Dzień, w którym przyszła jesień

Jesień nadeszła kilka dni temu. Trudno tak jednoznacznie opisać, po czym można ją poznać. Pewnie ktoś powie, że pory roku przechodzą jedne w drugie bez wyraźnych momentów przełomowych. A jednak – wychodząc pewnego ranka z domu już wiesz – że nadeszła jesień. To kwestia pierwszego chłodu, pary wydobywającej się z ust, choć jeszcze przecież nie tak zimno. Ale jeszcze bardziej – to kwestia zapachu, wyraźnie innego, przybywającego gdzieś z daleka, zapachu który w mgnieniu oka przywołuje pełen zestaw skojarzeń.

To dni w szkole przy instrumencie, to zbliżający się nowy semestr na studiach, wraz z poprawkową sesją. To bój ponownego przesiadywania w audytoryjnych salach, i jeszcze większy – na ćwiczeniach i laboratoriach, w przerabianiu materiału, który nie wiadomo po co i dlaczego. To wyrywanie się po zajęciach do pierwszego lepszego autobusu i jazda do końca linii, byle dalej – od poczucia obowiązków.

Jesień to zauroczenia przeżywane w coraz zimniejszej atmosferze Krakowa, to szalone noce na rowerze o drugiej nad ranem na Rynku. To coraz bardziej nieruchomiejące tęsknoty za wolnym latem. To kurs żeglarski, stawianie masztów, wiązanie lin, klarowanie żagli. Ciche chwile w parku, wraz z cichnącymi drzewami.

Jesień – to dziś – nasza wyprawa na pola w trójkę. Ściernisko, przeschłe już trawy, osty. To przemierzające z wiatrem nitki – wraz z ich twórcami – pająkami. Wylądował na nosie Sary.

Sto razy wolę pracę od szkoły. Wiem, co robię, po co i dlaczego. Widzę efekt – coś komuś służy, ktoś się cieszy. Od kilku lat piszę na nowo historię moich jesieni – teraz bez zniecierpliwienia i ucieczki. Trochę bardziej świadomie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *