Narzędzie fotografa

Pracowałem nad zdjęciami, kończę już i idę spać. Przeglądałem jeszcze na szybko parę ujęć, które zrobiłem ostatnio. Zobaczcie – przykład zdjęcia, które „zeszło” z aparatu, i tego samego zdjęcia, przepuszczonego przez program Lightroom, oczywiście po kilku (dosłownie kilku) ruchach myszą.

pejzarz - przed obróbką

Pejzaż - po obróbce

(To widok z mojej codziennej trasy z domu do pracy). Niezłe, prawda? A jeszcze lepsze jest to, że czas, jaki zajęła „obróbka” to nie więcej jak dziesięć sekund. Oczywiście, ten sposób obróbki charakteryzuje landszaft, typowy, jakich wiele na forach fotograficznych. Chciałem tylko uświadomić, że to nie jakieś niesamowite umiejętności fotografa – czy to przed naciśnięciem spustu, czy potem, przy komputerze. Chcesz robić takie zdjęcia – kup program, tyle 🙂 Dobranoc Państwu.

„PoraWiatru”

Przedwczoraj napadłem na niewiele winną dziewczynę, która chciała dokonać zmian w projekcie plakatu, który zrobiłem. Tym gorzej, bo wyszło na to, że ja nie toleruję zmian w moich projektach. A to nieprawda. Toleruję i nawet ich oczekuję, ale muszą mieć one jakieś minimum spójności.

Tak, mam problem, jak przeciwstawiać się, gdy rozmawiam z kimś o czymś, na czym on się nie za bardzo zna. A jeśli jeszcze wydaje mu się, że się zna, to dopada mnie czarna rozpacz. Ba, żebym jeszcze  w tej rozpaczy płakał, ale ja nie płaczę, tylko pomstuję, odżegnuję od czci i wiary. W końcu mówię, że OK, tylko ja się pod tym nie podpiszę, i proszę nie rozpowiadać, że to wyszło spod moich palców. Mój rozmówca / rozmówczyni rozumie z tego tylko tyle – nadęty pieniacz.

Dobra, wyspowiadałem się, może ktoś z Was ma pomysł na pokutę. Na koniec – dwa przykłady, które znalazłem na mieście. 

Wypasiony plakat

Oto wypasiona reklama jakiejś restauracji. Każdy wers jest napisany inną czcionką, wszystko wersalikami, oraz zawadiackie hasło: TU SIĘ BYWA. A, jeszcze zdjęcie – co ono przedstawia…? Całość to jeden wielki bałagan, a im więcej krojów czcionek, zawijasów, wersalików i im większe tego rodzaju zdjęcie, tym… Większe wrażenie, że grafik chciał dobrze, ale nie umiał, albo nie udało mu się obronić przed pomysłami zleceniodawcy, który uważał, że doskonale wie, jak należy projektować plakat. Koszmar.

A teraz coś, co od pierwszego wejrzenia mnie ujęło.

Pora wiatru

Chodzi o tę reklamę w środku, pt. „PORAWIATRU„. Świadomie sfotografowałem szerzej, by pokazać, jak świetnie wyróżnia się ona wśród bałaganu. Jaki to oddech do tego, co wokół i fantastyczny przekaz nastroju. Przysięgam, przeczytałem od razu – gdzie i kiedy grają. A to tylko jeden kolor, nawet nie cieniowany, plus biel papieru. Patrzcie, jak niewielki rozmiar w stosunku do wypasionego plakatu restauracji. Brawo dla projektanta, jaka to ulga zobaczyć coś, co zostało zrobione z wyobraźnią, lekkością, polotem.

Ćwiczenie z pisania o niczym, ale już tak kompletnie

Zajęcie się czymkolwiek twórczym pochłania. Niektórych pochłania całkowicie. Inni zaś z każdej rzeczy potrafią zrobić rzecz twórczą.

Codzienne, poranne ubieranie się, oczywiście należy do rzeczy twórczych. Wymaga myślenia, odczuwania, słowem – wysiłku. Ale czy twórcze jest wiązanie sznurówek? Jeśli nie, to nasz bohater przeklina przy tej czynności, bo to czysta strata czasu. A jeśli uda mu się zacząć tworzyć przy wiązaniu sznurówek, to przeklina jego rodzina, bo nie wiadomo, kiedy wreszcie uda się wyjść z domu.

