Sensie, dobranoc

Niekiedy mam taką ochotę uciec od zorganizowania tego świata. Powiedzieć – nie! Jak mój pięcioletni syn. Przeszkadza mi to, że zdania należy budować tak, a nie inaczej. Że zdjęcia robi się według określonych konwencji. Problem pojawia się nawet wtedy, gdy chce się zaprzeczyć konwencjom. Bo zaprzeczanie też już było. Dlatego jedynym ratunkiem wydaje się jeszcze powierzenie się… przypadkowości.

I pojawia się we mnie dziwny upór, kiedy w głowie formułuję zdanie, które ma lekki błąd składniowy, logiczny, a najlepiej – nieścisłość. I coś mówi mi, że należałoby ją poprawić, ale z drugiej strony odzywa się głos – nie! Tak zostanie. Dlaczego? Dlatego, że ja tak chcę, wyzwolić się, zaprzeczyć regułom.

Już słyszę głos mojej koleżanki z pracy – ale tak się nie pisze pod żadnym pozorem. A co mnie to obchodzi, że „tak się nie pisze”? Skoro ja napisałem, to już wystarczający powód, że tak się pisze!

Może to po prostu zmęczenie.

Dziecko spacer park zabawa nuda

Napisać coś, stworzyć coś, w czym inni będą się dopatrywać sensu, bo „dzieło” owo będzie sprawiało wrażenie sensownego. Ale ów sens konsekwentnie i bezlitośnie w nim zagubić. I im dłużej by ktoś je studiował, tym większe ogarniałoby go zdziwienie i niepewność – co to jest i do czego służy. To musiałby być jednak majstersztyk – bo niełatwo byłoby pozbawić dzieło wszelkiego sensu, tak mi się wydaje. Przy jednoczesnym sprawianiu wrażenia, że jakiś tam sens jednak jest. Ciekawe, jak bardzo jesteśmy związani z sensem – z jego poszukiwaniem, a w przypadku braku – ze stwarzaniem sensu.

Garnki pełne pomysłów

Jakie pomysły się nasuwają podczas mycia naczyń! Całkiem tak samo, jak podczas golenia. Właśnie przerwałem mycie, żeby tu pisać. Garnki nie uciekną, woda w zlewie może trochę ostygnie. A tekst sam się nie napisze.

Nie piszę tu w ogóle o mojej dziewczynie, choć piszę o dzieciach, moich przeżyciach oraz oczywiście czasem występuje tu Wiesiek. Nie piszę o mojej dziewczynie nie dlatego, że wcale o niej nie myślę, że już mi się znudziła i w ogóle rzadko ją dostrzegam. Tak mógłby ktoś pomyśleć, może nawet więcej niż ktoś jeden. W ogóle to ciekawe, że gdy byłem młodszy, inaczej rozumiałem zachowania innych, to, co mówili. Jak łatwo popaść w ocenianie innych, w świadomość, że wiem, jaki ktoś jest, dlaczego to lub owo zrobił. Tak zwane „stare ciotki” „obserwują” inne rodziny, małżeństwa, sposób, w jaki ktoś wychowuje dzieci, a potem komentują, ze znawstwem w tonie. Są całe „loże komentatorów”, a „starą ciotką” może być nie tylko kobieta, mężczyźni równie „dobrze” parają się tym zajęciem.

Tak więc dementując pogłoski, że straciłem zainteresowanie moją dziewczyną, kontynuuję temat zmywania naczyń w kuchni. Dziś uchylę rąbka naszych okrytych tajemnicą relacji i napiszę Wam, że wiele lat trwało, zanim udało się dojść w naszej rodzinie do kwestii następującej – naczynia mogą leżeć w zlewie pół dnia i nie jest to niczym dziwnym, niewygodnym, a już na pewno nie nagannym. Nikt nie czuje się z tego powodu winny (podpowiadam – ja nigdy z tego powodu nie czułem się winnym), a członkowie rodziny mogą w tym czasie zajmować się sprawami, które np. sprawiają im przyjemność. Tak więc przynajmniej w tym zakresie udało się zerwać z nader uciążliwym twierdzeniem, że „najpierw obowiązki a potem przyjemności”. Drodzy Czytelnicy, Wy zaprawieni w bojach życiowo-rodzinnych – na pewno zgodzicie się ze mną, że owo twierdzenie to często zwykłe zawracanie głowy. Tak się czasem mówi do dzieci, kiedy trudno znaleźć na szybko lepszy argument.

Popijam piwo, myję powoli naczynia, a w głowie układa się plan życia na następnych kilka lat. Ile pomysłów wypływa na powierzchnię, wraz z pianą płynu „Ludwik”, a układanie talerzy na suszarce to jak konstruowanie dobrze zrytmizowanego akapitu. I to wszystko dzięki garnkom. Czy to nie piękne…?

