Ach, marzenie, by pisać, co myśl na palce przyniesie…! Bez planu, założonej formy, bez celu, bez i treści. Wyłączyć tę część mózgu, która chce wszystko poukładać.
Dziesiąty listopada… To pobudka na lichej leżance. Z reklamówki wyjęta bułka i słoik ze śledziami. Herbata – gotowana w drugim pomieszczeniu.
To widok podziemnego pomieszczenia, długiego jak kiszka, z ledwo otynkowanymi ścianami. To dźwięk piosenek, usłyszanych dopiero dwa, trzy razy, a już kręcących się ciągle w pamięci. To ciemność, i kable ciągnięte w świetle latarki. Kable – trywialna, głupia, bezczelna rzeczywistość. I nawet nie ma gdzie postawić skrzyni ze sprzętem. Siedząc, skręcony, na ustawionym bokiem krześle, mam z tej plątaniny drutów, dziesiątek gałek i klawiszy, wykrzesać coś, co wzruszy widza. A przynajmniej – nie zepsuje starań aktorki, uwijającej się po drugiej stronie owej "kiszki".
Teatr to magia, to bzdura jednocześnie – zależnie, z której strony i w jakim nastroju na niego spojrzeć. Więc czy to "kiszka", czy La Scala – liczy się czar człowieka, który wchodzi na scenę. Obok czaru – światło, trochę dźwięku. I już znika rzeczywistość, powstaje – inny świat. Czasem tak cienka granica oddziela magię od… kompletnej bzdury właśnie. Tak cienka, a tak nie do przekroczenia.
Dzięsiąty listopada – to kumpel, któremu robiłem zdjęcia. To telefon od Grzegorza, że ma zapalenie płuc i nie przyjdzie przez tydzień do pracy.
To droga do domu. W ciemności – czerwone strzałki na zakrętach. Deszcz na szybie. Nieoznakowany, policyjny "miśkowóz". Błoto, gdy wysiadam, aby otworzyć bramę. Jest po 20:00, ktoś zamknął – ktoś z naszego "rodzinnego bloku".
To tańcząca w kuchni córka, którą nagrywam telefonem komórkowym. I uśmiechnięta inna, duża dziewczyna, kiedy tylko zwracam ku niej wzrok.
Wspomnienie, myśl o przyjaciołach, nawet jeśli nie mam siły do nich napisać ani zadzwonić. Myśl o nich… myśl…