Mam tak problem, że ze wstrętem myślę o zabraniu się do pracy. Nie, nie tej w mojej "firmie kulturalnej", ale tej przy komputerze, nad zdjęciami i tymi podobnymi kwestiami. Festiwal 7xGospel czeka na ostateczny zestaw zdjęć. Podobnie – reportaż ze ślubu 69-latka z 83-latką. Po drodze jeszcze parę retuszów, oraz przekroczony piąty termin oddania zdjęć do kalendarza 2010. Wiem, co mam robić, system pracy – w miarę określony. Oczywiście, jeśli chodzi o elementy twórcze, nie da się stosować szablonu, ale są inne metody, prosta heurystyka lub rzucenie się na oślep w coś, co nie ma najmniejszego związku ze sprawą…
OK, nie w tym problem. Problem w tym, że jak już się zabiorę, to nie mogę przestać. Ioana, Sara i Beniamin przestają istnieć, zegar odpływa w niebyt. Pracuję do coraz późniejszych godzin, kiedyś – do pierwszej, ostatnio – nawet do czwartej rano. Cały rytm życia wśród ludzi się wali. Żeby tam rytm, ale jeszcze – emocje, glikemia, w końcu – odporność. I to właśnie przewidując, wzdragam się ze wstrętem.
Jest za to fenomen, że gdy oderwać się od tego na kilka dni, to później wraca "geniusz". Wszystko wydaje się jasne i oczywiste. Prowadzenie pięciu rzeczy naraz nie sprawia problemu. W ciągu 3 godzin mogę zrobić to, co czasem – przez cały dzień, i jeszcze wymęczony i niedorobiony.
Mój przyjaciel Michał ma sposób na rozregulowane życie – zacząć od najprostszych rzeczy, od początku. Pozmywam naczynia.