Tworząc nie czuje się zmęczenia, świat jest piękny. Gorzej, gdy przyjdzie tworzenie przerwać. Przejście z jednego stanu – tworzenia – do drugiego – nie-tworzenia, i odwrotnie, jest traumatyczne. Gorzej, tę traumy nie odczuwa się od razu, krąży ona wokół, i dopada w którymś momencie…. depresją.

Tak więc lepiej byłoby pozostać np. w stanie nie-tworzenia. Wtedy każda myśl o tym, że można by przecież coś napisać, sfotografować, zagrać, jest jak tępy ból, który jeszcze nie nadszedł. To przeczucie zatracenia, przeczucie całkiem słuszne i potwierdzone wielokrotnie, empirycznie.

Z kolei ze stanu tworzenia trudno się wychodzi. Wołami mogliby człowieka wyciągać. Świetnie robi to choroba, oczywiście taka, która nie pozwala już siedzieć na stołku przy komputerze, przy pianinie, albo podnieść do oczu aparatu. Również wstręt do monitora komputerowego, jest też coś takiego. Ogólna tępota, z przekonaniem, że powołaniem od zawsze było po prostu sadzenie ziemniaków, nic innego.

Tak siedzę i piszę, czekając aż komputer zaimportuje kolejne kilka tysięcy zdjęć – z jednego programu do drugiego. Sprawdzam pasek postępu, ale jeszcze daleko…

Nie w czas

Mam wrażenie, jakby ze wszystkich rzeczy, które mi się trafiły w życiu, połowa z nich nadeszła nie wtedy, kiedy powinna.

Nauka historii, ze szczegółami, jakimi karmiono nas w szkole podstawowej a potem średniej, to w 80% było jak grochem o ścianę. Co ja z tego mogłem zapamiętać, a co tak naprawdę zrozumieć?

Podobnie literatura. Poematy, powieści, analiza strukturalna – co ja z tego pamiętam…? Ale i tak nie o to chodzi, by pamiętać. Chodzi o to, by to przeżyć, poczuć. Czy coś czułem? Tak, na pewno, ale o wiele za mało. Nie miałem szansy czuć wiele. A i tak to, co czułem, było często inne niż to, co powinienem czuć – według programu szkolnego.

Teraz przyszło mi zbliżyć się do Lermontowa. Co ja wiem o nim ze szkoły? Sądzę, że nic. Sięgam do historii i myślę, że tylko dzięki zbiegom okoliczności (np. kupionej dziesięć lat temu, przez przypadek, opasłej „Historii Świata”) i niewyjaśnionemu, osobistemu zainteresowaniu, jestem w stanie wyobrazić sobie okres historii, w której żył Michaił, wraz z ówczesnymi prądami, fascynacjami, lękami, oczekiwaniami.

Nie wiem, może to moja osobista cecha, że błyskawicznie ulatuje mi z pamięci to, co nie wiąże się z pewnym moim wewnętrznym poczuciem sensu. W czasach, gdy byłem nastolatkiem, nie widziałem sensu w tym, co próbowano mi wpoić. Zresztą wątpię, czy rzeczywiście ktoś tak naprawdę próbował. Należało przerobić program i tyle.

Tak więc czy nie był to czas stracony? Czy zamiast siedzieć w ławce szkolnej i łapać się tego, czego moja dusza nie chciała się za nic w świecie łapać, może zamiast tego należało robić coś zupełnie innego? Na przykład podróżować, być wśród różnych ludzi, widzieć ich zmagania, emocje, nadzieje. Tak mi się wydaje, że wtedy potrzeba np. historii i literatury przyszła by o wiele szybciej…

Rytm cięć

Mam przed sobą wstępnie zmontowane ujęcia krótkiego filmu. Będzie trwał około pięciu minut, jest migawkową opowieścią, w której zaznaczonych jest tylko kilka momentów, a wyobraźnia ma dopowiedzieć resztę.

Nie ja napisałem scenariusz i w zasadzie reżyseria nie jest moja. I w zasadzie byłoby dobrze, żebym nie realizował tego filmu sam, a niestety teraz przyszło mi to do zrobienia. Niestety, ponieważ film jest tak bardzo wrażliwy na pojedynczą, konkretną, autorską wizję. Dobieram teraz efekty i zdaję sobie sprawę, jak wiele zmienia wybór np. odgłosu wiatru. Albo rytm cięć w scenie, w której dwaj mężczyźni mierzą się wzrokiem. Do tego nie da się przyłożyć prostej linijki, odrysować ołówkiem i uciąć. To znaczy – można tak zrobić, ale to już lepiej nie tworzyć żadnego filmu.

I często pojawia się to pytanie – po co to robię, co ma to powiedzieć, co bym chciał, a co rzeczywiście mówi. Będąc świadom, że dzieło odkrywa zupełnie twórcę…

Czuję! Wiem? Najmniej: rozumiem

wzrok

Nie widzimy oczami. Nie słyszymy uszami. Gdy dotykamy, to nie palce są najważniejsze. Czym widzimy, słyszymy? W zasadzie – nie wiadomo. Przecież nie chodzi o układ kosteczek: młoteczek-kowadełko-strzemiączko, ani o arterie włókien nerwowych, od stóp, przez rdzeń kręgowy, do głowy. O co zatem chodzi? Jakie to miłe móc powiedzieć: nie wiem.

Co ciekawe, z powodu tej niewiedzy nic się nie zmienia. Nie wali się świat, nie następuje żadne nieszczęście ani kataklizm. Możemy więc wołać „nie wiem, nie wiem!”, szczęśliwi. Gdyż wiedza zwykle czymś obarcza (choćby odpowiedzialnością) lub co najmniej – nie daje spokoju. Na przykład jest nienasycona, bo po krótkim okresie zadowolenia powoduje kolejny, palący niedosyt. No a jak nie wiem, to nie wiem…!

Więcej wiem, niż rozumiem.
O wiele więcej czuję niż wiem.
Czyli najwięcej czuję, a najmniej rozumiem. I może coś tam wiem.

Czuję <- Wiem <- Rozumiem
CzujęŻeWiemNierozumiem
CzujęNiewiem
Czuję.

ciastolina

Poddaję się

Czasem miotam się między stanem, aby robić dużo, bardzo dużo, a tym, by nie robić nic. No, zupełnie nic – to raczej niemożliwe. Mam na myśli to, że kontemplowałbym – ja, tylko ja, na własny użytek, wewnętrzny.

Tak jak dzisiaj, spotkanie z… ojcem mojego przyjaciela, z którym jednak krótka rozmowa udowodniła, że nie jest po prostu ojcem przyjaciela, albo raczej – że zupełnie jasne, dlaczego jego syn jest człowiekiem, którego… bardzo dobrze, blisko czuję.

Czy potrzebuję pisać, komponować, fotografować? To oczywiście pytanie retoryczne, na które odpowiedź wydaje się twierdząca. A jednak przenika mnie silne wrażenie, że mógłbym się bez tego obyć. Więcej. Że najważniejsze i jedyne, co można zyskać, zabrać ze sobą, zapisać w sobie (nie wiem po co, chyba jednak nie dla dobra przyszłych pokoleń), to jest to, co zapamiętam, przeżyję, odczuję. Wszystko inne, czy zapisane na papierze, wydrukowane, nagrane – jest wtórne, przetworzone, i tak naprawdę bez większego znaczenia.

Przeglądam internet, patrzę, jak znajomi urządzają premiery wystawy, piszą teksty, tworzą dużo, tworzą nieustannie. Teraz, w tym momencie, jestem od nich daleki. To ich wybór. Pęd w stronę pracy, osiągnięcia, dorobek… Proszę bardzo.

Lecz czy jestem w stanie opisać takie spotkanie, jakie widzicie poniżej? Czy ktokolwiek jest w stanie – opisać, sfilmować, przedstawić na fotografii – w sposób niezależny od żadnych konwencji, trendów historycznych, kulturowych, znaczeniowych i tak dalej? Znaczenie ma to, co jest bezwzględne. Reszta jest tylko tymczasowa, umowna, i dlatego poddawana dyskusji krytyków i znawców.

Nie tak rzadko chce mi się powiedzieć: NIE. Nie będę wchodził we współtworzony przez was system znaczeń, symboli, systemów, nie będę tworzył własnego systemu. Interesuje mnie tylko to, co trafia do człowieka wprost. Co jest uniwersalne. Reszta przeminie.

 Ojciec

Powtórka

Wczoraj i dziś obejrzałem dwa razy ten sam spektakl. A w zasadzie pełne jego próby, dwa przebiegi. To adaptacja „Idioty” Dostojewskiego. Spektakl mi się podoba, widzę konsekwencję i spójny kształt, to, że reżyser wie, co robi, ma wizję. Podoba mi się adaptacja, która podkreśla esencję, a sposób jej konstrukcji jest mi nawet bliski. Obydwie próby wywarły na mnie spore wrażenie, które ciągle się utrzymuje.

Meczy mnie za to co innego. Przeświadczenie, że chyba poznałem z grubsza wszystko, co dało by się poznać w zakresie konstrukcji tego świata. Spektakl mówi to, co już wiem, a interesujący może być dla mnie sposób przedstawienia, czyli forma (chylę oczywiście głowę przed wykonawcami, znów widać ogrom włożonej pracy). W tym kontekście napisałem poprzednią notkę tu na blogu – trzeba mieć fioła, by być aktorem, by ciągle to robić, i chcieć wypruwać z siebie kolejne, ciężkie emocjonalnie role. To okropnie trudne, a ewentualne profity nie wynagradzają włożonego wysiłku.

Fascynujący jest dla mnie sam tekst Dostojewskiego, z którym mam ostatnio kontakt, pomijając ową adaptację spektaklu. Lecz fascynujący znów nie dlatego, że jest odkrywczy, tylko…. z prozaicznego powodu – że Dostojewskiemu chciało się o tym pisać, z drobnymi szczegółami, które jednocześnie poświadczają swoją prawdziwość. Chciało mu się tkać tę rzeczywistość, która jest przecież kopią znanej mu rzeczywistości, przyprawioną solidnymi dawkami celnych konkluzji, włożonymi w usta bohaterów. Konkluzje są ciągle aktualne, tak jak były aktualne tysiąc i pięć tysięcy lat temu, tylko nośnik – czyli schemat społeczeństwa w szczegółach, jest inny.

Mówiąc krótko – seks, władza i pieniądze. Plus idiota, czyli ten, który jakimś trafem znalazł się w środku i jest po prostu…. ludzki. Ta mieszanka musi doprowadzić do kulminacji i…. tragedii.

Niestety, to nic dla mnie odkrywczego. Po co więc pisać, adaptować, wystawiać, i więcej – malować, fotografować, opowiadać, filmować – coś, co jest wiadome od tysięcy lat? Po pierwsze dla tego, o czym pisałem wczoraj – bo ktoś, twórca, ma taką potrzebę, i to wystarczy za wszystkie usprawiedliwienia.

A jeśli już silimy się na drugi powód – może za każdym razem jest to jednak coś choć trochę innego. Bo zapomnieliśmy, albo uwierzyliśmy, albo się łudzimy, że nie jesteśmy tacy sami, jak nasi przodkowie sprzed setek lat. Powtórka wykonana przez aktorów, w kostiumach, które wyglądają dokładnie jak nasze codzienne ubrania, nie pozostawia nam złudzeń. Jesteśmy tacy sami.

Teraz czas na szczerość wobec samego siebie. Dlaczego poszukuję tych powodów? Chyba dlatego, że dopada mnie rezygnacja. Co ja miałbym robić? Czy mogę jeszcze wnieść coś nowego? Gdybym postawił siebie w roli twórcy (co jawi mi się kusząco), to o czym miałbym opowiadać? A może twórca nie zadaje sobie takich pytań. Jego wewnętrzny imperatyw nie pozostawia wątpliwości…

Jedyne usprawiedliwienie

Twórczości nie może usprawiedliwić żadna misja, ideologia, żaden program (pięcioletni ani naprawczy). Legitymizacja twórczości następuję tylko na drodze porządnego fioła, który zakwitł w duszach twórców. Mówiąc prościej – tworzą ci, którzy mają na tym punkcie porządnego hopla, nie mogą przestać ani robić niczego innego. Tworzą to, co sami chcą i koniec.

Jakiekolwiek postulaty, by sztuka musiała na siebie zarobić, czyli by twórcy tworzyli to, za co będą skłonni zapłacić odbiorcy (i to zapłacić niemało)(o czym czyta się czasami na forach internetowych), są poronione już w momencie spłodzenia.

To refleksje z dzisiejszego dnia w pracy. Dobranoc!