Już wiem, są takie godziny… Ba, godziny. To zaledwie dziesięć, może dwadzieścia minut, kiedy rozdzwaniają się telefony, ktoś zagląda do pokoju, ktoś spotyka mnie w przejściu. No, powiedzmy, kluczowe, dramatyczne pół godziny, kiedy to otrzymuje się listę zadań, która wystarczyłaby na tydzień. Jak nie dopuścić do takiej kumulacji? To chyba nie jest możliwe.
Zabawne, że każdy z napotkanych "dobroczyńców", "obdarowujących" mnie jedynie okruszyną jakiejś drobnej swojej / nieswojej sprawy, jest dogłębnie przekonany, że to coś zajmie mi tylko pięć minut. I najgorsze – to przekonanie potrafi wlać i we mnie. Dopiero gdy wracam do pokoju i siadam na fotelu wraca poczucie rzeczywistości…
Zachować stoicki spokój to zbyt mało. To trzeba po prostu olać (przepraszam, niewyszukane słowo…) Tak! Siadam i myślę – mam to gdzieś. (Ale oczywiście, że nie mam, to tylko taki sposób, żeby na bodziec z jednej strony odpowiedzieć równie silnym bodźcem z drugiej.) Tak więc nie kiwam nawet palcem (choć kusi), gotuję wodę na herbatę, wychodzę na spacer. Niech poukładaniem tego martwi się kto inny. Kto? A co mnie to obchodzi…?