Bradford

Bradford S Neff to drobnej postury mężczyzna. Przed obiektywem kamery jest spokojny, opanowany, rzeczowy, ale jednocześnie sprawia wrażenie niepozornego. Zmienia się trochę, gdy wydaje rozkazy stojąc wśród załogi – jego głos staje się silniejszy i twardszy. Jest kapitanem USS Pennsylvania, atomowego okrętu podwodnego niosącego na swoim pokładzie dwadzieścia cztery rakiety międzykontynentalne z głowicami atomowymi.

Wypływa na patrol, który trwa siedemdziesiąt dni. Mógłby płynąć i pół roku, okręt jest samowystarczalny, ogranicza go tylko ilość zabranej żywności oraz odporność psychiczna załogi, która liczy 155 oficerów i marynarzy.

Neff przeszedł długą drogę, zanim został kapitanem okrętu klasy Ohio, największej w USA. To szczyt marynarki wojennej. Teraz ma zmęczony wzrok, kiedy opowiada o swoim okręcie. Zna jego wszystkie zakamarki, wie, jak zbudowana jest śruba napędowa, której kształt jest ściśle strzeżoną tajemnicą, i dlaczego suszarki do rąk w toaletach zamocowano na gumowych poduszkach. Może Bradford chciałby już zostawić pływanie, może wspomina o sumie, która zebrała mu się na koncie i o tym, co z nią zrobi, jak spędzi resztę życia. Na pewno nie na wodzie ani pod wodą.

Płyną na powierzchni. Bradford jest na szczycie kilkumetrowego kiosku, wznoszącego się ponad cygarem kadłuba, przykłada lornetkę do okularów (nosi okulary) i patrzy na horyzont. Przed nim, kilka metrów niżej, kadłub wcina się w wodę jak wielkie wiertło. Podczas zanurzenia stoi jako ostatni w centrali bojowej, za plecami sterników i oficerów, rozstawia szerzej nogi a ręce ma założone na plecach. Gdy okręt pochyla się, on balansuje ciałem i tak nie traci równowagi.

A może jest pochłonięty bez reszty swoim okrętem, nie wyobraża sobie życia bez niego, bez misji. To bardzo prawdopodobne, bo gdy dowodzi, nie ma w nim zniecierpliwienia, napięcia, zbędnego zaangażowania. Nie tak, jak oficerowie, a już na pewno najmłodsi podkomendni, którzy z dumą operują sterami głębokości. Wydaje się, że Neff znalazł swoje życiowe miejsce, a jeśli tak jest, pozostanie w nim tak długo, jak będzie to możliwe.

Czego nie mogę

Nie mogę znieść Twittera – tej lawiny notatek z najróżniejszych dziedzin. Podobnie na Facebooku – to nie do wytrzymania oglądać jedne po drugich – krytykę i emocje polityczne, pieski i kotki domowe, pary ślubne, wyczyny sportowe, deklaracje wiary, filmiki śmieszne, pokraczne, idiotyczne (takie mają być, ale ja akurat nie mam na nie nastroju), narzekanie kobiet na facetów i facetów na kobiety (o dziwo, to rzadziej), tego, że ktoś rozbił głowę na korcie tenisowym, a ktoś inny zbiera fundusze na ratowanie poparzonego dziecka. Aby było jasne – nie chodzi o to, że moi znajomi zajmują się bzdurami, tylko że ja nie mogę znieść tak różnych treści razem, jednych po drugich.

Przeraża mnie też sama ilość. Bo kiedy siedzę z przyjaciółmi na urodzinach przyjaciela mojego syna, to mam przed sobą tylko tych, co są w pokoju. Nie możemy rozmawiać o zbyt wielu rzeczach naraz, chcemy się słuchać, pokazać zainteresowanie, dopytać. To ograniczenie jest zbawienne – dla mnie samego.

Każda z wiadomości wiąże się z czymś więcej, niż tylko filmikiem, zdjęciem, jednym zdaniem. Wszystko to ma swoją przyczynę, praprzyczynę, a niedociekanie jej jest pewnego rodzaju zaniedbaniem, ignorancją, uproszczeniem, ślizganiem się po powierzchni. Nie mogę tego, co widzę, zbyć jednym zdaniem: „ot takie sobie”.

