Patrzę w górę, a tam, ruchem obrotowym, niezbyt szybkim, przesuwają się długie, grube, drewniane belki, pod stropem.
Jestem w plastikowej rynnie, w której płynie woda. Przede mną mój syn, który nie ma jeszcze pięciu lat, choć będzie miał za kilka dni. Powtarzałem sobie często to zdanie, było przeciwwagą dla wyglądu Beniamina, bo ciągle wydaje mi się, że jest starszy niż w rzeczywistości. Starszy, czyli powinien być mniej kapryśny, bardziej śmiały, lepiej się komunikować i tak dalej. A przecież nie jest starszy, nawet jeśli na takiego wygląda. Czyli ma prawo do tego, do czego ma prawo czterolatek, teraz prawie pięciolatek, który jednakowoż nie musi dorównywać swojej siedmioletniej, teraz prawie ośmioletniej siostrze. (Bo urodziny mają w odległości dwóch dni od siebie.)
W plastikowej rynnie pędzimy obaj. On pierwszy, w ślizgu, poniżej zaś ja, w ślizgu – za nim. Pomyślałby ktoś, że zjeżdżając w rynnie wypełnionej wodą, mając na sobie tylko kąpielówki, pędzi się zupełnie bezwładnie, będąc zdanym na los, jaki zgotowali nam konstruktorzy rynny, tej basenowej atrakcji. Lecz jednak nie jesteśmy bezwolni. Ułożeniem ciała można przyspieszać i hamować. Ściskamy się więc, Beniamin i ja, jadąc wbrew przepisom, jeden za drugim.
Wyciągam się, wyprężam, i… zaczynam go doganiać. Już za chwilę mam chwycić stopami jego małe ramiona, gdy on odwróciwszy głowę dostrzega mnie, i robi coś (zapewne też się wypręża), że przyspiesza, uciekając mi, prawie zupełnie, aż za zakręt.
Na końcu obaj wpadamy do stojącej wody, w bryzgach niewiele widać, tracimy oddech, nie zdążyliśmy dłońmi zatkać dziurek nosa, powiekami zacisnąć oczu, zataczamy się, wstając na kolana, patrząc, gdzie ta wieża, i schody, które prowadzą znów na górę.
Momenty, jak niewyraźne przebłyski, w których czuję, choć nie umiałbym tego udowodnić, że programuję syna. Programuję z premedytacją. A jeśli programować, to zdecydowanie, bez cienia niepewności, bo gdyby niepewnie, to lepiej nie programować wcale.
Programuję jak przestrzegać przepisów. A potem, jak ich nie przestrzegać. Syn poucza mnie, że nie zjeżdża się przy czerwonym świetle. On czeka na zielone. Mogę być z niego dumny, ale znam go, bo znam siebie, i wyczuwam te niuanse, które są w nim, których jeszcze nie jest świadomy. Mnie zbyt późno ktoś pokazał, o co chodzi w przepisach i ich przestrzeganiu. A może sam do tego doszedłem, w końcu wściekły, że daję się konsumować bzdurom. Bo istota tego naszego świata nie tkwi w przepisach. Istota jest gdzie indziej, i piękne jest jej poszukiwanie, choć drżące.