Szukam…

Scenerii, porównania… Samotnego drzewa w upalne popołudnie, śniegu po pas pod szczytem pagórka. Jak ta zawieja śnieżna w gęstwinie małych świerków tam, gdzie według mapy miały spotkać się szlaki. Wyciągniętego z plecaka papieru w kratkę i listu pisanego w rozmazaniach topniejących płatków. Zagubienia w gęstwinie bloków. Odłączenia z wyboru. Spokoju niespełnienia. Szczęścia nie mojej radości. Zalet pożegnania. Frajdy dystansu. Czego sam chciałem, co mnie chwilowo przerasta, dla czego milczę.

Proszę, pomóżcie, choć sam nie wiem w czym i jak. Więc choć rzućcie okiem na trzy, cztery sekundy, poważnie i spokojnie, na tę bezradność, faktyczną, udawaną czy wyimaginowaną, nie siląc się na zrozumienie, to wszystko.


Udany związek

Do skrzynki pocztowej ostałem reklamę serwisu Stworzeni dla siebie. Oto co widać na pierwszej stronie:

Wielki formularz rejestracji.

Potem – prosto do miłości:
1. Wypełnij profesjonalny test doboru partnerskiego
2. Dowiedz się z kim możesz stworzyć związek
3. Przeglądaj profile potencjalnych partnerów
4. Poznaj osobę stworzoną dla Ciebie!

Pod spodem:
Określenie czego szukamy, naszych oczekiwań i wymagań pomoże odnaleźć właściwą osobę i stworzyć udany związek.

Acha – w samym środku gwiazdka z napisem: "100% gwarancji bezpieczeństwa i jakości". Dalej: Profesjonalny serwis, dopasowane profile. Gwarancja bezpieczeństwa SSL.

Po lewej stronie – zdjęcie obejmującej się pary. Ciekawe, że mają ciemnawą skórę, jak ludzie z południa, taką na przykład ma moja żona. Zastanawiam się – czyżby nie pasowały zdjęcia typowych Słowian? A może chodzi o zasugerowanie związku z obcokrajowcem?

Śmieszne to i żałosne zarazem. Nie ma osoby stworzonej dla mnie ani ja nie jestem stworzony dla nikogo. Tytuł serwisu eksploatuje romantyczną wizję, że gdzieś na świecie istnieje "druga połówka jabłka", że wystarczy ją odnaleźć i już szczęście gotowe. Żadne dopasowanie, w dodatku mierzone internetowym testem, nie gwarantuje udanego związku. To śmieszne dopóki się nie pomyśli, że tak wielu ludzi chwyta się i tego sposobu, żeby nie pozostać samotnym.

Dotknięcie

Dotknięcie kogoś wewnątrz, tam, gdzie centrum, w piersi, wszystko jedno, czy tam spokój, radość, wściekłość czy rozpacz, jeśli tylko ze świadomością, że dotyka się tego, co najważniejsze, co właśnie teraz, że blisko najbliżej, bo tak się udało może raz na tysiąc, że tam najdelikatniejsze, czego dotknąć to może zniszczyć, na pewno zmienić, jak, czy na lepsze, czy pomóc, czy rozdrapać, może tylko zaglądnąć, ale i to strach.

Strach, bo to zostawia ślad i w patrzącym, bo kto czuje, ten zapamięta i będzie widział znów i znów. Będzie widział dziecko patrzące ufnie, i tamtą twarz tęskniącą nadzieją i siecią delikatnych zmarszczek, i ciebie, jak dziś przy zlewozmywaku, o zalęknionych oczach błagających o spokój.

Nocą

O wpół do trzeciej zaczął szczekać pies. Jakiś mały, bo połowa szczeków brzmiała jak u szczeniaka, a połowa – schodziła tonacją w dół, zdradzając doświadczenie. Szczekał w nastroju radosno – żałosnym, jak piesek, który za ogrodzeniem dostrzega swojego kolegę, lecz jednocześnie zdaje sobie sprawę, że się nie spotkają. Jego głos pobrzmiewał się drobniutkimi, ledwo słyszalnymi echami, odbitymi od ścian okolicznych domów. Tego echa nie słyszy zwykły człowiek, ale audiofil lub średnio doświadczony realizator dźwięku – tak. Szczekał w idealnej ciszy. Gdy skończył, zaczął dopowiadać jego starszy kolega, kilka zabudowań dalej, głębokim, niskim dźwiękiem, lecz widocznie tylko z obowiązku, bo szybko skończył. Kiedyś psów w okolicy było więcej i zaledwie krótki alert jednego z nich wywoływał feerię ujadania.

Zapadła cisza. Na zewnątrz. Lecz nie we mnie. W mojej głowie słyszę szum, podobny do dźwięku przyciszonego telewizora, gdy wyciągnięto z niego antenę, a po ekranie szalały wtedy dzikie mrówki – z czasów, gdy nie było jeszcze telewizji kablowej ani satelitarnej. Spokojnie, z tym szumem żyję już, jak pamiętam, jakieś trzydzieści lat. To nie od wypadku, po nim zostało tylko leciutkie pogwizdywanie, tu przy lewym uchu, albo coś jak "wiuchanie" skrzydła kondora, gdy leci.

Wychodzę. Szmer pościeli głośny jak przejazd samochodu. Nakładanie kapci, lekkie szurnięcia, stęknięcie drzwi w tej ciszy są jak wyroki potępienia mnie – tego, który zawinił. Siadam i piszę. Wojciech Kuczok, w dzisiejszej (wczorajszej) Wyborczej mówi – trzeba ciągle pisać, wtedy rzadziej dopada pisarska pustka. Ale ja – po co mam pisać? Nie jestem pisarzem i już nie będę. Kim jestem?

Jednego tygodnia robię po kilkaset zdjęć każdego dnia, obrabiam i wysyłam. Przez następne dwa tygodnie kręcę a potem montuję jakiś film, robię DVD, projektuję etykiety, drukuję, przyklejam. W międzyczasie odpowiadam na facebooku jakiemuś "zdeklarowanemu specjaliście od teatru" na jego kompletnie pomylone twierdzenia i zarzuty, i zastanawiam się, czy już go kasować czy jeszcze za chwilę, by z jak najmniejszym wstydem pełnić funkcję PiaRa (domorosłego, oczywiście). Tworzę grafikę do Internetu, czego nigdy tak naprawdę się nie uczyłem i czego nie umiem, i dyskutuję z wykształconymi humanistami na tematy, które oni znają lepiej ode mnie. Jedną ręką puszczam muzykę do spektaklu, a drugą – piszę tekst o "podróży cukrzyka przez świat", albo klecę w głowie pomysł na trzydziestosekundową animację, bo w mojej firmie chcą ich więcej i więcej.

Tak, sam jestem sobie winien, że wszystko po łebkach. Zgadzam się, naprawdę. Nie udaję. To wszystko w imię adrenaliny i testosteronu, powodujących chwilowe szczęście, ostatecznie niszczących organizm. Patrzę na mojego syna, widzę, że on ma to samo, i wtedy ogarnia mnie przerażenie. Bo pal pięć, gdy chodzi o mnie, ale jego powinienem czegoś więcej nauczyć, a przynajmniej – próbować mu uświadamiać.

Na zewnątrz cisza, a w kuchni brzęczenie lodówki zagłusza szum mojego mózgu. To lepiej. I tykają dwa zegary, w proporcji 1:3,5. Zaszczekał pies po drugiej stronie miasteczka, może na tę schodzącą mgłę. Przejechał samochód długim mlaśnięciem opon. Czasem, gdy naprawdę nie ma o czym myśleć, to myślę kim jest kierowca, dlaczego właśnie teraz jedzie i dokąd. I czy gra mu radio, czy zimno ma w kabinie jak jasny gwint, czy klnie czy raczej jest spokojny i pogodzony ze swoim losem. Czy może nie myśli o niczym, bo prowadzenie samochodu przecież tego nie wymaga…

Ambiwalencja wewnętrzna

Nie wiem, skąd się u mnie bierze. Prosty, głupi przykład – słyszę teraz ciągle w głowie Secret World Petera Gabriela, wersja z dwupłytowego albumu, który ukazał się co najmniej dziesięć lat temu. Ten utwór gra teraz w mojej głowie z całą swoją siłą. Ale nie muszę go sobie wyobrażać, bo mam go w komputerze, mógłbym go odtworzyć, skierować prosto do uszu, mam odtwarzacz i słuchawki. W zasięgu mojej ręki jest zatopić się w nim teraz, kiedy go słyszę, tuż przed snem, w ciemności poszaleć, z widokiem na łysiejącą brzozę za oknem, po zgaszeniu światła w kuchni, patrząc na nią, jej zarys, w świetle ulicznych lamp.

