Niebo ze zmęczenia zamyka się nade mną. Nasuwa czarnym, miękkim kloszem; raczej cieniem cichej mgły. Nie walczę z nim, nie buntuję się. Czekam – wchłania mnie, a ja przymykam powieki. Otula miękkim pluszem – skronie, policzki, ramiona – jakby włosami, może dłońmi, muskającymi zaledwie puszek twarzy. Zrezygnowany nie walczę, aby go odepchnąć, ani go dosięgnąć. Nie walczę – może dlatego jest dziś dla mnie łaskawe.