kot pielgrzymem

Z drugiego pokoju słyszę zawodzenie dziecka. Beniamin. „Nie mogę oddychać” słyszę między szlochami, „boli mnie głowa”. Siadam do pianina, zaczynam grać „Jestem pielgrzymem, który idzie drogą ciernistą poprzez świat”. Mollowe, smutne dźwięki przeplatają się z lamentem. 

Kot wyszedł z domu w piątek o trzynastej, nie wrócił.

Gram z Bólem w szachy

Ból fot. Piotr Kubic

Myślę długo, zanim wykonam ruch. Potem naciskam przełącznik zegara. Który tkwi przy szachownicy (łóżku). Wskazówki obiegły tarcze… Do dziś obiegły tarczę siedem razy. Siedem razy dwadzieścia cztery.

Od tygodnia gram z Bólem w szachy. Taka rozrywka intelektualna. Szachuje mnie, gdy jestem bezbronny. Najczęściej w drodze do ubikacji. Ale wytrawny gracz nie odbiera nadziei od razu.

O trzeciej nad ranem budzi mnie tępy ucisk w pęcherzu, więc zaczynam kalkulować kilka ruchów do przodu. Spuścić nogi z łóżka i zacząć wstawać. Prostując się, gdzieś w połowie drogi, poczuć „szach!”. Goniec skoczy mi na plecy, między łopatki, trochę z prawej strony. Zacznę szukać uniku, będę miał kilka sekund, zanim przebije mnie na wylot, do mostka. Kilka sekund zanim stracę oddech, potem jeszcze sekundy, by złapać się krzesła, biurka, szafki, czegoś, lekko wyprostować, poszukać ulgi. Ulgi! Szukać teraz! Jeszcze sekunda!

A może na razie nie wstawać? Sięgnąć po pastylkę, zapić i poczekać. Pęcherz rozciągnie się jeszcze, przez pół godziny nie pęknie.

Ale to nie frajda, brać pastylkę żeby byle iść do ubikacji. Frajda – powalczyć, choć trochę. Może się skręcić, trochę w lewo, trochę w prawo, może na czworakach? I na muszlę dotrzeć, choćby z Bólem na plecach, ale czysto, fair, bez dopingu. To byłoby całkiem całkiem, właśnie bez dopingu, i bez telefonu do przyjaciela. A po powrocie nacisnąć zegar i spać do rana. Czekać na Jego ruch.



Fryzjerka

Poszedłem do fryzjerki. Tej, którą znałem trzydzieści lat. Ona jakoś zawsze miała czas. Nigdy nie rezerwowałem wizyty. Zanim doszedłem do drzwi jej salonu (przez całe życie mówiłem: zakładu fryzjerskiego) usłyszałem, że jej nie ma. I najprawdopodobniej nie będzie. I że mógłbym ją jeszcze zastać, zobaczyć, w szpitalu. Jeśli się pospieszę…

Młodsi mówią, że sama jest sobie winna. Lokomotywa. Starsi raczej milczą. No bo co powiedzieć…

————

Kobieta w średnim wieku wyszła ze szpitala. Zaczęła się zastanawiać, czy w miasteczku ktoś zauważył, że na ulicach nie było jej przez trzy tygodnie. I że teraz znów jest. Dziwna nadzieja, a kto miałby zauważyć i dlaczego. Na ulicy w miejscu jednego człowieka pojawia się inny, a nawet jak jest pusto, to i tak nie wygląda dziwnie. Czasem nawet, gdy idzie człowiek, to nie jest takie pewne, bo może i nikt go nie zauważy. Nie powie dzień dobry, co by znaczyło, że jednak istnieje, jeden i drugi, bo skoro ten mówi a tamten odpowiada, albo tylko słyszy i kiwnie głową… No nie wiesz, najzwyklej nie wiesz, jeśli ze szpitala kiedyś nie wyjdziesz, to czy ktoś w miasteczku sobie przypomni. Może jak zobaczy klepsydrę. Jak popatrzy. Bo niektórzy na klepsydry nie patrzą.

