Cytaty z Kapuścińskiego (2) – o zdziwieniu, pisaniu i o tym, co za późno

 

Pisanie: chodzi o to, żeby zdobyć się na pierwsze, najprostsze zdanie. Zdanie z elementarza, ono cię uratuje, pociągnie następne.

 

Hasek: ur. 1883 – zm. 1923
Kasfka: ur. 1883 – zm. 1924
Rzadko zwraca się uwagę, że byli to rówieśnicy mieszkający i piszący w tym samym czasie, w tym samym mieście – a jednak tak różni! Jasny, ciepły, jowialny Hasek i zamknięty, mroczny, przejmujący Kafka. Ich światy tak inne, ich wyobraźnie – dwie odrębne planety.

 

Notować z rozmowy jedno zdanie, jedną myśl, inaczej – zgubi się wszystko. Na przykład J.T. o Amerykanach: „Każdy musi tam ciągle dowodzić, że jest mu wspaniale. Boją się życiowej porażki jak piekła”.

 

Dobra fotografia: kiedy kadr nie jest skończonym, zamkniętym obrazem, lecz jedynie bodźcem dla naszej wyobraźni, sugestią, w którym kierunku ma podążać.

 

Żeby pisać, trzeba wprowadzić się w nastrój skupienia, jaki towarzyszy nam, kiedy zaczynamy wchodzić w tajemniczy bór albo opuszczamy się na dno zatoki, albo metr po metrze zgłębiamy niezbadane lochy. Potem robimy krok następny: opanowuje nas nastrój mistyczny, przekraczamy granicę, wchodzimy w kontakt z tym, co wewnętrzne i co wyższe, z tym staramy się nawiązać łączność, odbierać, odczuwać, zespalać się.

 

Wiele rzeczy zaczynamy rozumieć późno, jeszcze więcej – bardzo późno, najwięcej – zbyt późno.

 

Późno zrozumiałem, że pracuje się tylko przy warsztacie. To znaczy, że musi istnieć fizyczny kontakt między mną a narzędziem, instrumentem pracy, warsztatem. Musi być stół, papier, maszyna do pisania, ołówek, wokół sterty książek, luźne kartki rozrzucone na podłodze.

 

Życzę ci, żebyś zawsze się dziwił. W dniu, w którym przestaniesz się dziwić – przestaniesz myśleć, a przede wszystkim – czuć.

 

Ryszard Kapuściński, Lapidaria I-III

 

drzewo fot. Piotr Kubic

Spokojny człowiek

Na ulicy, w centrum miasta, przy niedużym baraczku, może kontenerze, w którym mieścił się bar całodobowy „U teściowej”, w świetle padającym z wnętrza przez okno przesłonięte szybą z pleksi, stał spokojny człowiek. W zasadzie wyraźnie widać było tylko twarz, oświetloną, i szerokie ramiona schowane w białej koszulce z krótkimi rękawami. Sierpniowe wieczory są już chłodne.

Specjalnością baru był kebab w kilku odmianach. Były i frytki, zapiekanki, hot-dogi, ale wszyscy brali kebaby. Dlatego spokojny człowiek z pewnością czekał na kebaba, a skoro czekał już dłuższą chwilę, musiał to być kebab w wersji zapiekanej.

Z budki dochodziły ożywione głosy. O której przyszła Aśka? Dlaczego tak późno? A Artek zostawił po sobie bałagan, czy my to mamy sprzątać? Mamy i to na bieżąco, bo jesteśmy otwarci dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pracujemy, wydajemy kebaby, sprzątamy, kłócimy się, milczymy, czasem opowiadamy kawały – zawsze przy otwartym barze, a klienci widzą nie tylko jak obżynamy mięso kurczaków i wołowe, jak szarpiemy szczypcami sałatę i siekane pomidory, wkładając je do bułek, polewamy sosami czosnkowym i pikantnym, ale widzą też, kiedy jest awantura i narada, kogo wyrzucić z kebabowni, a kogo znaleźć na jego miejsce.