Ale nie chcę go słuchać, nie chcę go puścić w uszy. Czuję jakąś obawę, rezerwę, powstrzymanie. Skąd, dlaczego? Czy może dlatego, że za bardzo zapanuje nade mną, wywoła zbyt silne emocje. A może przeciwnie – nagranie okaże się zbyt proste, prymitywne wręcz. Przecież znam ja na pamięć i wiem, że jak na mój gust aranż mógłby być trochę bardziej subtelny, wysublimowany. A może dlatego, że w wyobraźni mogę sterować tym utworem jak chcę, cofać go, przesuwać do ulubionych miejsc, kompulsywnie sobie aplikować. Może w wersji z nagrania jest zbyt nudny, albo zbyt samodzielny, a ja chcę mieć nad nim kontrolę…

Ambiwalencja dotyczy też ludzi, których bardzo lubię, ale coś mnie powstrzymuje przed kontaktem z nimi. Jakaś chęć samoobrony… Dlaczego? Nie wiem.

Przełom

Wczoraj widziałem nowego człowieka. Ruszał rękami i nogami, z prędkością, która dorównuje mojej szybkości działania.


Tak brzmi pierwsze zdanie tego blogu, napisane 25 stycznia 2005 roku. To był przełom, i jeden z powodów, dla którego zacząłem tu pisać. A "nowy człowiek" to Sara, wtedy jeszcze bez imienia, na ekranie USG, widziana raczej tylko przez lekarza, który na tyle przekonująco twierdził, że ten człowiek jest, i że to dziewczyna, że uwierzyliśmy.

Dziś kolejny przełom. Wyprowadziliśmy dzieci z naszej sypialni. Sara i Beniamin nosili dzielnie deski, podawali kołki, wkręcali śruby, a ojciec, czyli ja, składał to w piętrowe łóżko. W ogólnej euforii zginęło prawie uczucie, że oto kończy się okres, który już nigdy nie wróci. Bo począszy od dziś, idąc do mojego łóżka, nie będę mijał po drodze śpiącej dziewczynki z długimi, falującymi, rudawymi włosami, i dzielnego wojaka, który tylko na chwilę przysnął, by w środku nocy przenieść się do naszego łóżka. Dzieci, zmierzając do snu, będą wydeptywać inną ścieżkę przez przedpokój, a u nas – stanie się pustka.

A może nie. Może wrócimy do poprzedniego układu i nowe dziecięce łóżko wciągniemy znów bliżej nas. Bo teraz nie mamy pokoju dla gości.

Najpiękniejsze wspomnienia wiążą się z nocami, w których ludzie, ułożeni jak śledzie, wśród których i ja, usypiali jak jeden organizm, i budzili się następnego dnia. Tak było pod Giewontem, gdy ze schroniska wynoszono stoły i krzesła, by pomieścić wędrowców. Było tak na niezliczonych obozach, na których byłem, było na mazurskiej łajbie, było na zgrupowaniach chóru, na Ukrainie, w Rumunii, Mołdawii, Niemczech, Francji, USA, pod dziurawym dachem stodoły w Kruklankach, pod płachtą namiotu w burzy, i w Yellowstone Park, gdy nasi przewodnicy, przed nocą, głosem nie znoszącym sprzeciwu sylabizowali nam do ucha: Absolutely no food in the tent! To z powodu niedźwiedzi. I w zwykłym samochodzie, pod Miszkolcem, gdy złożyliśmy siedzenia z tyłu, żeby móc nogi wyciągnąć do bagażnika, a pojedyncze krople, spadające na dach naszego forda, zatrzymanego na dziko, w gęstwinie, dudniły w ciszy jak tąpnięcia trzęsącej się ziemi. I było tak w Krakowie, na Dąbiu, bo gospodarz oddał na rzecz gości piętrowy dom, sam rozkładając się w podpiwniczeniu, z żoną, dziećmi, psem i mną przy okazji, na podłodze.