Spokojny człowiek

Na ulicy, w centrum miasta, przy niedużym baraczku, może kontenerze, w którym mieścił się bar całodobowy „U teściowej”, w świetle padającym z wnętrza przez okno przesłonięte szybą z pleksi, stał spokojny człowiek. W zasadzie wyraźnie widać było tylko twarz, oświetloną, i szerokie ramiona schowane w białej koszulce z krótkimi rękawami. Sierpniowe wieczory są już chłodne.

Specjalnością baru był kebab w kilku odmianach. Były i frytki, zapiekanki, hot-dogi, ale wszyscy brali kebaby. Dlatego spokojny człowiek z pewnością czekał na kebaba, a skoro czekał już dłuższą chwilę, musiał to być kebab w wersji zapiekanej.

Z budki dochodziły ożywione głosy. O której przyszła Aśka? Dlaczego tak późno? A Artek zostawił po sobie bałagan, czy my to mamy sprzątać? Mamy i to na bieżąco, bo jesteśmy otwarci dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pracujemy, wydajemy kebaby, sprzątamy, kłócimy się, milczymy, czasem opowiadamy kawały – zawsze przy otwartym barze, a klienci widzą nie tylko jak obżynamy mięso kurczaków i wołowe, jak szarpiemy szczypcami sałatę i siekane pomidory, wkładając je do bułek, polewamy sosami czosnkowym i pikantnym, ale widzą też, kiedy jest awantura i narada, kogo wyrzucić z kebabowni, a kogo znaleźć na jego miejsce.

Spokojny człowiek opierał się o ścianę zaraz przy oknie. Nie, twarzy nie miał anielskiej, ale taką jakby dobrze pasującą do wszystkiego, którą wszędzie można przykleić, dołączyć. Ale! Nie była bezbarwnie, przezroczyście pospolita. No i spodnie! Spodnie były pomarańczowe! Z granatowymi wstawkami z przodu, pod kolanami, i srebrnymi paskami na końcach nogawek. Przybrudzone. Pomarańcz ciemniał przy udach, srebrne paski nie błyszczały się jak nowe. Lecz biała koszulka pozostała biała, opinając bicepsy na rękach, założonych.

No właśnie, duże bicepsy i łagodna twarz. Tymi łapskami mógłby przydusić pierwszego lepszego przechodnia na ulicy, ale twarz nie zmieniłaby się z łagodnej na żadną inną. Można by pomyśleć, że gdyby nie pomarańczowe spodnie, tylko inne, skórzane, i jeszcze kurtka w skórze, to niezwykle spokojny człowiek sięgnąłby do wnętrza baru, złapał jednego z chłopaków i przez zęby cicho wycedził: koniec dyskusji, dawać mojego kebaba. Z ciągle spokojną twarzą, oczywiście.

Nie sięgnie i nie przydusi. Dziś, przed świtem, patrzyła w tę twarz dziewczynka, biała jak papier, mdlejąca mu na rękach. Przemarznięty włóczęga, któremu skończyło się lato właśnie tej nocy, na ławce na skraju parku. W południe – leżąca na bruku, przy tramwajowej szynie, rowerzystka, potrącona przez czarnego Passata. Za każdym razem jego twarz była niezmiennie spokojna, tak jak teraz, gdy czekał na kebaba i słuchał dobiegającej z wnętrza baru kłótni.

 

materiał powiązany: pomarańczowe spodnie

Plemię, które walczy (do czasu)

Czesiek nieuchronnie zmierzał do granicy, ale o tym nie wiedział. Było to tak, jakby wszedł do pokoju i zobaczył ludzi, których do tej pory widział tylko w telewizji, albo na plakatach wyborczych. Tam wyglądali w porządku, a tutaj – jeden bez marynarki, drugi w marynarce, ale bez koszuli. Trzeci trzymał ręką opadające spodnie, czwartemu z butów wystawała słoma, a piąty w ogóle nie miał butów.

Czesiek pytał po kolei każdego o brakujące części ich garderoby, ale wszyscy uparcie milczeli, nieznacznymi tylko ruchami głowy lub ramion dając znaki, że to pytanie powinno być skierowane do kogoś innego. Czesiek nie mógł tego pojąć, bo w telewizji byli wygadani, a na plakatach pewni siebie.

Na biurku pod oknem znalazł plik pomiętych kartek papieru, mazakiem wypisywał na nich słowa: „dlaczego?”, „powiedz!”, „daj znak” i spinaczami do papieru przypinał karteczki do poruszających się leniwie i bezładnie postaci. Te zerkały na niego obojętnie.