Spokojny człowiek opierał się o ścianę zaraz przy oknie. Nie, twarzy nie miał anielskiej, ale taką jakby dobrze pasującą do wszystkiego, którą wszędzie można przykleić, dołączyć. Ale! Nie była bezbarwnie, przezroczyście pospolita. No i spodnie! Spodnie były pomarańczowe! Z granatowymi wstawkami z przodu, pod kolanami, i srebrnymi paskami na końcach nogawek. Przybrudzone. Pomarańcz ciemniał przy udach, srebrne paski nie błyszczały się jak nowe. Lecz biała koszulka pozostała biała, opinając bicepsy na rękach, założonych.

No właśnie, duże bicepsy i łagodna twarz. Tymi łapskami mógłby przydusić pierwszego lepszego przechodnia na ulicy, ale twarz nie zmieniłaby się z łagodnej na żadną inną. Można by pomyśleć, że gdyby nie pomarańczowe spodnie, tylko inne, skórzane, i jeszcze kurtka w skórze, to niezwykle spokojny człowiek sięgnąłby do wnętrza baru, złapał jednego z chłopaków i przez zęby cicho wycedził: koniec dyskusji, dawać mojego kebaba. Z ciągle spokojną twarzą, oczywiście.

Nie sięgnie i nie przydusi. Dziś, przed świtem, patrzyła w tę twarz dziewczynka, biała jak papier, mdlejąca mu na rękach. Przemarznięty włóczęga, któremu skończyło się lato właśnie tej nocy, na ławce na skraju parku. W południe – leżąca na bruku, przy tramwajowej szynie, rowerzystka, potrącona przez czarnego Passata. Za każdym razem jego twarz była niezmiennie spokojna, tak jak teraz, gdy czekał na kebaba i słuchał dobiegającej z wnętrza baru kłótni.

 

materiał powiązany: pomarańczowe spodnie

Cytaty z Kapuścińskiego

W ostatni dni – powrót do Lapidariów Kapuścińskiego. Zapisy z lat 80-83 dokonane w Polsce, w Gdańsku, Warszawie. Prawie każdy z nich to perełka, genialne uogólnienie dokonane na podstawie obserwacji – wiadomo jakich – bo wiadomo, co działo się w Gdańsku i Warszawie w tamtym czasie. Przykłady?

Są sytuacje, w których zło działa szybko, gwałtownie, z nagłą, miażdżącą siłą. Natomiast dobro z reguły działa wolniej, potrzebuje czasu, aby się objawić i dać świadectwo. Więc dobro często się spóźnia i – przegrywa.

Fanatyzm wyzwala w człowieku więcej energii niż łagodność i dobroć. Dlatego fanatyk może łatwiej narzucić swoją wolę, łatwiej ustanowić swoje rządy.

Każdej inflacji towarzyszy moralne rozluźnienie. Wynika to po części z tego, że inflacja zabija wiarę w trwałość czegokolwiek. Odbiera wiarę w przyszłość. A człowiek pozbawiony tej wiary nie ma zobowiązań – ani wobec innych, ani wobec siebie. Toteż inflacja jest nie tylko zjawiskiem ekonomicznym, ale także problemem etycznym, chorobą, która atakuje i niszczy kulturę.

Historia jako walka klas? Jako walka systemów?
Historia to również walka między kulturą i chamstwem, między człowieczeństwem i bestialstwem.

Nasze ocalenie? W dążeniu do osiągnięcia rzeczy niemożliwych do osiągnięcia.

Wszyscy tutaj dyskutują o polityce. Ale czy rzeczywiście dyskutują? Czy jest to dyskusja, rzeczowy spór? Powiem, że nie. Jest to składanie deklaracji, wygłaszanie stanowczych opinii. Każdy mówi swoje, z przejęciem i furią, po czym wszyscy rozchodzą się zaperzeni, rozdygotani, wściekli.

Ryszard Kapuściński, Lapidaria I-III,
Biblioteka Gazety Wyborczej, W-wa 2008.

