Przypominam sobie niedzielny koncert… Śpiewaliśmy i graliśmy w pięknej sali, a ja wracałem myślą do czasów, kiedy zaczynałem dopiero czuć się tak dobrze na klawiaturze, że mogłem już próbować zagrać to, co czułem. To niesamowite móc wyrazić na instrumencie te drgnienia uczuć, zmiany nastrojów, te rozpędy i hamowania, wnoszenia i opadania, zatrzymania… Gdy obok znajdzie się ktoś drugi, kto czuje podobnie jak ja, to można odnieść wrażenie, że poprzez instrumenty dotykamy się gdzieś wewnątrz, w mózgu, albo raczej na sobie dotąd znajomych terenach, który istnieją w naszych głowach. Te spotkania to odnajdywanie siebie nawzajem, którego nie można doświadczyć w normalnym życiu, z trudnością możnaby odnaleźć je – w erotycznym związku, w którym tak wiele rzeczy przeszkadza i który tak bardzo narażony jest na spłycenie i chybienie celu.
Niestety, a może na szczęście, mój styl życia to nie wolny zawód, nie zmagania z własną duszą, uczuciami, nie stresy i rytm koncertów, albo wegetacja od jednej fuchy do następnej. Może mój styl życia to mocniejsze stąpanie po ziemi, co ma oczywiście swoje dobre strony. Przede wszystkim więcej spokoju, mniej targania duszy, walki w rankingu artystycznym, przekonywania samego siebie o tym, na ile jestem dobry itd., z drugiej strony – próba ochrony tej wewnętrznej delikaności, która właśnie pozwala na tworzenie czegoś sensowenego.
A jednak sztuka to piękno, coś nieuchwytnego, co tak pociąga, aby mu służyć. A z drugiej strony – bezlitośnie wykorzystuje, łudzi, że kiedyś uda się dojść do ideału i z nią się zespolić. Nieprawda.