Czesiek doszedł do granicy, poza którą nikt mu już nic nie powie. Czesiek zostaje sam i wie tylko tyle, że musi zadać wszystkie pytania, do końca. Wszystkie, które przez lata przyszły mu do głowy, a których bał się, wstydził, wahał zadać. Że milczenie tamtych będzie jedyną i to najlepszą odpowiedzią dla wszystkich. Bo oni nie mogą przyznać się do błędu, a przed Cześkiem było już wielu takich jak on, i wszyscy prędzej czy później milkli. I Czesiek teraz myśli, wściekły i bezsilny, że nigdy nie przestanie pytać, ale i o tym nie wie, że przestanie.

Słońce stoi najwyżej. Marta

Dzień gorącego lata. Słońce stoi najwyżej. Wspinamy się, Beni i ja, rowerami, na pagórek, ulicą Warszawską. Jedziemy obejrzeć nasze miasteczko z tamtej strony, z góry, tam, gdzie auta wyruszają na Warszawę. „Na Warszawę”, tak mówimy, choć nasza mieścina ma z Warszawą tyle wspólnego, co skarpetka z kapeluszem. Duszny zapach rozgrzanego asfaltu miesza się z pomrukiem podjeżdżającej do nas od tyłu ciężarówki. Tędy skracają sobie drogę auta jadące ze Śląska na północ, na Warszawę właśnie.

Tuż przed szczytem droga skręca w prawo i dochodzi do obwodnicy. Pędzą nią dalecy podróżni dla których my nie jesteśmy nawet epizodem na ich trasie. Za chwilę spłyną w dół i dwoma zygzakami, na przestrzeni dwóch kilometrów, miną tę mieścinę, jak dziesiątki innych.

Zatrzymujemy się przy przystanku, na którym kiedyś stała wiata z falistej blachy. Patrzymy na południe, tam w kłębach zieleni plączą się znane nam uliczki. Kościół, szpital, kaplica cmentarna. Szpaler drzew na horyzoncie, na przeciwległym pagórku, w odległości półtora kilometra. Gorące powietrze stoi, a my w nim.

Nagle dostrzegam postać. Dziewczyna siedzi kilka metrów od przystanku, na zakurzonym poboczu. Ma stopy złączone, kolana podciągnięte w górę, na udach opiera notatnik, notebook albo terminarz. Jest zajęta sobą. Poznaję ją…

– Marta? Co ty tu robisz? Jesteś w naszej dziurze i nie dajesz znać? Ale historia! Przejazdem, oczywiście. Rozumiem, i tak nie miałabyś czasu wpaść. No ale przynajmniej sms… Widzę, piszesz, notujesz, organizujesz coś…

Powietrze zafalowało, lecz nie od wiatru. Trudno ogarnąć otoczenie. Odczuwam sygnały z każdej części ciała: gorąco, gorąco… Bezruch, Marta nie rusza się także. Łodygi wysokiej trawy stoją martwo w rowie, obwodnicą ciągną samochody, te w odległości kilometra są jak mrówki, te przejeżdżające obok nas to lśniące, jaśniejące w piekącym słońcu metalowe, wielkie i wydłużone krople. Czekam, nie chcę przeszkadzać.

Wtem czuję lekkie drgnienie. Coś rusza. Teraz widzę, że jesteśmy na platformie, która powoli zaczęła się przesuwać. Za nią zwyraźniała kolejna platforma, ciągną teraz obie, jedna za drugą. To pociąg! Marta siedzi w nim nieporuszona.

– Musimy schodzić – mówię do Beniamina. Chwytam jego rower i zestawiam w trawę, potem robię to samo z moim rowerem. – Schodzimy – mówię do Marty, biorę Beniamina na ręce i opuszczamy pociąg, który oddalając się jest coraz mniejszy. Falowanie powietrza ustaje, zostajemy znów w bezruchu.

Rabat na tłumaczenie

Pani Weber tłumaczy dla całego miasteczka. Najczęściej tłumaczy przysięgle – niemieckie dowody rejestracyjne i umowy kupna sprzedaży. Oddając jej dokumenty i umawiając się na dzień następny, Józek dodaje na samym końcu rozmowy, mimochodem, jednym tchem, jedno pytanie: jaką kwotę mam przygotować? Sto pięćdziesiąt, mówi również jednym tchem pani Weber i podobnie mimochodem.