Wiesiek nie chce

Dziś wieczorem znów zaczynam składać literki. W słowa, a te w zdania. Jakie, o czym? To mniej ważne. Samo układanie liter w słowa i zdania daje tyle radości, by przestać przejmować się ich większym, wyższym sensem. Na przykład odkrycia prawd życia (które nota bene już dawno zostały odkryte). Albo dowcipem, który ma przyciągać czytelników. Albo niezwykłym tematem, podniosłym stylem, swadą, rozmachem, żywiołowością. Czymkolwiek co ma wychodzić poza średniość.

Oto spod palców ukazuje się jeszcze jeden świat. Jeszcze jeden, wśród miliardów.

– Bzdura. Nie chcę być jednym z miliardów światów – odezwał się nagle Wiesiek. Skąd on, jak? Spod moich palców…

Powiem mu:
– Dopóki nie pogodzisz się, że jesteś jednym z miliardów światów, będziesz gonił za niezwykłością…
– …przestań moralizować…
– …i nie zaznasz spokoju…
– …tkliwe jak z Szekspira…
– …gorzej mój drogi, Szekspir nie był tkliwy…
– …tak, Szekspirem nie jesteś…
– …i właśnie to mi zwisa, że nie jestem Szekspirem, Mickiewiczem czy choćby Masłowską…
– …widać, to wyraźnie widać. Dlatego jesteś dla mnie taki obleśny, bo nie masz żadnych ambicji, mógłbyś być kimś, a ty jesteś średni, jesteś nikim.
– Wracając do tematu, wybieram spokój.
– I za to cię nienawidzę. Też za to, że zawsze masz rację i ostatnie słowo. Nawet kiedy nic nie mówisz to i tak napiszesz co zechcesz. Chcę choć raz zdecydować sam o sobie, dlatego teraz masz mnie uśmiercić! Masz przestać o mnie pisać, przestać mnie tworzyć. Nie chcę być jednym z twoich świacików, które klecisz na serwetce w Barze pod Aniołkami na Szewskiej.
– Pomyślę o tym. Znaj moją dobrą wolę.
– Ty mnie nie rozumiesz. Ty nie masz o niczym myśleć, niczego rozważać. Ty masz raz zrobić to, co ja chcę. Nie chcę ciebie, nie chcę siebie. Obiecaj, że już nigdy mnie nie przywołasz, nie wskrzesisz. Obiecaj, że z Wieśkiem koniec.

Hm… Nie mogę zostawić sytuacji w tym momencie. Nawet martwe ciało wymaga pogrzebu, nie porzuca się go gdzieś w rowie pod płotem. Wiesiek chce unicestwienia tu i teraz i byłoby to przecież bardzo łatwe, wystarczy, bym wstał od komputera. Za kilka minut system automatycznie mnie wyloguje i tekst wraz z Wieśkiem pójdzie w niepamięć. A jednak nie mogę tak po prostu. Bez pożegnania, puenty? Załagodzenia konfliktu? Pogodzenia się przed egzekucją? Nawet eutanazję wykonuje się w obecności dwóch świadków, a chory ma dwa razy, w odstępie czasu, potwierdzić pisemnie swoją wolę. Wiesiek jest w afekcie, nie wie, co mówi.

Mam go pod palcami. A zostałem w kropce „.”

Pisanie nocą

O czym może być książka pisana nocą?

O tym, że zawsze za pięć dwunasta, po drugiej stronie ulicy, gaśnie neon. Czerwony, z niebieskim przybraniem. Neon świecił już za naszego pradziadka, którego pytaliśmy, dlaczego wieczorem nie zapala światła w pokoju. „Mam neon” mówił i odmierzał sobie kilka kropel aloesu, które potem zapijał herbatą.

O świerszczach, które grają wieczorem gdy tylko przeczuwają najgorętszy tydzień.

O oczekiwaniu na sen, którego nigdy nie udaje się zauważyć. 

O smsach do dziewczyny śpiącej obok, szeptem, by jej nie obudzić.

O wędrówkach w strasznych snach, aż szczęśliwych.

O prośbach o przebaczenie.

