Śpię w Warszawie, w niedużym hotelu. Nawet nie wiem gdzie. Oczywiście znam nazwę ulicy, zresztą jakoś tu dojechałem, ale przy pomocy nawigacji samochodowej i tak naprawdę nie wiem, co więcej, w tym momencie nie chcę wiedzieć, gdzie jestem.
Duże, nieznane mi miasto kojarzy się z potworem. Chyba dlatego, że go nie znam. Znam tu kilka miejsc, ale nie łączą się one w jakąś całość. Pod względem wielkości nie ma co porównywać Warszawy do innych miast w Polsce. Kraków znam i pewnie dlatego nie mam wrażenia, że jest bezimienny i bez końca. Warszawę znam z koniecznych załatwień w ambasadzie rumuńskiej i pojedynczych wypadów związanych z pracą oraz zwiedzaniem. Wszystko jest tu inne, nie swojskie…
Ciekawe, lecz nie pamiętam tego wrażenia „potworności” w odniesieniu do innych miast – Paryża, Hamburga, Nowego Jorku. Może trochę – Chicago. Nie wiem dlaczego. Może zawodzi mnie pamięć, a może jestem po prostu tendencyjny. Bo kilka razy błądziłem po polskiej stolicy, próbując przedostać się przez nią w dość prostym kierunku – z Białegostoku na Kraków i odwrotnie. Kiedy błądziłem biłem się z myślami – czy to ja jestem wyjątkowym w tym kraju idiotą, czy robią ze mnie idiotę (nieumyślnie oczywiście), służby drogowe ustawiające drogowskazy.
Dopóki nie wiem, gdzie dokładnie jestem, szum, huk, po prostu nocny, niekończący się zgiełk tego miasta dobiegający zza okna, nakreśla w mej wyobraźni kształt nieskończonego, wiecznego stwora, w którym ja jestem zagubioną przez przypadek, nieznaczącą drobnostką. Jakoś ta rola bardzo mi teraz odpowiada.