Uświęcona forma nabożeństwa

Siedzieć w sali, bez ruchu, śpiewać, słuchać, otwierać Biblię, czytać. Uświęcona u większości chrześcijan. Nie, to nie jest krytyka! Tylko co mają zrobić podczas takich nabożeństw kinestetycy, tacy jak Wiesiek właśnie? Od dzieciństwa uczy się ich, tak samo jak wszystkich – bądź spokojny, siedź cicho, słuchaj. Od dzieciństwa mają problem z taką formą pobożności. Zmagają się z nią, bo chcą być dobrymi chrześcijanami, ale nie mogą wysiedzieć. Co tam godzinę, dwie. Ale cały dzień?

„Nieopuszczanie społecznego zgromadzenia” – to ponoć siedzenie na nabożeństwach. Jeden dzień, z całego weekendu, to jeszcze nie tak dużo. Ale dwa dni! A trzy! (Wiesiek nie zaprzecza, nie krytykuje, bo dla większości to jest piękne, pożądane, to odpoczynek, oderwanie od codziennych trosk. Ale są tacy, może niewielu, może całkiem sporo, dla których to jest naprawdę wyczyn – wysiedzieć!)

„Niektórzy pojechali nad wodę, inni zwiedzają zabytki, jeszcze inni uprawiają sport, ale my przyszliśmy tutaj, spotkać się z Panem”.

Eliasz szedł czterdzieści dni, żeby spotkać się z Panem, ale on szedł. Dlaczego jedyną uznaną formą nabożeństwa ma być: siedzieć? Przez dziesiątki lat Wiesiek zmusza się, żeby wytrzymać na nabożeństwie, mustruje się, że widocznie nie lubi wiary, nie lubi Boga, skoro na nabożeństwie najnormalniej nie chce być. Po latach przychodzi mu do głowy, że gdyby zmienić formę, z siedzenia i słuchania kazań, np. na pielgrzymkę, to okazałoby się, że Wiesiek uwielbia, kocha Boga i bez zastanowienia, bez szemrania, szedłby za Nim przez resztę swojego życia!

Jako to się stało, że dopiero teraz przyszło to Wieśkowi do głowy? Głowy, która zaczyna być siwa. W pierwszej chwili wzbiera w nim złość. Że słuchał, że dał się na to nabrać – na prymitywne ujęcie „świętego zgromadzenia”. W drugiej chwili myśli, że nie może się złościć na pasterzy i nauczycieli, bo to jest złe, z pewnością niesprawiedliwe. Co więc zrobić? Jak pogodzić to w sobie?

Drobny przekręt

– Wiesiek, posłuchaj. Był upalny czerwiec. Otworzyłem drzwi taksówki zapraszającym gestem i popatrzyłem na nią. Była dostojną kobietą, która już nigdzie nie musiała się spieszyć. Zamknąłem lekko drzwi mercedesa i sam wsiadłem po drugiej stronie.

Opowieść, którą usłyszałem w drodze z podmiejskiej, malowniczej miejscowości do centrum Krakowa, była odtwarzana spokojnym, cichym głosem. Nawet przepisy kucharskie, którymi wymieniają się kobiety przez telefon, zawierają więcej emocji. Ona była dyrektorką zespołu szkół zawodowych dla kobiet. I opowiedziała mi o swoim śledztwie.

Objęła stanowisko jako młoda, niezbyt doświadczona zarządzająca. Po pewnym czasie zaniepokoiły ją drobne nieścisłości. Zaczęła samodzielnie analizować księgi, spędzała nad nimi całe noce, uczyła się księgowości jednocześnie ją weryfikując. Słuchałem, jak w końcu współpracowała z milicją i prokuraturą, a potem występowała w sądzie.

Zapadł mi w pamięć pewien sposób na przekręt – księgowa zamieniała miesiąc i dzień w dacie, tam, gdzie było to możliwe. W ten sposób przerwany zostawał ciąg przyczynowo–skutkowy, następstwo czasu dla wydarzeń, ludzi, miejsc. W tych załamaniach czasoprzestrzeni dało się uszczknąć duże sumy, odprowadzić w bok pieniądze, a wyciek pozostawał trudny do ustalenia.

