Po pewnym epizodziku, po którym, gdy wróciła mi świadomość, zobaczyłem zwrócone w moją stronę twarze rodziny: żony i dzieci. Leżałem na kremowej pościeli w miłym pokoiku, za oknem było ciemno, a obok paliła się nocna lampka. Zastanawiam się do dziś, jak to możliwe, że w takich momentach wiem, że to jest moja rodzina (przynajmniej nie dziwi mnie ich obecność).
Powinienem dokończyć powyższe zdanie – wiem, że to moja rodzina, i wydaje mi się nawet, że wiem kim sam jestem. A jednak zadaję im pewne pytanie, które z biegiem minut zaczyna mnie coraz bardziej nurtować:
– Co ja tutaj robię?
Następują zatem wyjaśnienia:
– Jesteś tu bo…, wieczorem robiłeś…., rano byliśmy razem…, potem my poszliśmy spać a ty jeszcze…, i obudziliśmy się kiedy… no wiesz.
Brzmi to jak opowieść o kimś innym, próbuję usilnie przypasować fakty do samego siebie, lecz wrażenie mam takie, jakbym dowiadywał się o wydarzeniach sprzed stworzenia świata.
– Muszę iść do ubikacji.
Muszę iść, ale nie jestem pewien, czy to moje nogi, bo moje zwykle mnie słuchają. Oszczędzę wam i sobie kolejnych szczegółów, które powracają wraz z pamięcią oraz niezbitymi dowodami tego, co się stało, które odkrywam jeden po drugim na moim ciele. Dość, że po kilku dniach prawie wszystko wróciło do normy. Z wyjątkiem… prostowania się.
Na przykład – zabieram coś ze stołu, pochylam się, a potem, wiadomo, potrzebuję się wyprostować. Albo wiążę sznurówki. Albo dźwigam plecak. Albo zaglądam na półki w sklepie. No sam nie wiedziałem, ile jest takich momentów, w których trzeba się wyprostować. Nie wiedziałem do teraz.
Tak więc aby się wyprostować w miarę cywilizowany sposób, próbowałem najpierw na lewej nodze, z prawą lekko zgiętą. Próbowałem też prostować się szybko i zdecydowanie. Ale np. na ulicy wyglądało to głupio, więc tam prostowałem się powoli. W takich chwilach, sam nie wiem kiedy, na twarzy pojawiał się grymas, maskowałem go przyglądając się niby gołębiom, albo udawałem, że właśnie przypomniałem sobie o czymś ważnym, co zostawiłem w domu. Czasem pomagało też przekręcenie stopy w lewo, czasem, ku mojemu zdziwieniu, właśnie wtedy nie bolało. Ale ponieważ i tak byłem przygotowany, że zaboli, więc czy bolało czy nie, tu już żadna różnica. Bo i tak prawie zawsze bolało.
Bolało trochę mniej, kiedy np. wsparłem się na biurku na kilkadziesiąt sekund. A także gdy posiedziałem trochę po turecku, a w busie, siedząc na fotelu, podłożyłem pod pośladek prawą stopę – potem nie bolało przez jakieś dwie godziny. Generalnie jednak – bolało, i pomyślałem wtedy o… Heniu.
– Heniu, mogę jutro? Nie? Jutro jesteś u dentysty. Heniu, dobra, w piątek.
Gabinet Henia mieści się w jego domu, na drugim piętrze. Mam wrażenie, że Heniu obserwuje pacjentów, kiedy idą po schodach i już wtedy analizuje ich kondycję. To dlatego puszcza ich przodem. Dość, że kiedy tam dojdą, Heniu zdaje się wiedzieć o nich wszystko. Ciekawe, czy są tacy, którzy jednak nie dojdą na drugie piętro o własnych siłach, i ciekawe co wtedy on z nimi robi? Koniec końców, kiedy znajdą się wreszcie na jego stole, który ma specjalną dziurę na twarz, przypatrują się przez nią podłodze i jest im wszystko jedno, co Heniu z nimi robi, byle było lepiej.
Heniu, od wizyty u ciebie przestałem liczyć wyprosty. To znaczy na razie liczę, ale za każdym razem się dziwię, że oto już jest OK, że mogę wiązać sznurówki i pochylać się nad komputerem, i że nie strzela we mnie piorun, od kręgów lędźwiowych do zagłębienia pod kolanem. Heniu, co tam poezja, teatr, malarstwo i dyskusje doktrynalne. Tak niewiele trzeba, by poczuć się szczęśliwym.