Radość i praca

Dostałem mój autorski egzemplarz – październikowy numer Didaskaliów. Nie ma o nim jeszcze w internecie. Autorski, ponieważ jest w nim mój tekst o teatrze. Dużą radość z tego powodu miałem kilka tygodni temu, gdy dowiedziałem się, że tekst zostanie zamieszczony. Gdy pomyślę, jakie są koleje powstawania takich sukcesów, to sam nad sobą kręcę głową. Ideologia – to ostatni powód. Powody, które pchają do podejmowania wyzwań, są inne, pokręcone, niewiarygodne. Już na samą myśl o próbie ich opisania dostaję zawrotu głowy.

A propos pisania – wczoraj zacząłem tworzyć kolejne opowiadanie. Fabuła – dyrektor wyrzuca z pracy jednego z pracowników. Pisane w tonie, który trąci absurdem, a tym samym, jak mi się wydaje, jest dość prawdziwy. Dobrze mi szło to pisanie, dopóki nie padłem ze zmęczenia. Myślę o tym wczorajszym pisaniu z dumą, poklepując samego siebie po ramieniu. Ale dziś, zamiast pisać dalej, zadzieram sam własnego nosa, zamiast zabrać się do pracy. Przed pracą coś mnie powstrzymuje.

To nie jest tylko lenistwo. To ból. Po pierwsze – wiem, że jak po grudzie przyjdzie mi wejście w stan ducha, w którym pisałem wczoraj. Potem – będzie uskrzydlenie, czyli stan nieważkości, może lekkiego pisania, z jednoczesnym ocieraniem się o jakieś bolesne kanty. Tego ocierania nie będę czuł, dopóki nie przyjdzie moment, w którym trzeba będzie wrócić do rzeczywistości. To prawie tak, jak po upojeniu np. alkoholem – zupełnie nie czuje się ran, krew cieknie, ale na twarzy uśmiech. Nie chodzi o to, że pisałem odurzony chemicznie, raczej – odurzony mentalnie. Powrót do świata jest drugim bólem, i strach przed nim powstrzymuje mnie od pisania.

Dlatego twórcy tak bardzo potrzebny jest zwykły, warsztat i poczucie, że codziennie trzeba odwalić kawałek rzemiosła. Bez wielkich westchnień.

Fascynacja, marzenia, odlot – za to się płaci… Po co mi to…? Boli kręgosłup od kilku dni, od wczoraj boli głowa. Trzeba się po prostu wyspać, bo jutro na ósmą zawożę dzieci, a potem jestem w pracy do 22:00. I te paskudne dojazdy, albo prawie trzy godziny w busie, albo dwie – w samochodzie. 

Aha – dzisiaj wyszedłszy na zewnątrz, by coś zjeść, zauważyłem uliczny stojak na kółkach, a przy nim dwie postacie. Stojak miał na górze duży napis: „Czego tak naprawdę uczy BIBLIA?” Pod napisem – rząd kieszonek, ale nie z Pismem Świętym, tylko z książeczkami… Naprawdę nie wiem, po co mi to, ale podszedłem, wskazałem na ten napis i powiedziałem, że on wcale mnie nie zachęca do tego, żeby się zainteresować. Naprzeciwko siebie miałem starszego ode mnie o około dwadzieścia lat człowieka, któremu towarzyszyła kobieta, młodsza ode mnie o jakieś piętnaście lat. Dziewczyna nie mówiła nic, zaś starszy zaczął do mnie mówić słowami, które dobrze znałem, zanim je wypowiedział.

Zastanawia mnie oderwanie od rzeczywistości wielu ludzi, którzy próbują „głosić ewangelię”. Jeśli rzeczywiście chcą ludziom powiedzieć coś dobrego o Bogu, to dlaczego na transparent wypisują hasło, które prawie nikogo nie obchodzi?

Pisać tak, jak grać

Dziesięcioletni dzieciak siada przy pianinie i zaczyna grać. Dziś mu nawet wychodzi. Nie ma przed sobą nut, nie gra nawet z pamięci. Sam jeszcze nie wie, jakie klawisze naciśnie za chwilę. Lecz gra.

Kiedy próbował grać przed miesiącem, zabrzmiało kilka akordów, posnuła się melodia, lecz nagle chłopak uderzył dłonią w białe i czarne klawisze, i wstał szybko, zostawiając w pokoju samotny instrument. Teraz melodia nie kończy się, choć przemijają kolejne motywy, rozwijane i zanikające.