Dziewczyna na tle zniszczonego domu. Poezja. fot. Piotr Kubic

Panie Wieśku

Skrzywił się połówką twarzy, przymykając jedno oko.
– Jak przyjdą, nie wpuszczę. Nie będę z nimi rozmawiał. To znaczy mogę pokazać, gdzie jest sekretariat, proszę bardzo, na pierwsze piętro i na wprost, to należy do moich obowiązków. Ale ja nie mam obowiązku oprowadzać nikogo po budynku, zresztą nawet nie mogę tego zrobić. Bo panie Wieśku, ja mam chronić obiekt, a nie pokazywać go innym, nie wiadomo komu. Ja ich nie znam, nie muszę ich znać. Przyjdą – powiem dzień dobry i pokażę – tam jest sekretariat.

Dziś jestem do północy, potem już mnie nie ma. Potem niech przychodzi ktokolwiek kto chce i nie chce. Panie Wieśku, potem to już mnie nie interesuje. Jak sobie dadzą radę? Mnie to nie interesuje. Na pewno sobie dadzą radę, ja w to nie wątpię. Ale jak, w to już nie zamierzam wnikać. Ja dobrze wiem, jak to wygląda, jakie tu są, że tak powiem, warunki i zależności i powiem panu, panie Wieśku, że nie jest to łatwe. To jest, że się tak wyrażę, specyficzne. Ale każdy musi to poznać, że tak powiem, sam od siebie.

Nie, nie żałuję. Traktuję ten okres jako, powiem panu, doświadczenie życiowe. W każdym miejscu jest inaczej i wie pan, czasem człowiek, siedząc sobie tak w jednym miejscu, nawet by nie pomyślał, jak może być w innym. To się, że tak powiem, w głowie nie mieści. Nie żeby to było od razu coś strasznego, nie. Tylko, panie Wieśku, że może być akurat tak, jak jest tu, a nie gdzie indziej, gdzie właśnie jesteśmy. Aż tak inaczej.

Ludzi wspominam, oczywiście. I powiem panu, że w sumie chodzi o to, żeby człowiek człowiekowi był człowiekiem. Tu się wszystko zaczyna i tu się kończy. Nie chodzi o nic specjalnego, tylko o to, żeby traktować drugiego człowieka tak, jak się należy. Tylko tyle albo aż tyle.

Do zobaczenia. Mówię do zobaczenia, bo nigdy nie wiadomo, czy się jeszcze spotkamy. Miejmy nadzieję, że tak. Wszystko jest możliwe. Tak jak powiedziałem, jestem do północy, a potem mnie nie ma. Do zobaczenia. Klucz pan zostawił, dziękuję.

Tworzyć, marzenie w etapach

Rozwój artysty charakteryzują różne etapy i przeszkody do pokonania. Jedną z nich jest opór otoczenia. Opór ten istnieje również nawet wśród najbliższych, znajomych, w jego kręgach, nawet tych, artystycznych.

Wynika on chyba z zaskoczenia. „Co? On maluje? Aha, coś tam sobie maluje. No dobrze, niech maluje. Sam fakt, że maluje nie świadczy o tym, że ma coś wspólnego z artystą. Bo artysta, wiadomo, to Picasso, Rafael, Van Gogh. A ten kim jest? Lekarz? Inżynier? Kierownik zmiany, sprzedawca w Tesco, bezrobotny? Co on namalował? Ktoś to widział? Ktoś wystawił?”

Lecz nie chodzi chyba tylko o zaskoczenie. Oto ktoś pretenduje do grona artystów. Nawet, jeśli tak naprawdę nie pretenduje. Lecz sam fakt malowania, nie takiego sobie od soboty, tylko malowania malowania, stawia malującego w oczach otoczenia w roli pretendenta. Oczywiście aspirującego, nieudolnego, takiego, który „jeszcze wiele musi się nauczyć”, „może kiedyś”, ale pewnie i tak się nie nauczy.

Studenci i absolwenci szkół artystycznych są w innej sytuacji. Na nich niejako ciąży obowiązek bycia artystą. Jeśli magister malarz sprzedaje marchewkę, jest jeszcze bardziej godny pożałowania. Nawet, jeśli nie przestał malować.

