Jednego zwykłego człowieka! Który ze spokojem układa się do snu, przeczytawszy kilka akapitów, dajmy na to, powieści. I nie w głowie mu właśnie zapach topniejącego śniegu, którego warkocze, odnogi odchodzące z bruzdy, jak zęby ogromnego grzebienia, przeplatają się z miękką glebą zaoranego kiedyś, jesienią, pagórka. Gdyby tam iść – nogi do kolan obrosłyby błotem, zostawiającym ślady na i tak już nieświeżej bieli. Jednego człowieka, który nie pyta "wszystko w porządku?", nie wypatruje błogosławionej ciszy w oczach naprzeciwko, nie swoich, w tamtych brwiach czarnych wygiętych. Jednego człowieka, ratunku, prostoty zwykłości.
"Tatuś…" – to przez sen. Jedno "tatuś" – nigdy wcześniej nie oczekiwane.
Kogoś, kto nie wspomina wiosennego słońca, niesionego przez stację po torach kurzu, dalekich krzyków kogutów – z czasów, kiedy jeszcze tu były w zagrodach. Niebieskiego, wełnianego sweterka na zgrabnym, kochanym wtedy z daleka, siedemnastoletnim, nieskazitelnym ciele; z łyśnięciami popołudniowego słońca, wpadającego do przedziału kołobrzeskiego pociągu, pomiędzy pędzącymi pniami, za oknem, sosen…
Jednego, który zapada w sen z pustką wyobraźni. Wesprzeć się na nim, uratować.