Wczoraj tata poprosił mnie, żebym po drodze do Krakowa zostawił jego samochód u mechanika. To około siedem kilometrów po drodze, domostwo wśród rzadko rozrzuconych wiejskich domków. Przy bramie szyld Remonty silników, skrzyń biegów, zawieszenia. W pozostałości stodoły wykopano kanał i zainstalowano podnośnik samochodowy, tworząc dwa stanowiska naprawy. Obydwa prawie zawsze zajęte. Naprzeciwko stodoły dom mieszkalny, z dopiero co podniesionym dachem i nowymi oknami.
Do przystanku pozostało przejście może siedmiuset metrów. Z ciężkim plecakiem inaczej stawia się kroki, plecak i zapach powietrza przypomina letnie, dalekie wędrówki. W taką pochmurną pogodę – można iść, dopóki nie pada. Taka pogoda nie zalewa upałem, nie jest pretensjonalna, lecz przygaszona, jakby w przydrożnych drzewach, płotach, nieruchawych domostwach i ślamazarnie ruchawych gdzieniegdzie postaciach czaiła się Zagadka, która jest na tyle nieśmiała, albo leniwa, że tylko ukradkowe spojrzenia wędrowca i jego udawana, lecz skupiona obojętność, pozwoli się jej domyślić.
Cały dzień dzisiaj jak co dzień, gdyby nie te siedemset metrów. Leżę teraz w łózku, usypiam, i widzę je właśnie. Zardzewiałą, pogiętą furtkę z drucianym zamkiem, kobietę pomagającą pięcioletniemu chłopcu wysikać się w kupę gruzu na dużym podwórku, drewniane okna w domu naprzeciwko, z łuszczącą się farbą w kolorze zszarzałej wiśni. Zupełny brak ruchu, jeśli nie liczyć pędzących z nadmierną prędkością ciężarówek i czających się za nimi samochodów. Na drodze krajowej nr 7, która przecina na pół zwykłą wieś.