Zakup samochodu to nie byle co, święto w rodzinie, zapłacić trzeba i nie ma co się targować, pięćdziesiąt w tą pięćdziesiąt w tamtą to żadna różnica. Pani Weber mogłaby spuścić trochę, właśnie np. pięćdziesiąt, w komputerze na pewno ma gotowy szablon, tylko zmienia dane, drukuje i przybija pieczątkę tłumacza przysięgłego. Takie tłumaczenia ma w małym palcu, a nawet ją nudzą, prawdę mówiąc ma ich dość. Ale robi to dla swojego syna, a może i wnuczka, bo dziś młodzi mają ciężki start. Co z tego, że skończył studia, dwa staże, trzy języki i nawet pracował jako wolontariusz. Wyjechać za granicę nie chciał, a jak zechciał, to już przestało się opłacać. No więc niech już będzie dla wnuczka (albo syna), tak sobie myśli Józek i się nie targuje.

Józek nie wie, że syn (lub wnuczek) miał na oku świetną pracę, ale się spóźnił na rozmowę kwalifikacyjną. Zawalił, nie da się ukryć, a w takim razie powinien ponieść konsekwencje, czyli jego matka (lub babka) powinna mu cofnąć obiecane sto złotych, jakie miał dostać z jej ostatniego tłumaczenia. Ale też nie była to całkiem jego wina, bo wtedy, w wielkim mieście wojewódzkim, gdzie miał się stawić na rozmowę, władze zaplanowały akurat remont dwóch największych ulic. Nie jeździły tramwaje, a autobusy – bardzo okrężną drogą. Syn (wnuczek) nie wziął taksówki, bo w domu się nie przelewa, a jego matka (babka) nie bierze za tłumaczenia aż tyle, że on się mógł taksówkami rozbijać.

Wygląda więc na to, że Józek nie tylko wesprze polsko-niemiecką rodzinę, ale i poniesie konsekwencje lekkomyślnie zaplanowanego remontu, nad którym pomstowała lokalna prasa, której Józek nie czyta. Nawet gdyby czytał, to by się nie domyślił, że ma z tym związek, więc tak czy inaczej, na rabat nie mógłby liczyć.

Pewnie pani Weber miałaby niższe stawki, gdyby pracowała gdzie indziej, nie jako nauczycielka. Wtedy jej tłumaczenia dowodów rejestracyjnych i umów traktowałaby jako hobby, a nie znaczące źródło finansowe. Lecz dyrektor szkoły właśnie dlatego ją zatrudnił, bo wiedział, że jest tłumaczką przysięgłą i w razie nasilenia żądań nauczycieli a nawet strajku, przynajmniej ona nie będzie roszczeniowa. Wszyscy wiedzieli, że tuż przed lekcjami lub zaraz po lekcjach przyjmuje potrzebujących tłumaczeń, a sądząc po stawce nie było jasne, która praca była jej główną, a która dodatkową. Zresztą sam dyrektor również jeździł samochodem z Niemiec i otrzymał znaczący rabat na tłumaczenie.

Wracając do syna (wnuczka), nie był on całkiem niezaradny. Każde sto złotych zarobione na tłumaczeniu przez matkę (babkę) inwestował w fundusze inwestycyjne i spodziewał się, że kiedyś wynagrodzi jej to wsparcie. Najpierw, oczywiście, postarałby się o samodzielne mieszkanie, potem mały domek na działce rolnej zamienionej na budowlaną, nowy samochód, bo starych nie opłaca się już dziś kupować. Auta z Niemiec wnuczek by nie ściągnął, nie. Nawet, jeśli jego matka (babka) dałaby mu sto procent rabatu na tłumaczenie.

Wyobraźnia Józka nie sięgała tak daleko, by podejrzewać syna (wnuczka) pani Weber o tak szerokie plany. Józek nie podejrzewał, że płacąc o pięćdziesiąt złotych więcej zwiększa zdolność inwestycyjną swego kraju. Pod warunkiem oczywiście, że syn (wnuczek) inwestował w rodzime instytucje inwestycyjne. Co zresztą jest bardzo wątpliwe.