Chłopak nie wie, dlaczego ciągle gra akurat dzisiaj. Przed godziną wrócił z wakacyjnej wyprawy, długo siedział na tylnym siedzeniu rodzinnego samochodu, wpatrzony w krajobraz, znudzony w końcu. A jeszcze wczoraj patrzył przez okno małego drewnianego domu w lesie, w którym nigdy przedtem nie był. Przez piaszczysty las chodził codziennie do krótkich wydm, gdzie zaczynał słyszeć szum, zanim jeszcze pojawiły się fale.

Którejś nocy lekki domek domek trząsł się pod uderzeniami burzy, jak zły sen, bo rankiem ledwo pozostały szybko znikające kałuże, w ciepłych promieniach słońca. Powstało na długo wcześniej, zanim mały wyglądnął znów przez okno.

Plażowy latawiec wspiął się wysoko, nie do wiary, jak wysoko może wznieść się zwykły latawiec, trzymany na żyłce tak długiej, że szybko znika z oczu. Czy rzeczywiście jego dłoń i latawiec, taki niewielki, tam wysoko, mają coś ze sobą wspólnego, wspólny los połączony przezroczystą żyłką.

Na kempingu, w sąsiednim domku, był kolega. Grali razem w piłkę, między wysokimi sosnami była rozwieszona siatka. Butami, żłobiąc rowki w ściółce, wyznaczali sobie plac gry. Kolega wyjechał pierwszy, z rodzicami, tak jak wszystkie dzieci, które przyjechały tu na wczasy. 

Teraz, kiedy gra na pianinie, nie wie, dlaczego układają mu się melodie, i choć jedne się kończą, to ciągle zaczynają nowe. I ma wrażenie, że mógłby tak grać bez końca, ale i tego nie wie, że to tylko wrażenie. I oczywiście nie sądzi, że może być to jakaś sonata, koncert (na pianino), suita, czy choćby miniatura albo etiuda, bo nie za bardzo ma pojęcie, co to sonata i czym się różni od etiudy.

Po trzydziestu latach znów siada do pianina i znów zaczyna grać. I jeśli motywy pojawią się znów, tak po prostu, to on wie, dlaczego. Po trzydziestu latach, na klawiaturze, przywołuje latawca na przezroczystej żyłce, zapach igliwia leśnego boiska, szum fal, który rozbrzmiewa od krótkich wydm. I codzienny spacer przez piaszczysty las. Że to wciąż żyje, że wprawia w ruch palce, o tym nawet boi się pomyśleć. Bo tak na zdrowy rozum, to wydaje się niemożliwe.

Sposób na twórczość cd.

Winien jestem uczciwość. Wychwalając w poprzednim wpisie brak porządku w tworzeniu, brak żelaznej konsekwencji, brak planu i sukcesywności, pominąłem dość istotny fakt. Te zalecenia dotyczą tych, którzy przeszli wcześniej szkołę konsekwencji, sukcesywności, planowania. A to, co się liczy, co przynosi w końcu efekt, to codzienna harówka.

Sposób na twórczość

Czekając na koniec sobotniej premiery zauważyłem gdzieś tam leżącą gazetę. Otworzyłem, a tam – wywiad z Wiesławem Myśliwskim, pisarzem. I w jego słowach – podobne tropy, które przemykały mi w wyobraźni, gdy stukałem wpis Piszemy wypracowanie. Myśliwski mówi – piszę rzeczy uświadomione oraz te nieuświadomione. Te drugie są nawet ważniejsze od tych pierwszych.

Jakie to miłe – przeczytać u kogoś o czymś, o czym się myślało dzień wcześniej. To dlatego namawiałem córkę, żeby zaczęła pisać nie zastanawiając się zbytnio nad tym, co pisze. Fenomen polega na tym, że sami mamy problem dotrzeć do tego, co jest w nas. I nie tak rzadko zdarza się, że im intensywniej próbujemy tam sięgnąć, im bardziej świadomie, planowo i sukcesywnie, tym trudniej do tego dotrzeć.

Tak więc docieranie do siebie polega na regularnej nieregularności, kontrolowanym braku kontroli, na odwracaniu uwagi od tego, co zbytnio uwagę koncentruje, na myśleniu o czymś innym właśnie po to, by zacząć myśleć o najważniejszym. To jakby celować obok drzewa wiedząc, że właśnie w ten sposób trafi się w drzewo.

Trudno to pojąć? Podam wam przykład. Kilka lat temu montowaliśmy głośniki-tuby na planie scenicznym nowego przedstawienia. Scenograf był nam już znany, również z charakteryzującej go przekory. Do głośników musiały dochodzić kable, a ponieważ miały niebieski kolor, były dość dobrze widoczne. Wiedzieliśmy, że nie spodoba się to scenografowi, z drugiej strony – przemalowanie kabli lub ich ukrywanie kosztowałoby nas wiele pracy.

