, z którym, na szczęście, nie mamy co dyskutować. Pędzimy, już nie szukając sensu w tym pędzeniu, co najwyżej – drobnego szczęścia, gdy na poprzecznych garbach i ściegach unosimy się na ułamek sekundy, choćby na milimetr, w stronę pierzastych cirrusów.

Fotoradar, ruchomy

Świetny film – TVBigos śmiało podgląda pracę Inspekcji Transportu Drogowego. Zakamuflowany samochód ITD robi zdjęcia samochodom, które przekraczają prędkość. Polecam komentarz – zarówno mówiony jak i ten, który pojawia się na ekranie.

 

..

Akcja w Michałowicach

W środę wracałem do domu po godzinie 22. Na drodze powstał korek i wkrótce okazało się, że to z powodu wypadku drogowego. Dwa auta zderzyły się na lekkim zakręcie, prawie czołowo. W każdym z aut najbardziej zmiażdżona była ta przednia część pojazdu, po której siedzi kierowca.



Kobieta z Lanosa wyszła o własnych siłach, ale kierowca czerwonego Golfa nie był w stanie tego zrobić. Siedział, przytomny, i czekał na przyjazd pomocy. Ludzie zebrali się wokół. Gdy przyjechali strażacy spodziewałem się, że wystarczy usunąć drzwi, aby kierowca wysiadł. Było to naiwne myślenie. Po wyjęciu drzwi strażacy otoczyli samochód w liczbie ośmiu, praktycznie z każdej strony, jeden z nich sięgnął pod maskę, inny wszedł pod samochód. Domyśliłem się, że uwięzione zostały nogi kierowcy i teraz próbują je wyciągnąć nie zwiększając obrażeń. 

wypadek drogowy

Na koniec zdjęcie, które ukazuje brutalną prawdę. Kierowca podczas zderzenia owinął się wokół kierownicy. Siła uderzenia była tak duża, że wygięła kierownicę, a kolumna z pewnością wbiła mu się w pierś. Samochód nie posiadał poduszki powietrznej. Jak wielka musiała zadziałać tam siła…? Na szczęście kierowcy przeżyli. Więcej zdjęć znajdziecie tutaj.

kierownica po wypadku

Zmiana ról

Dziś, koszuli flanelowej, którą nosiłem chyba z dziesięć lat, obcinałem rękawy. Położyłem ją na stole, poszukałem pachy, i… ciach. Czułem, jakbym sobie obcinał ręce. Potem przeciągnąłem nożyczkami po grzbiecie, na kołnierzyku trzeba było mocniej nacisnąć. Koszula od dziś będzie służyć do wycierania reflektorów w samochodzie. Wiadomo, że w zimową pluchę reflektory brudzą się najszybciej, a nie ma to jak dobra widoczność. To sprawa bezpieczeństwa.

Koszulę ciąłem, bo trzeba się pozbywać starych rzeczy. Szczególnie, gdy kupuje się nowe. Albo para-nowe, jak te dwie koszule i spodnie, które ważyły jakieś półtora kilograma. Tak więc dla równowagi pozostaje mi pociąć jeszcze jedną koszulę oraz jakieś spodnie. Ale za drugim razem już nie będę miał tego wrażenia, że kaleczę sam siebie, to było tylko na początku. Dlatego Wam o tym piszę – zanim wyleci mi z głowy.

PS. Dotychczasowe spodnie, a w zasadzie ich kawałki, służące do czyszczenia reflektorów, przydadzą się teraz do wycierania plam oleju z silnika.

Brnę, brniesz, brniemy

Zamknięty w czterech ścianach samochodu, z zamazanymi bocznymi szybami, jedyny kierunek – naprzód. W ciemności rząd czerwonych guziczków, to światełka, przypominające maliny w gęstwinie maliniaka, gdzie panował półmrok nawet w najbardziej słoneczne i gorące dni lata. Guziczki tasują się, pną i opadają w dół wraz z falowaniem szosy, ale tak naprawdę – tkwią w rzędzie, związane i spięte w naszyjnik, z którego nie uda im się wyrwać.

Ale tu nie lato, na zewnątrz – ostry eter, napastliwy, srogi, kolczasty. Tam tumany żarłocznych, solnych iskierek, jak wiatr słoneczny, ten z ciemnej próżni, zabójczy. Brnę przez, brniemy my, potulne, posłuszne, apatyczne koraliki naszyjnika, brniemy po kolana, po pas, ze zgasłym wzrokiem i zastygłymi tępo ustami, w automatycznych ruchach, zaprawionych przez lata i codzienność… Byle dobrnąć do domu.

Na opak

Dzisiaj wyprzedzając pewien samochód o mało co nie wpadłem na wysepkę i słupek, bo kierowca, którego wyprzedzałem, ostro dodawał gazu. Był to starszy człowiek, w dużych okularach, w małym terenowym samochodzie; najwyraźniej duch współzawodnictwa nie gaśnie z wiekiem. Współzawodnictwo współzawodnictwem, ale dodawanie gazu kiedy jest się wyprzedzanym, jest bardzo niebezpiecznym wykroczeniem. Nie mówiąc o tym, że to ignorancja albo złośliwość.

Postanowiłem dać mu do myślenia… Kiedy wreszcie udało mi się go wyprzedzić (fortelem, bo bestia robił co mógł, żeby się nie dać), zacząłem jechać… zgodnie z przepisami. Obszar zabudowany to przecież 50 kilometrów na godzinę. Był na tyle zaskoczony, że najpierw próbował mnie wyprzedzić po chodniku z prawej strony (naprawdę!). Terenówką mogło mu się udać. Później zaczął nerwowo dzwonić przez komórkę (na policję? ale o co chciałby mnie oskarżyć?), a potem – robić mi nią zdjęcia. Widziałem wszystko w lusterku, bo trzymał mi się na zderzaku i zacząłem się bać, że nie utrzyma bezpiecznej odległości.

To niesamowite… Co za kraj, w którym by komuś dopiec, wystarczy po prostu zacząć przestrzegać prawa…