W Szeligówce

Jest szósta dwadzieścia rano. Zanim otworzę oczy słyszę rozmowę, targowanie się. Trzy osoby leżą w łóżkach, jedna z nich miarowo oddycha, druga mruczy coś prawie przez sen, trzecia z nich to ja. Targowanie odbywa się między osobą, która mruczy, a najmłodszym członkiem naszej rodziny. Ten, czwarty, jest już ubrany, w pozycji wyjściowej, i negocjuje warunki opuszczenia domu.

Wychodzę za nim na zewnątrz. Wyskoczyłem z łóżka, zbiegłem schodami na dół. Bosymi stopami zbieram poranną rosę, ramionami – poranny, sierpniowy, wstrząsający mną chłód. Jeszcze nie tak wstrząsający, jak ten jesienny, który już teraz zdaje się zapowiadać. Po pół godzinie, ubrani na wędrówkę, wspinamy się wąską, wiejską, wyłożoną asfaltem, bo współfinansowaną przez Unię, drogą. Za kilkanaście metrów droga się skończy i pójdziemy szlakiem.

Pyzówka fot. Piotr Kubic

W żółtym budynku mieszkamy od niedzieli, wraz z kilkunastoma rodzinami i w sumie ponad trzydzieściorgiem dzieci. Stamtąd wyszliśmy. W tle są Tatry. Śniadanie zaczyna się o ósmej trzydzieści. Zdążymy. Znajdziemy drogę na przełaj, przez łąki, slalomem między krowimi plackami i schylając się pod drutami elektrycznych pasterzy. Przy dojściu do domostw oszczekają nas psy.

Szeligówka w Pyzówce z Tatrami w tle, fot. Piotr Kubic

Mekka

Miejsce, do którego przyjechałem, odczuwam jako Duchową Mekkę. Tuż przed północą, padając z wyczerpania, stałem przy wielkiej półce z książkami i słuchałem, jak kuzynka Gośka poleca mi pozycje wydawnicze, jedne po drugich. Zanim kończyła opisywać jedną książkę, przechodziła do następnej, a w jej głosie dało się słyszeć zadyszkę, może jak u biegacza, który wznosząc się na pagórek widzi przed sobą następny i następny, i już nie może się doczekać, by je wszystkie zdobyć jak najszybciej. Powinienem iść spać, ale jak iść, skoro oto jest ten moment, którego pominąć, przerywać, kończyć nie powinno się nigdy, lecz należy pozwolić mu wybrzmieć wraz z fascynacją, która go stworzyła.

Jeden z tropów ma swój początek dżdżystego dnia podczas imprezy „Lato z książką” w Łebie. Tam Krzysztof Mroziewicz, w trakcie autorskiego spotkania, opowiadał o zjawiskach współczesnego świata. Sześćdziesiąt minut minęło niezauważalnie, przenosiliśmy się w wyobraźni w różne rejony świata – Kuba, Jugosławia, Rosja, Birma, Afganistan. Siedzieliśmy pod namiotem, którego plandeka dźwięczała markotnie w kroplach deszczu. Za naszymi plecami, portowym kanałem, przepływały wycieczkowe stateczki, na których tętnił bas dyskotekowej muzyki przy wtórze wrzaskliwych głosów rejsowych konferansjerów.

Krzysztof Mroziewicz wymienił wtedy książkę „Ucieczka od wolności” Ericha Fromma. Trzy dni potem, po przejechaniu stu siedemdziesięciu kilometrów, w pewnej wiosce na Pomorzu Zachodnim, siedziałem przy dużym stole w obszernej kuchni. Za oknem powoli ciemniał letni wieczór, a wujek Staszek, w toku dyskusji na temat współczesnego świata, wychodził co chwila i przynosił kolejne książki. Dwie, trzy z nich to były grube, choć nieduże tomy, rozprawiające o tym, że współczesne regulacje społeczne, wprowadzane na drodze społecznego porozumienia, mają za zadanie obronić człowieka przed złem znajdującym się w nim samym.

Po którejś wymianie zdań naszej dyskusji wujek wstał znowu i zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił trzymają w ręku niewielką książeczkę o kremowej okładce. „Z tych wszystkich rozpraw tę naprawdę warto przeczytać” powiedział, gdy położył ją na stole. Sięgnąłem po i przeczytałem brązowy napis: Erich Fromm / Ucieczka od wolności.

Teraz, rankiem, czytając pierwsze strony, zastanawiam się, jak to możliwe, że trafiłem na tę książkę tak późno. Może musiałem oglądnąć wcześniej te wszystkie filmy o Hitlerze i Stalinie…?