Normalny i uczciwy sposób polegałby na rozmowie ze scenografem i zapytaniu go, co on o tych niebieskich, świecących kablach, sądzi, w kontekście jego scenografii. Lecz byliśmy pewni, że w ten sposób przesądzimy o odpowiedzi i skażemy siebie na cały dzień mrówczej pracy. Dlatego mój doświadczony w teatralnych bojach kolega zagrał va banque. Gdy scenograf zauważył nasze kable, on powiedział szybko: „my będziemy je jeszcze przemalowywać i ukrywać, tak tego nie zostawimy, bo to paskudnie wygląda”. Na co scenograf: „ale po co, tak jest bardzo dobrze”.

Popatrzyliśmy na siebie porozumiewawczo, a ja poznałem nowy sposób na docieranie do wnętrza duszy artysty.

Z pracy w teatrze

Dziś byłem w pracy po południu. Chodziło o sfotografowanie dwóch wydarzeń – jeden ze spektakli zagraliśmy dziś po raz pięćsetny (zdjęcia z „wręczenia” – tutaj). Drugie – premiera „klasyki” – Idiota Dostojewskiego (zdjęcia tutaj). Pierwsza refleksja – w trzy godziny po zamieszczeniu tych postów, farsę „lubi” prawie pięćdziesiąt osób, a Dostojewskiego – pięć. No dobrze – przecież ten nowy spektakl jest grany dopiero pierwszy raz, bo to premiera, więc nikt nie zdążył go jeszcze polubić. Za to komedia jest grana po raz pięćsetny – to co innego. Niemniej jednak oceniam, że niewielkie są szanse, by Idiota osiągnął 500 wystawień…

Popatrzcie na komentarze. Szalone nożyczki to „wspaniały spektakl”, „uwielbiam”. A czy ktoś uwielbia Dostojewskiego? Znów przesadzam, wiem, i gram wam na nerwach.

Ktoś pytał mnie, czy oglądałem spektakl premierowy. Otóż – nie oglądałem. Dlaczego? Bo widziałem go dwa razy, trzy miesiące temu. I prawdę mówiąc – wystarczyłby mi raz. Raz, żeby zrozumieć, o co w nim chodzi, i by nie epatować się nim więcej. Bo to boli. Mimo, że pracuję w teatrze piętnasty sezon, nie potrafię beznamiętnie oglądać spektaklu. No chyba, że go nie oglądam, nawet jeśli go realizuję dźwiękowo, co jest możliwe. (Podobno nawet dyrygenci, podczas koncertów, które są powtarzane dziesiątki razy, zamiast partytury mają przed sobą otwartą jakąś powieść, żeby jakoś przetrzymać te repetycje.) 

Tak więc doszedłem do tego, że jeśli nie muszę, nie wystawiam się na działanie idei reżysera na moim sercu i duszy. Nie umiem się zdystansować i nie przeżywać. A czasem raz, dwa razy, mi wystarczą, by dobrze zapamiętać, o co chodzi.

Może dlatego taką głupotę, jak Szalone nożyczki, czasem jeszcze oglądam, podnosząc wzrok znad książki. Ale Dostojewskiego – raz mi wystarczy, bo dobrze zapamiętać, na długo. Czy w tym tkwi frekwencyjny i kasowy problem klasyki?

Piszemy wypracowanie

Sara ma do napisania wypracowanie pt. „Jesień wokół”. Poszliśmy więc na zewnątrz. Teraz Sara już pisze w swoim pokoju, a ja leżę po drugiej jego stronie, na łóżku, wziąłem komputer, żeby też pisać. O czym?

O tym, że dokładnie podejrzewam, z czym Sara może mieć problemy podczas pisania. I że próbuję już teraz kształtować w niej odruchy, które pozwolą ją przenieść ponad tymi problemami.

Na przykład – wracamy do domu i mówię jej: robimy eksperyment. Idź od razu do stolika i zacznij pisać. Nie myśl o niczym innym, tylko o tym. I nie zastanawiaj się nad tym, co będziesz pisać – pisz to, co ci przyjdzie do głowy.

Mam teraz na myśli dwa problemy podczas pisania:

1) co mam pisać?
2) czy to, co piszę, ma sens? – problem zbytniej autocenzury podczas pisania nie pozwala na wyrzucanie z siebie tego, co tam jest, a czasem nawet – na rozpoczęcie pisania.

Oba problemy wynikają albo z blokady mentalnej – niemożności przebicia się do tego, co wewnątrz lub z nieumiejętności tego wyrażenia – braku warsztatu.

W sumie wszystko jest brakiem warsztatu (z wyjątkiem braku treści). Samego zabierania się do pisania często trzeba się uczyć, a potem – radzenia sobie ze najróżniejszymi przeszkodami. Czasem to przypomina zabawę w podchody albo w kotka i myszkę – z samym sobą.