Wiesiek, teraz posłuchaj. Nasza rzeczywistość zawiera tak wiele szczegółów, połączeń szczegółów, kolejności szczegółów, konfiguracji, konstelacji, kompozycji szczegółów, przypisania szczegółów do osób, miejsc i czasu, szczegółów dotyczących innych szczegółów, odwrotności szczegółów, całek i różniczek szczegółów… Jeśli ktoś będzie chciał zamienić ze sobą dwa szczegóły, zrobi to. Wieśku, nie próbuj tego śledzić, wyjaśniać, prostować, odkręcać, poprawiać. A gdyby Ci przyszło do głowy – nie próbuj przepraszać! Pamiętaj — Twój delikatny uśmiech…

Marny człowiek

Dziś rano byłem na pogrzebie. Patrzyłem na łzy rodziny, po stracie babci, matki, żony. Odeszła nagle, niespodziewanie. Wieczorem przeczytałem o operacji przyjaciela, która będzie jutro przeprowadzona, mimo jego beznadziejnego stanu. Jutro mam mieć ekstrakcję zęba i nic nie jest w stanie uwolnić mnie od strachu. Marny jest człowiek.

Droga mgło

staw fot. Piotr Kubic

O wpół do dziewiątej zeszła mgła. A może wzeszła. Nie wiemy, gdyż nikt nie wyglądał akurat przez okno i nie zanotowaliśmy momentu wejścia (zejścia) mgły. Jednakowoż mgła pozostaje obiektem, który warto, tak naprawdę, w ostatnich czasach wymieniać. Może jeszcze brzozę, tę za naszym oknem, która nurza się we mgle. Są sobie podobne, obie białawe.

„Duch Boży unaszał się ponad wodami”, mówi drugie zdanie Pisma Świętego, w staropolskim języku z siedemnastego wieku. „Unaszał się” podobnie jak ta mgła dzisiejszej nocy, a jeśli „wodami” ma oznaczać tlenek wodoru, to mgła była towarzyszką owego Ducha. Czyli dziś, sięgając wzrokiem za okno, spotykam pradawnego druha tej siły, która stworzyła świat i mnie stworzyła.

Dlatego mgła wydaje mi się tak bliska! Gdyby zatem mogła coś poradzić, podpowiedzieć w naszej sytuacji, widziała przecież, jak z pustkowia powstawał świat, tak obstawiony teraz dziełami ludzkiej kreacji. Droga Mgło, może już czas zasłonić mównice, trybuny, kamery i flesze, a potem zacząć wszystko od początku. Nie? Jeszcze nie teraz? Poczekamy, aż skoczą sobie do gardeł?

 

Ryszard Kapuściński, Warszawa 1982 rok:

Starganie losu polskiego: co kilka lat nowy etap, nowa scena, nowy układ. Żadnej ciągłości. To, co przychodzi, nie wynika z tego, co było. Co było wczoraj, dziś jest zwalczane albo straciło znaczenie, już się nie liczy. Nic się nie sumuje, niczego nie można zgromadzić, niczego uformować. Wszystko zaczynaj od początku, od pierwszej cegły, od pierwszej bruzdy. Co zbudowałeś – będzie porzucone, co wzeszło – uschnie. Dlatego budują bez przekonania, na niby. Tylko irracjonalne jest trwałe – mity, legendy, złudzenia, tylko to jest osadzone.

Ryszard Kapuściński, podobno też komuch.

Plemię, które walczy (do czasu)

Czesiek nieuchronnie zmierzał do granicy, ale o tym nie wiedział. Było to tak, jakby wszedł do pokoju i zobaczył ludzi, których do tej pory widział tylko w telewizji, albo na plakatach wyborczych. Tam wyglądali w porządku, a tutaj – jeden bez marynarki, drugi w marynarce, ale bez koszuli. Trzeci trzymał ręką opadające spodnie, czwartemu z butów wystawała słoma, a piąty w ogóle nie miał butów.

