Jestem ciągle tak wzburzony, że chcę to z siebie wyrzucić.
Pierwszy raz zdarzyło się, że wyszedłem z przedstawienia. Nie spodziewałem się, że to się kiedyś zdarzy. Kiedyś z uśmiechem słuchałem o takich historiach… W końcu ja – dziesięć lat w teatrze…
Widz, siadając na widowni, oddaje swoją duszę, jak instrument, pod władzę twórców spektaklu. Oddaje ponieważ wierzy, że reżyser zagra na niej coś dobrego, pożytecznego, nawet jeśli nie będzie to piękne ani przyjemne. Oddaje duszę z zaufaniem, że otrzyma ją w nie gorszym stanie.
Siedziałem cztery godziny, ze sceptycyzmem. Nie grało we mnie, nie czułem tego spojrzenia, choć sam temat nie tak znowu ode mnie daleki. Nagle w jednej z ostatnich scen poczułem, że muszę wyjść, bo przede mną dzieje się coś… nawet nie obrzydliwego, wstrętnego, obrazoburczego… Coś… psychicznie chorego. Czułem, że nie mogę się od tego odseparować, że mój mózg zaczyna rezonować z tym i że nie wiem, co się za chwilę ze mną stanie. Wyszedłem roztrzęsiony z postanowieniem, że już nie wrócę. Na zewnątrz ogarniałem drżącymi rękoma moje rzeczy.
Na świecie jest wiele okropności. Autorzy filmów, sztuk czy powieści używając zła dają w jakiś sposób zapewnienie, że całość dzieła przyniesie jakiś pozytywny efekt – będzie przestrogą, pozwoli zrozumieć mechanizmy prowadzące do zła, czy choćby odczuć catharsis, które również czyni nas lepszymi. Lub cokolwiek innego, ale że zagrają na naszej duszy-instrumencie szanując go.
Dziś otrzymałem cios poniżej pasa. Nie dostrzegłem uzasadnienia dla wstrętoty, która pojawiła się na scenie. Z wyjątkiem jednego powodu – reżyser chciał pokazać światu to, co w nim siedzi, swoją obsesję. Przepraszam za dosadność, mam wrażenie, jakby kazał mi patrzeć na swoje wymiociny. Otóż oświadczam – mnie one nie interesują.