Wczoraj wiało.
Jak wczoraj – wracam do domu. Przed jedenastą w nocy – skręcam z ulicy, i wtedy za szybą przesuwają się w ciemności gałązki krzewów, prowadzą do naszego podwórka. Przejeżdżam przez bramę, starszą niż ja sam. Odmalowywaną przez lata, przerabianą i reperowaną, by jeszcze mogła się otwierać. Kilka metrów wzdłuż domu, potem podwórko, z przeciwległym budynkiem, który kiedyś był stodołą, stajnią i chlewem. Dziś mieści w sobie garaże. Najciekawszy moment to kiedy zamilknie już samochód, a ja zmierzam do tej bramy, by ją zamknąć. Wtedy dopada mnie powietrze, nasze, inne, niż w Krakowie. Szum drzew, bo przecież – wieje. Szum z bliskiego cmentarza, na którym kołyszą się, zdaje się, że pochyleni nad podwórkiem, dwaj wysocy strażnicy. Byli tam od zawsze. W zimie – oszronieni, jesienią i wiosną – zwykle przemoknięci. Teraz – rozłożyści, w ciemności tym bardziej majestatyczni.
Gdyby można było pozostać w tym szumie… Który przybywa – skąd? Niesie dalekie zapachy, zakręca nimi w nozdrzach okolicznych psów. I ucieka dalej, pozostawiając za sobą ich żałosne ujadanie. Pozostać w nim, ulecieć, samemu szumieć, przedzierając się przez liście, trawy, przeskakując kalenice dachów, zaglądając do okien – śpiących, niespokojnych, namiętnych i smutnych. I wyczekujących z nadzieją.