Czesiek pytał po kolei każdego o brakujące części ich garderoby, ale wszyscy uparcie milczeli, nieznacznymi tylko ruchami głowy lub ramion dając znaki, że to pytanie powinno być skierowane do kogoś innego. Czesiek nie mógł tego pojąć, bo w telewizji byli wygadani, a na plakatach pewni siebie.

Na biurku pod oknem znalazł plik pomiętych kartek papieru, mazakiem wypisywał na nich słowa: „dlaczego?”, „powiedz!”, „daj znak” i spinaczami do papieru przypinał karteczki do poruszających się leniwie i bezładnie postaci. Te zerkały na niego obojętnie.

Czesiek doszedł do granicy, poza którą nikt mu już nic nie powie. Czesiek zostaje sam i wie tylko tyle, że musi zadać wszystkie pytania, do końca. Wszystkie, które przez lata przyszły mu do głowy, a których bał się, wstydził, wahał zadać. Że milczenie tamtych będzie jedyną i to najlepszą odpowiedzią dla wszystkich. Bo oni nie mogą przyznać się do błędu, a przed Cześkiem było już wielu takich jak on, i wszyscy prędzej czy później milkli. I Czesiek teraz myśli, wściekły i bezsilny, że nigdy nie przestanie pytać, ale i o tym nie wie, że przestanie.

Walka i idiotyzm

Oglądam po raz kolejny film:

 

Jest w nim coś trudnego do objęcia. Po pierwsze – jak to możliwe, że w tak niewielkiej ilości materii tkwi tak potworna siła. Po drugie – niesamowite jest to, że człowiek nie potrafi się powstrzymać przed eksploracją tego, co jest tak potworne. Po trzecie – że siła, która popycha go do eksploracji, wynika z panicznej potrzeby zapewnienia sobie przewagi nad innym człowiekiem, po to, aby nie czuć się przez niego zagrożonym.

Materia ma w sobie takie siły i możliwości, jakie ma. To już nie nasza zasługa, że w kilku, kilkudziesięciu kilogramach tkwi moc zdolna zabić setki tysięcy ludzi i zniszczyć dzieło ich życia. Nie nasza też zasługa, że my, ludzie, mamy w sobie ciekawość, potrzebę eksploracji tego, co na razie jest poza naszym zasięgiem; nawet, jeśli to coś zdaje się od razu trudne do ujarzmienia, jest niebezpieczne, groźne. Lecz kompletnym idiotyzmem jest próba zyskania bezpieczeństwa poprzez zastraszanie, zagrażanie, tworzenie przewagi siłowej nad innym człowiekiem. To paradoks i absurd sam w sobie, który prowadzi donikąd.

Przy okazji nagrywania materiału wideo do spektaklu „Lot nad kukułczym gniazdem” byliśmy w Muzeum Lotnictwa w Krakowie. Było to po zamknięciu muzeum, nocą. Aktorzy wspinali się na metalową konstrukcję, która była przewoźną bazą dla wielkiego radaru wojskowego. W ciemności, w oświetleniu reflektorów, kupa złomu zyskiwała na monstrualności. Im bardziej monstrualna, tym bardziej absurdalna. Wyobrażałem sobie te zastępy inżynierów, którzy na deskach kreślarskich i setkach arkuszy projektowali te maszyny. Potem tłum technologów, majstrów, robotników, wytapiających żelazo, doprawiających surówkę dla otrzymania odpowiedniego składu stali, wielkie walcownie, ciągarki, dziesiątki obrabiarek i obsługujących je ludzi, potem mechaników, którzy skręcali to ustrojstwo, elektryków i elektroników składających wszystko do kupy po to, by wysyłać rakiety w kierunku wroga, albo wykrywać rakiety lecące w naszą stronę. Jak głupie i absurdalne to się wydaje, ten cały ludzki wysiłek. Tysiące księgowych, rozliczających ich pracę, kasjerów wypłacających pensje, portierów i służb ochrony strzegących tajnych zakładów produkcyjnych… Wszystko to po, by niszczyć, albo obronić się przed podobnym niszczeniem. Niszczeniem, którego powinno w ogóle nie być, o którym nawet nie powinniśmy pomyśleć. Bo o wiele więcej zyskalibyśmy, gdybyśmy zamiast się bać nawzajem i niszczyć, zaczęli współpracować.

