– Daleko pan jedzie?
– Czterdzieści kilometrów.
Starszy mężczyzna, zaniedbany, w garniturze nie przypominającym…
Brunet, o naprawdę czarnych włosach, zmieszanych z białymi. Zapadłe policzki, zarost. Kiedyś przystojny, z pewnością. Teraz – rozpierający się, raczej – wiszący kurczowymi chwytami na oparciach foteli.
Foteli tych, które montują w busach. Akurat dla niego i jeszcze dwóch zabrakło miejsca. (Również dla kobiety, która postawiła złożony chodzik w przejściu.) Rzut oka po wnętrzu – nikt nie jest tak stary jak on.
– Dobrze się pan czuje?
– Co?
– Czy nie jest panu słabo?!
– No trochę…
"Trochę…" Kurcze, to banalna sytuacja. Czy wytrzyma te pięćdziesiąt minut? Pewnie, że wytrzyma. Inaczej nie jechałby sam. Zresztą w takich sytuacjach ludzie mobilizują siły. Nikt wokół nie wie, że stary, blady na twarzy, przytula się resztkami sił do oparć, obejmując je szeroko. Resztkami, których starczy na długo, bo na tym właśnie polegają resztki.
– Czy może ktoś z państwa by ustąpił miejsca?
To wręcz bezczelne pytanie. Wiem i o to mi chodzi. Nie słyszy go chłopak ze słuchawkami na uszach.
– Pani? Dziękuję…