Zaskoczenie wynika zdaje się z niedowierzania, a to z ukrytej zazdrości, która pojawia się jako pierwsza. Wyprzedza wszystkie inne uczucia, ma tę przewagę, że jest najbardziej prosta, prymitywna. Najprymitywniejsze mechanizmy mają w mózgu najkrótsze ścieżki neuronowe, dlatego wyprzedzają wszystkie inne, szczególnie te bardziej cywilizowane. Zdają sobie z tego sprawę sami zainteresowani, dlatego próbują walczyć ze zjawiskiem, każdy jak umie najlepiej. Mimo to i tak czasem przegrywają. Jeśli nie-artyści zazdroszczą artystom, to zazdrość w gronie samych artystów przewyższa czasem tę pierwszą kilkukrotnie.

Zazdrość początkowo nie dotyczy sukcesów, bo tych jeszcze nie ma. Lecz wynika z faktu, że komuś udało się już pokonać jego własne, wewnętrzne bariery. Z ich istnienia zdają sobie sprawę ci, którzy próbowali, nawet jeśli im się nie udało. Jedną z barier jest organizacja czasu, wręcz całego życia. Trzeba stworzyć całą niezależną płaszczyznę życia, odgrodzić się od nawet najbardziej kochających, zamknąć drzwi i wrzasnąć „wara”, jeśli trzeba. Niewielu się to udaje, choć wielu marzy o tym, „by tworzyć”.

Inna bariera to objawienie się światu. Związana jest z przełamaniem lęku. Z przygotowaniem się na występowanie w roli osoby publicznej. Na to, że „jeśli zapytają, trzeba coś odpowiedzieć”. Że ktoś wzruszy ramionami, ktoś wyśmieje a inny wytknie poważne błędy i nieuctwo. Z przygotowaniem się choćby na to, że z trzydziestu przyjaciół, którzy obiecali przyjść na wernisaż, przyjdzie jeden.

Dlatego wielu artystów nie przekracza tego progu, tworzą do szuflady. A potem te szuflady, razem z ich biurkami, znajduje się w sortowniach śmieci.

Dlaczego trafiają na śmietnik? Bo stworzenie czegoś, w bólach, wieloletnich dociekaniach, kształtowaniu warsztatu, techniki, umiejętności posługiwania się środkami wyrazu, stworzenie czegoś interesującego, niebanalnego, to… dopiero początek. Potem pojawia się kolejne pytanie – co z tym zrobić? Jak pokazać? Komu? Nagle artysta odkrywa, że jemu podobnych są setki i tysiące, i każdy z nich stworzył coś bardziej lub mniej podobnego. Po co więc były te lata harówki?

Jeśli na temat twórczości pojawi się artykuł w prasie, wywiad w radiu, nie mówiąc już o telewizji, to pewna grupa znajomych zaczyna się martwić, czasem też i sprawdzać, czy „artyście woda sodowa do głowy nie uderzyła”. Najbardziej fatalne byłoby dla niego zrobić coś, co potwierdzi ich spodziewania. I jakby się nie starał, nie uważał, to zawsze zrobi coś, co zostanie jednoznacznie odczytane i skomentowane: no tak, do tego doprowadza sława.

O człowieku, który polubił niemożliwe

Z cyklu „Bajki na dobranoc”

Był sobie raz człowiek, który nie lubił spać. Myślał sobie: cóż to za atrakcja – sen. Nic ciekawego. To najnudniejsza rzecz na świecie. No chyba, że coś się przyśni, na przykład jakaś pogoń, albo wyprawa w góry. Ale przed snem nigdy nie wiadomo, czy będzie jakiś sen. Żeby była gwarancja, że np. co drugą noc jest sen, przynajmniej co trzecią. Ale gwarancji nie ma. Tak więc spać – to bez sensu.

Podobnie myślał ten człowiek o myciu. Nic nie widział w myciu ciekawego, a było jeszcze gorsze od spania. Bo kiedy człowiek śpi, to przynajmniej nie wie, że się nudzi. Ale myjąc się, przez cały czas jest świadomy tego, że się myje, a to zmienia mycie w podwójną męczarnię.