Nowe BMW jak stary, złamany ząb

Mój znajomy pomyślał, że będzie jeździł nowym BMW. Ale nie chciał wydawać dwustu tysięcy złotych, wybrał więc formę finansowania, która nazywa się leasing. Jak w końcu wsiadł do takiego auta, to się cieszył, nietrudno sobie wyobrazić. Zresztą hasło firmy brzmi właśnie jakoś tak: „radość z jazdy”.

Cieszył się i ja też bym się cieszył, jak bym w końcu wsiadł i jechał. Cieszyłbym się, widząc różne kontrolki, jak się zapalają i gasną, bo nawet kontrolki firma BMW potrafi tak zaprojektować, żeby sprawiały przyjemność, kiedy mrugają. Było to na początku wakacji, w drodze na północ Polski, kiedy jedna kontrolka zapaliła się i nie zechciała gasnąć. Gdzieś pod Częstochową zdaje się, tak sobie przypominam, a opowiadała mi o tym jego żona, zauważył, że jedna kontrolka nie gaśnie, a jej świecenie nie jest już takie przyjemne, jak na początku. Zajechał więc do pierwszego lepiej wyglądającego warsztatu, bo po pierwsze stać go na dobrze wyglądający warsztat, a po drugie polubił BMW. Mechanik w warsztacie stwierdził, że trzeba dolać płynu do chłodnicy i na razie można jechać dalej, ale nie za daleko, i że trzeba oddać BMW do serwisu, zwłaszcza, że jest na gwarancji.

Nie dowiedziałbym się o tym, gdyby mój znajomy nie miał żony dentystki, i gdyby w połowie września nie złamał mi się ząb. U dentysty jest trochę jak u fryzjera, rozmawia się, jasna sprawa, bo jest czas i okazja, tyle tylko, że dentysta może sobie pozwalać na dłuższe monologi, w przeciwieństwie do fryzjera, u którego mówi zwykle klient. Na początku wizyty przyznałem, że zamierzam wymienić moje pełnoletnie BMW na inny samochód, a dentystka zapytała mnie, czy kolejnym autem też będzie BMW?

Nie miałem możliwości od razu odpowiedzieć, bo u dentysty rozwiera się raz szczękę a zamyka – i po kilkunastu minutach. Co mogłem robić, to słuchać, i słuchałem. Że teraz inne kobiety, te w biurach obsługi klienta, w serwisie jak i w centrali, śmieją się z jej męża, bo on pisze im całe elaboraty o tym, jak minęły wakacje, a on, zamiast jeździć nowiutkim BMW, dostał w zastępstwie starego, w którym musi zmieniać biegi, a tego nie robił od lat. Że dwa miesiące naprawiać BMW to nie jest zgodne z kartą gwarancyjną, a one mu odpisują, że co prawda naprawa ma trwać najwyżej dwa tygodnie, ale pod warunkiem, że części zamienne są dostępne, a tym razem tak się składa, że dostępne nie są. On im odpowiada, że mogą wyjąć potrzebną część z nowego samochodu, który stoi w salonie i włożyć do jego auta, bo przecież dwa miesiące naprawy to brak radości z jazdy u klienta oraz wstyd dla firmy (tak, naprawdę tak im napisał!) Ale na takie propozycje nie dostaje już odpowiedzi.

Poza pisaniem elaboratów niewiele może zrobić, bo auto tak naprawdę nie należy do niego, tylko do banku. Przecież wziął je w leasing. A w banku nikt nie sprawdza, czy on ma radość z jazdy, tylko czy płaci co miesiąc. I on płaci!