W ciągu ostatniej dobry umarł Michael N. Wieloletni menadżer zorganizowany do tego stopnia, że sam napisał sobie nekrolog. Nie porozmawiam już z nim i nie zobaczę po raz kolejny, że wśród nawarstwień lat – doświadczenia, zarządzania ludźmi, pracy, konsekwencji, nawet bezwzględności – nie zatracił w sobie chłopca. Niesamowite – nić porozumienia nawiązana w ciągu kilku minut rozmowy. Łzy w oczach prawie osiemdziesięcioletniego człowieka, łzy nie mające nic wspólnego ze starością. Pamiętam to doświadczenie prawdziwego menadżera – w rozmowie w cztery oczy i prowadzeniu dyskusji na forum, w fantastycznie prostej komunikacji i przejrzystości w prelekcjach.

Obrazy

Obrazy, zapachy z dzieciństwa nachodzą, szczególnie przy zmianach pór roku. Chłód ostrego powietrza w nozdrzach i wnet widok Wisły, jej "bulwarów", w jesiennej szarówce samotności. Napiętnowany pięknym dzieciństwem, który dokonało się w socjalistycznym bałaganie, uważam ten bałagan za mój. A wymuskane twarze, lśniące ściany centrów handlowych, błyszczące samochody – są nie z mojego świata.

Tam, gdzie kończy się osiedle i garaże, ktoś pali ogień, nosi wyschnięte trawy i chrust, aby rozniecić ogień. Ale nie po to, by piec kiełbaski. Piecze… kabel. W zasadzie – opala go. Ponieważ w punkcie skupu przyjmują kabel bez izolacji, więc trzeba ją usunąć samemu. Mężczyzna ocenia, że w zwoju, który tkwi tam, między trawami, w płomieniach i dymie, jest jakieś czterysta złotych.

Albo zdjęcie poniżej. Pochodzi ze stycznia 2005 roku.

To jest woźnica dorożki na krakowskim Rynku Głównym. Nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo i jak szybko zmienia się rzeczywistość wokół nas. Dziś takiego woźnicy już się nie spotka.

W Polsce zachodzą gigantyczne zmiany. To jest czas dla fotografów. Nawet wszechobecne absurdy – to raj dla wielu artystów i innych, zajmujących się kontaktem z rzeczywistością. Na szczęście (dla artystów), nie zanosi się na to, aby ten raj miał się szybko skończyć…

Kolejny podział

Ludzie dzielą się na takich, którzy chcą mieć rację, oraz na takich, którzy chcą się uczyć. Ja chcę tego drugiego, choć często nie wiem, co mi z tego. No chyba, że wewnętrzne zadowolenie 🙂

Dobranoc z uśmiechem!

Dzwonią do mnie ludzie…

Szok. Dzwonią do mnie ludzie, przychodzą, z różnymi pytaniami, najróżniejszymi. Zawodowymi, osobistymi i tak dalej. Mówią – jest tak i tak, pytają – no i co ja mam zrobić? Przez długi czas próbowałem coś odpowiadać, dziwnie się czułem, bo spora ich część jakby mnie nie słuchała, albo moje odpowiedzi wzmagały ich zniecierpliwienie. Aż okazało się, że właśnie o to im chodzi. Mam przytaknąć, zrozumieć, współczuć, i mam się nie przejmować, że nie dopuszczają mnie do głosu, bo i tak, jak powiem dwa słowa, to już im wystarczy. Porwą je ze sobą i wycisną z nich co tylko można, do cna, jednocześnie nie przyznając się, być może nawet przed sobą, że coś im te słowa dały…

Podniebne szlaki

Ziemskim szlakiem wędruję, Panie,
nade mną rozpostarłeś nieba strop.


Zawsze wycinek – z tego co było, i tego co będzie. Uczciwie przyznać trzeba, że niewiele wiemy. Ci, którzy uważają, że wiedzą sporo, tak naprawdę wiedzą jeszcze mniej od tych, co wiedzą, że niewiele wiedzą. W zasadzie wiemy tylko tyle: jest mi źle. Albo: jest mi dobrze. Tylko od konstrukcji psychicznej zależy, czy więcej jest pierwszych stwierdzeń czy drugich. Świat zewnętrzny ma niewielki na to wpływ, choć powszechnie uważa się, że jest inaczej.