Poprzedniej nocy, około pierwszej, wróciła załoga naszej rodziny. Wtoczyła się przez bramę kapsuła samochodu, wypełniona ludźmi i bagażami. Podświetlając sobie latarką co mniej błotniste miejsca dotarłem do drzwi samochodu i zaglądnąłem do środka. Zanim otwarto najmłodsi podróżnicy mieli nałożyć skafandry. W końcu mogłem wyszarpnąc z fotela moją córkę, Beniamin pofrunął w powietrze w ramionach Ioany. Na podórku czujniki ruchu zapaliły światło, nieśliśmy nasze skarby w ramionach do domu, jak ratownicy z wyprawy górskiej. Po drodze pokazałem Sarze kupkę śniegu – pozostałość po prawie dwumetrowym bałwanie, którego ulepili przed wyjazdem.
Teraz, po pracy, jestem w domu. Sara czekała na mnie. Beniamin właśnie obudził w naszym łóżku, kiedy podszedłem, był już na skraju – raczkowanie stało się jego pasją, zaś celem przeważnie jest mama. Potem usiadłem przy łóżeczku Sary. Ona, zamiast leżeć, wstaje. "Sara, głowę na poduszkę", ale mnie nie słucha, idzie mnie uściskać. To muszę jej wybaczyć. Gdy zasypia czuję, jak zmęczenie uchodzi ze mnie – kawałkami – z każdej części ciała:
Poczekaj…
no dobrze
Jeszcze, jeszcze
za chwilę…
Chwileczkę, chwileczkę
westchnienie.
półprzymknięte oczy
powoli
Półmrok
zastanawiam się
ciężar
o niczym
Obrazy dnia ze spokojem, jak zmieniane slajdy. To takie u mnie rzadkie. Ostatni z nich – padający z ukosa śnieg w światłach reflektorów. Szczęk zamykanej bramy.