Patrzę na Beniamina i widzę, jak bardzo jest zależny od mamy. Dzisiaj Ioana pojechała na zakupy, ja zostałem z nim. Bawiliśmy się świetnie do momentu, gdy w aparacie fotograficznym pokazałem mu film z matką. Rozpłakał się, łkanie szarpało nim, a ponieważ Ioany nie było w pobliżu, chciał w kółko oglądać ten film.
W takich momentach wiele staje się dla mnie jasne. Olśnienie, oświecenie… Bo pod względem konstrukcji emocjonalnej i emocjonalnych odruchów jestem taki sam jak on. To jest przerażające z jednej strony – dowodzi, jak niewiele się zmieniamy. Kobiety mogą się tu pośmiać – no tak, mężczyźni to duże dzieci. Tak, pozostają dziećmi, o ile nie stawią czoła swoim emocjom i całej reszcie (również kobietom, tak…). Kobiety się rodzą, mężczyźni dopiero stają się mężczyznami. Możemy tylko się uczyć coś robić z naszymi odczuciami i odruchami, ale one są, pozostają, chyba do śmierci… Istotą męskości jest tak kombinować, żeby patrząc w twarz rzeczywistości, zdziałać to, co najlepsze.
Po drugie – czuję solidarność z moim synem, i chociaż jest jeszcze mały, to już widzę jego przyszłość… Drogę podobną do mojej. Ogarnia mnie przemożna chęć, żeby go "uchronić" tym i owym. Ale wiem, że ta chęć nie ma szans realizacji, a nawet gdybym próbował na siłę, to bardziej bym zaszkodził.
Gdy oświeca mnie świadomość tych mechanizmów, to pojawia się… bojaźń. W znaczeniu – że dotykam szczytu góry lodowej, pewnego innego świata, w którym chodzi nie tylko o przedłużanie gatunku, rozród, materialną egzystencję. Bo gdyby tak było, to wystarczyłby zwykły instynkt, jak u zwierząt. Wystarczyłyby "pigułki" na wszystko – stosujesz schemat nr 32457 i otrzymujesz dorosłego syna. Ale tak nie jest, jakby na przekór nam, ludziom kultury Zachodu, którzy chcieliby mieć algorytm na wszystko. I na wszystko gwarancję (może być np. na trzy lata, później i tak się zmieni na nowy).