Zamknięty w czterech ścianach samochodu, z zamazanymi bocznymi szybami, jedyny kierunek – naprzód. W ciemności rząd czerwonych guziczków, to światełka, przypominające maliny w gęstwinie maliniaka, gdzie panował półmrok nawet w najbardziej słoneczne i gorące dni lata. Guziczki tasują się, pną i opadają w dół wraz z falowaniem szosy, ale tak naprawdę – tkwią w rzędzie, związane i spięte w naszyjnik, z którego nie uda im się wyrwać.
Ale tu nie lato, na zewnątrz – ostry eter, napastliwy, srogi, kolczasty. Tam tumany żarłocznych, solnych iskierek, jak wiatr słoneczny, ten z ciemnej próżni, zabójczy. Brnę przez, brniemy my, potulne, posłuszne, apatyczne koraliki naszyjnika, brniemy po kolana, po pas, ze zgasłym wzrokiem i zastygłymi tępo ustami, w automatycznych ruchach, zaprawionych przez lata i codzienność… Byle dobrnąć do domu.