Jeszcze gorzej było z ubieraniem. Odkąd rodzice przestali rankiem przygotowywać mu ubranie, musiał to robić sam. I o ile podczas mycia nie musiał o myciu szczególnie myśleć, bo ręce same robiły, co trzeba, to kompletując sobie ubranie, niestety, musiał choć chwilę się zastanowić. O choćby wyglądnąć za okno i zanotować, jaka jest pogoda.

To wydawało mu się absurdem. Wyglądać za okno po to, żeby skompletować ubranie? Głupota kompletna, właśnie. Za okno się wygląda, by podziwiać obłoki. I nieraz się zdarzało, że człowiek ten zatrzymywał się przy oknie, patrzył w górę, a minuty upływały, aż spóźniał się do pracy z tego powodu.

Człowiek ten mógłby żyć tak i żyć, przez całe życie, bo przecież każdy może lubić to, co chce i każdy może mieć swoje poglądy. Gdyby nie drobne trudności, które zaczęły się pojawiać, a potem wcale nie znikały, tylko były coraz większe. Na przykład oczy stawały mu się coraz bardziej czerwone, tak czerwone, że nie tylko sąsiedzi i pani z kiosku naprzeciwko, ale nawet dobrzy znajomi przestali go poznawać. Poza tym człowiek zaczął zapominać o różnych sprawach, zapomniał na przykład kiedyś, gdzie mieszka i jak może dojechać do swojego domu.

Człowiek poczuł też kiedyś, jak coś go swędzi na plecach. Nie zdziwił się bardzo, bo każdego coś czasem swędzi. Ale nawet kiedy się podrapał, nie przestało swędzić. A potem swędziły go nie tylko plecy, ale ręce, nogi i inne części ciała tak, że nie mógł myśleć o niczym innym, jak o tym swędzeniu.

Nie mówiąc już, że kiedyś przyszedł do pracy w kożuchu, mimo, że był środek lata; i rozchorował się z przegrzania i musiał leżeć w łóżku, z czego jego kierownik był bardzo niezadowolony.

Chcąc nie chcąc człowiek musiał coś w swoim życiu zmienić, ale nie wiedział jak, w każdym razie zrozumiał, że tak dalej być nie może. Na samą myśl, że miałby zacząć robić coś, o czym myślał, że jest bez sensu, odechciewało mu się żyć; i sądził już, że lepiej nie żyć, niż przekonać się do spania, mycia i ubierania. Lecz żyć rzeczywiście było mu coraz trudniej, z powodu swędzenia i kłopotów z pamięcią, i czasem czuł, że niedaleko jest od śmierci, a wtedy sam nie wiedział, czy chce umierać, czy jednak żyć.

W końcu jego znajomy poradził mu, żeby polubił łóżko, łazienkę oraz szafę z ubraniami. Znajomy powiedział to ot tak sobie, bo gdyby był świadomy, jaką nienawiścią darzy człowiek te miejsca, nigdy nie odważyłby się wypowiedzieć tak nierozważnej, w tym kontekście, rady. Zresztą nie był to bardzo bliski znajomy, dlatego nasz bohater powstrzymał się od wybuchu wściekłości, na szczęście.

Nie mając wielkiego wyboru jak umierać, albo polubić łóżko, człowiek spróbował polubić. „To bez sensu” powtarzał sobie, ale próbował. W końcu wydawało mu się, że coś pozytywnego czuje, leżąc w pościeli. Nawet dało się wytrzymać. Sam nie wiedział kiedy, usnął, a kiedy się obudził, jego pamięć odżyła na tyle, że znalazł zgubiony przed kilkoma dniami ulubiony tablet. „O, jest poprawa”, pomyślał.

W łazience postawił radio i kiedy się golił lub brał prysznic, mógł słuchać zapowiedzi nowych wystaw i koncertów, a już nuda przestała mu doskwierać. Zaś kiedy szedł ulicą ubrany w dobrane do pogody ubranie, to widział, że ludzie już nie odwracają się od niego, nie uśmiechają dziwnie, a ci, którzy przedtem pukali się w czoło, teraz już się nie pukają.

