Wczoraj widziałem nowego człowieka. Ruszał rękami i nogami, z prędkością, która dorównuje mojej szybkości działania.
Tak brzmi pierwsze zdanie tego blogu, napisane 25 stycznia 2005 roku. To był przełom, i jeden z powodów, dla którego zacząłem tu pisać. A "nowy człowiek" to Sara, wtedy jeszcze bez imienia, na ekranie USG, widziana raczej tylko przez lekarza, który na tyle przekonująco twierdził, że ten człowiek jest, i że to dziewczyna, że uwierzyliśmy.
Dziś kolejny przełom. Wyprowadziliśmy dzieci z naszej sypialni. Sara i Beniamin nosili dzielnie deski, podawali kołki, wkręcali śruby, a ojciec, czyli ja, składał to w piętrowe łóżko. W ogólnej euforii zginęło prawie uczucie, że oto kończy się okres, który już nigdy nie wróci. Bo począszy od dziś, idąc do mojego łóżka, nie będę mijał po drodze śpiącej dziewczynki z długimi, falującymi, rudawymi włosami, i dzielnego wojaka, który tylko na chwilę przysnął, by w środku nocy przenieść się do naszego łóżka. Dzieci, zmierzając do snu, będą wydeptywać inną ścieżkę przez przedpokój, a u nas – stanie się pustka.
A może nie. Może wrócimy do poprzedniego układu i nowe dziecięce łóżko wciągniemy znów bliżej nas. Bo teraz nie mamy pokoju dla gości.
Najpiękniejsze wspomnienia wiążą się z nocami, w których ludzie, ułożeni jak śledzie, wśród których i ja, usypiali jak jeden organizm, i budzili się następnego dnia. Tak było pod Giewontem, gdy ze schroniska wynoszono stoły i krzesła, by pomieścić wędrowców. Było tak na niezliczonych obozach, na których byłem, było na mazurskiej łajbie, było na zgrupowaniach chóru, na Ukrainie, w Rumunii, Mołdawii, Niemczech, Francji, USA, pod dziurawym dachem stodoły w Kruklankach, pod płachtą namiotu w burzy, i w Yellowstone Park, gdy nasi przewodnicy, przed nocą, głosem nie znoszącym sprzeciwu sylabizowali nam do ucha: Absolutely no food in the tent! To z powodu niedźwiedzi. I w zwykłym samochodzie, pod Miszkolcem, gdy złożyliśmy siedzenia z tyłu, żeby móc nogi wyciągnąć do bagażnika, a pojedyncze krople, spadające na dach naszego forda, zatrzymanego na dziko, w gęstwinie, dudniły w ciszy jak tąpnięcia trzęsącej się ziemi. I było tak w Krakowie, na Dąbiu, bo gospodarz oddał na rzecz gości piętrowy dom, sam rozkładając się w podpiwniczeniu, z żoną, dziećmi, psem i mną przy okazji, na podłodze.
W ciągu ostatniej dobry umarł Michael N. Wieloletni menadżer zorganizowany do tego stopnia, że sam napisał sobie nekrolog. Nie porozmawiam już z nim i nie zobaczę po raz kolejny, że wśród nawarstwień lat – doświadczenia, zarządzania ludźmi, pracy, konsekwencji, nawet bezwzględności – nie zatracił w sobie chłopca. Niesamowite – nić porozumienia nawiązana w ciągu kilku minut rozmowy. Łzy w oczach prawie osiemdziesięcioletniego człowieka, łzy nie mające nic wspólnego ze starością. Pamiętam to doświadczenie prawdziwego menadżera – w rozmowie w cztery oczy i prowadzeniu dyskusji na forum, w fantastycznie prostej komunikacji i przejrzystości w prelekcjach.