Niewiele jest rzeczy, których nienawidzę. Zwykle to kwestia chwili – gdy coś mnie trafi, nienawidzę, ale to dosłownie minuty, potem przechodzi. Ale teraz wygląda groźnie. Może to jednak trwała, ukryta nienawiść, tłamszona i uspokajana, ale jednak prawidzwa?
Miałem zatytułować ten tekst „nienawiść”, ale od razu przyszło mi do głowy, że „nienawidzę” będzie brzmiało lepiej, bardziej bezpośrednio, konkretnie, dosadnie. I przysporzy mi więcej czytelników. „Nienawiść” – to brzmi jak rozprawa moralno-filozoficzna, kto chciałby taką czytać? Zaś „nienawidzę” – to zwiastuje konkret, kawał życia, może nawet poleje się krew.
Otóż – nienawidzę mojej drogi do pracy. Już dziś myślę o jutrzejszym dniu ze wstrętem. Nie chodzi o pracę, tylko o samą drogę. Koszmar. Paskudztwo.
Drepczę na przystanek. Patrzę, jak odjeżdża bus, a kierowca nie reaguje na moje machanie ręką. Nie reaguje, bo busy zatrzymują się tylko na przystankach, a ja właśnie się spóźniłem. Dlatego nie próbuję już machać dłonią, patrzę bezsilnie, jak mnie mija. Myślę, że kierowcy przecież mnie znają, jeżdżę często, mogliby się zatrzymać i bez machania. A ja, w rewanżu, po uiszczeniu opłaty, nie czekałbym na wydanie biletu.
Ale kierowcy nie są tak domyślni. Może tylko niepewnie zerkają na mnie zza kierownicy, kiedy idę ulicą, czy nie zacznę machać. Waham się. Jeśli machnę niepewnie, wyjdę na idiotę. Jeśli machnę wyraźnie, a bus nie stanie, będę jeszcze większym idiotą. Dlatego idę dalej, bus mija mnie, pięćdziesiąt metrów dalej czeka na mnie pusty przystanek.
Wiem, że za dwadzieścia minut przyjedzie trzydziestoletni mercedes. Znam jego twarde zawieszenie. Można zapomnieć o czytaniu podczas jazdy. Po czterdziestu kilometrach, będę głębokimi haustami wciągał powietrze i łapał równowagę, stając na płycie dworca. A zanim dojadę, czeka mnie jeszcze ryneczek w miasteczku, po drodze, wybrukowany byle jak kostką. Przeklęta moda skrzyżowała się tu z małomiasteczkowym bylejactwem. Stary mercedes podskakuje i kołysze się jak na sztormowych falach.
Przez czterdzieści kilometrów wyobrażam sobie, że w plecaku mam kanapki i mapę Tatr. I nie jadę do pracy, tylko na żleby i turnie. Myśl ta wynagradza mi po części udręki transportu. Ach, mógłbym jechać w przeciwną stronę. Na Mazury na przykład. Wtedy w plecaku miałbym patent żeglarski i nieco więcej forsy, na wynajęcie łódki. Za przybrudzonymi szybami przesuwają się pagórki Wyżyny Krakowsko–Częstochowskiej. Gdyby choć po nich rowerem pojeździć. Co tam rowerem, mógłby być tylko plecak i koc. Co czterysta metrów przystanek i kontemplacja. Wszystko, tylko nie droga starym busem, ta sama codziennie.