Wydało mu się to dziwne i nawet niemożliwe, że coś się zmieniło, chyba na lepsze, a on sam nie jest wściekły i nawet specjalnie zdenerwowany. Bo wieczorem, zbliżając się do łóżka, nie czuje wstrętu, poranna toaleta nie jest pasmem udręki, a dobieranie garderoby stało się nawet ciekawe. „Nie, to chyba nie jestem ja” mówił ten człowiek o sobie, ale patrzył na siebie w lustrze i wyglądało na to, że to jednak on, ten sam.

Niemniej ucieszył się jego kierownik. Był tak zadowolony, że pozwolił człowiekowi zainstalować małą leżankę w pracy, aby człowiek mógł się zdrzemnąć; oczywiście od czasu do czasu, co kiedyś było nie do pomyślenia. Tak więc można polubić to, co wydaje się do polubienia niemożliwe, lecz udaje się wtedy, kiedy polubienie jest jedynym wyjściem, oprócz śmierci, oczywiście.

Las. fot. Piotr Kubic

Tęsknić

Czasem pożera mnie przerażająca tęsknota. Za ludźmi, których polubiłem i chyba nawet pokochałem, a których nie ma blisko mnie. Ta tęsknota dotyczy też moich dzieci, a nawet żony, która właśnie teraz śpi koło mnie, na wyciągnięcie ręki.

Dlatego zacząłem podejrzewać, że jakimś sposobem zostałem napiętnowany tęsknotą, zostałem na nią skazany, i nic nie będzie w stanie mnie od niej uwolnić. Nie pozostaje więc, jak nauczyć się z nią żyć i radzić sobie, ciągle tęskniąc. Można mieć też nadzieję, że to tylko objaw np. prostej nadkwasoty żołądka, i pójść do apteki i kupić jakiś medykament.

Lecz to ona nie pozwala mi zasnąć, pcha do pisania, fotografowania, poszukiwania. Więc jeśli zniknie – przestanę biec, próbować, szukać od niej uwolnienia. I co mi pozostanie?

Może to koniec

Wczoraj siedziałem chwilę przed pustym okienkiem na tym blogu. Miało ono tytuł „Treść wpisu”, i pozostało puste. Może dlatego, że wczoraj była mgła, a wiadomo, że kiedy jest mgła, to nie ma wiatru. Dlaczego wiatru? Dlatego, że zgodnie z wpisem Wiatr… pisanie idzie mi wtedy, kiedy wieje.

Może chodzi o to, że wiatr mojego życia się uspokaja. Do pisania ciągnęło mnie, gdy nie mogłem usnąć. A wczoraj Ioana zaproponowała, żebym tak po prostu poszedł spać, i poszedłem. I usnąłem.

Brzmi niepokojąco? Chyba tak. Bo jeśli tak dalej pójdzie, ten blog przejdzie do historii. A przecież dopiero co zgłosiłem go do konkursu. Cóż, nie pierwszy to raz w moim życiu zdarzy się, że kiedy próbuję wypłynąć na szersze wody, wyprawa raptem się kończy.

Ale zaraz, konkurs ma tytuł „Blogu 2012 roku”, więc w zasadzie mogę przestać już pisać. To, co napiszę, albo czego nie napiszę, w tym roku, ani w żadnym kolejnym, nie powinno mieć wpływu na wynik konkursu.

Ale zaraz! Przecież i tak powiedziałem sobie, że nie walczę o nagrodę, a zgłosiłem się z powodu nagłego, niewyjaśnionego impulsu. Nie mam zamiaru nikogo agitować i wygłupiać się wpisami na facebooku, twitterze, na trzech portalach na których zamieszczam swoje materiały ani na dwóch innych blogach: głosujcie na pk.blox.pl!

Ale….. teraz zdałem sobie sprawę, że może tamte blogi miałyby większe szanse niż ten….. Może źle wybrałem, pod wpływem niewyjaśnionego i nagłego impulsu… Wietrze, przybądź! Wskaż drogę, ratuj, uspokój!…

Wyglądam za okno. Niepewne kształty w ciemności, czy to drzewa? Czy się chwieją?

Tak…. tak. Tak!