Antonina dziś zachowywała się dziwnie. Zawsze po skończonej pracy wypadała przez szklane drzwi firmy wychodzące na ulicę, szybkimi krokami osiągała samochód, odpalała silnik i zdecydowanymi pociągnięciami kierownicy przeciskała się przez szpaler zaparkowanych aut. Była w tym naprawdę dobra, jadąc przodem lub tyłem naciskała ostro na gaz, nie chybiając wąskiego traktu.
Dziś było inaczej. Choć Patryk ociągał się, na wszelki wypadek grzebiąc długo i nie wiadomo po co w swoim plecaku, wiadomo – by nie spotkać się z Antoniną przy szklanych drzwiach, to ona rozmawiała przez telefon, jakby nie mogła rozmawiać potem. On, słysząc pojedyncze słowa, czuł, że są bez składu i ładu, jak kiepsko oświetlona fasada dekoracji, miały tylko sprawiać wrażenie potrzebnej rozmowy. Podejrzenie zaczęło się tlić w jego głowie, które odrzucał, a jednocześnie ratował od śmieci co rusz, nie dając mu umrzeć do końca.
Wreszcie poszedł pierwszy, powłócząc nogami w powietrzu szalenie ciepłego wieczora, i znów niezwykłym trafem, zbiegiem okoliczności – słyszał za sobą pobrzmiewający głos Antoniny, odbijający się od wysokich kamienic w tej bocznej uliczce, milczącej o tej porze. Rozmawiała z kimś, idąc za nim, jak nigdy, zupełnie przez przypadek, ale z pewnością dlatego, że właśnie tamtędy wiodła droga do jej mieszkania.
Pomny swojej przysięgi, że nie da się uwieść pozorom, szedł naprzód ignorując słodkie podejrzenia wzbudzane brzmiącymi słowami, i już rodził mu się plan, że nagle zatrzyma się, odwróci, i bezlitośnie zmierzy Antoninę wzrokiem od stóp do głów. "Zważ przecie, że już roić ci poczęła mistrzyni rojenia, sam sobie roisz mistrzu" – szeptał mu rozsądek – "a ledwo odbierze twój wzrok – pożre go, strawi i wchłonie, i w mgnieniu oka wyprze się tego, zdementuje i obali; więc nie myśl nawet o słowach i nie aprobuj, jeśli zachowałeś cień pamięci, nie mrugnij okiem".
Antonina nie zostawiała śladów. Nigdy nie wyjaśniała niczego, była mistrzynią klawiatury wątłych podtekstów, której pasaże komponowała jej żeńska intuicja, silniejsza ze wszech miar od niej samej. Grała nieuchwytną, nie dającą się potem przywołać ani udowodnić melodię – że kiedykolwiek istniała, że ktoś grał, a ktoś komponował. Tylko słuchacz zatrzymywał się dziwnie zdziwiony, winny i już skazany ze swego zdziwienia, że to co było, nigdy nie było, a co się zdawało, to śnił…….
Więc poszedł dalej.