„Wolność, mimo, że przyniosła [człowiekowi współczesnemu] niezależność i władzę rozumu, uczyniła go samotnym, a przez to lękliwym i bezsilnym” czytam w krótkim wstępie napisanym przez samego Ericha Fromma. „Owa izolacja jest nie do zniesienia i ma on do wyboru albo ucieczkę przed brzemieniem wolności ku nowym zależnościom i podporządkowaniu, albo dążenie do pełnej realizacji wolności pozytywnej, która opiera się na jedyności i niepowtarzalności człowieka”.

Wolność nieuchronnie prowadzi do uczucia samotności. Lecz „istnieje tylko jedno możliwe, twórcze rozwiązanie dla złączenia zindywidualizowanego człowieka ze światem: aktywna solidarność ze wszystkimi ludźmi, miłość i praca, dzięki którym człowiek zjednoczy się na nowo ze światem, już nie za pomocą pierwotnych więzi, lecz jako wolna, niezależna jednostka”. Jeśli to zjednoczenie nie uda się, z najróżniejszych powodów, „wolność staje się nieznośnym ciężarem. Staje się równoznaczna ze zwątpieniem, z życiem pozbawionym sensu i celu. Wtedy rodzi się potężna tendencja do ucieczki od tego rodzaju wolności, bądź ku podporządkowaniu się, bądź też w stronę jakiegokolwiek związku z ludźmi i ze światem, który zapewniłby uwolnienie się od niepewności, nawet za cenę utraty własnej wolności”.

Listy

Kiedyś był mistrzem w odpowiadaniu na listy. Jako nastolatek odpowiadał od razu, dowcipnie, cięto, z rozmachem, z rozmarzeniem. Czym były wtedy listy? Czymś jak szybka jazda na rowerze albo gra w piłkę. Zajeżdżał się wtedy i zagrywał. I odpowiadał na listy tak szybko, że jego korespondenci (nie było ich dużo, raczej mało) nie dotrzymywali tempa.

Im bardziej próbował coś zagłuszyć, tym bardziej to wołało o pomoc. Pisanie listów jako sposób na przeklętą samotność sprawdza się tylko częściowo. Zresztą trafił na człowieka, który odpisywał szybciej niż on. I co? I nic. To działa tylko do pewnego momentu.

Pisanie listów mu pozostało. Teraz, kiedy inni nie odpisują od razu, on czyta to, co sam do nich napisał. Dziś to jest proste, wystarczy kliknąć na folder wysłane. Czyta to, co sam napisał, bo inni nie odpisali (jeszcze). To łatwiejsze, niż odpowiadać na listy. Czasem, przyznaje się, otwiera skrzynkę odbiorczą i prosi w myśli, żeby inni jeszcze nie odpisali. Bo choć czeka na listy, to z drugiej strony boi się fali, która nadejdzie wraz z listem. Będzie go zalewać, on się w niej pogrąży, potem zacznie płynąć, najpierw nurkując, ale potem znajdzie rytm, wyjdzie na powierzchnię i dalej, dalej, i tak bez końca.

Po dwa stopnie naraz

Dwudziestego maja zmarł w wieku 94 lat człowiek, dzięki któremu, dwadzieścia lat temu, mogłem spędzić wakacje w Stanach Zjednoczonych. Pamiętam go z tamtego czasu, jak idąc po schodach przeskakiwał po dwa stopnie naraz. Mały, drobny… Wspomniałem o nim we wpisie Grać naiwnością to nie wstyd.

Nie tyle upływ czasu, co świadomość nieuchronności… Mógłbym powiedzieć: przemijania. Lecz właśnie nie jestem pewien, że jest to przemijanie. To byłoby zbyt proste. Może inaczej – świadomość zbliżania się chwili konfrontacji. Z czasem topnieje liczba zadań, progów, drzwi, rzek, gór, egzaminów, z którymi przychodzi się mierzyć. Zostanie w końcu ten jeden próg. Zawsze intrygowało mnie nieznane. I tak sobie myślę, że gdyby nie dane byłoby mi się zmierzyć z tym ostatnim, twarzą w twarz (gdybym zbyt wcześnie stracił świadomość, pamięć, orientację), gdybym nie mógł zobaczyć, jak umieram, to czułbym się zawiedziony.