Moje miejsce

„To jest dom, to miejsce, w którym mógłbym mieszkać”. Zatrzymałem samochód, żeby sfotografować wierzby stojące w dwóch rzędach, w dolinie, podświetlone z tyłu niskim słońcem. Wracając do auta popatrzyłem na dom z białej cegły. Stał cichy, samotny – bez obejścia, bez stajni, stodoły, bez nawet śladu ogrodzenia. Za nim, w stronę lasu, wznosił się ostro pagórek, tak nagle, że wyglądając z okien na parterze można było dostrzec zapewne tylko trawiasty stok, w odległości już kilku metrów. Wokół ani śladu zwykłej, gospodarskiej aktywności – żadnych narzędzi, wiader, pojemników. Trawa nie wydeptana. Otoczenie domu zamykało się w rzędzie dużych drzew z lewej strony, za którymi stało gospodarstwo sąsiada. Zaś z drugiej strony przechodziła polna droga prowadząca pod las, wzdłuż niej znów rząd wysokich drzew.

Przy ścianach domu znalazły swoje miejsce młode drzewka. Tak blisko ścian, że gdyby ktoś w domu mieszkał, na pewno nie pozwoliłby, żeby odrosły od ziemi. Jedno z drzew zagradza podwójne, szerokie drzwi garażu, zarośnięte trawą. Na drzwiach wisi kłódka. Szyby w oknach są całe, choć z ram złuszczyła się niemal zupełnie farba. Były białe, kiedyś. W oknach – resztki zasłon, pomiędzy którymi prześwitują jakieś belki i podpory stojące krzywo. Rynny są całe, choć lekko pogięte, dach również bez widocznych ubytków.

Z balkonu od strony drogi zaczął odpadać miejscami beton, balustrada przyrdzewiała. Można by ją odnowić, podobnie jak okna. Ale bez zbytniej ingerencji, by nie sprawić wrażenia, że oto człowiek wziął tu sprawy w swoje ręce, rozsiadł się rubasznie i podporządkował sobie wszystko, co w granicach obejścia może podporządkować. Zrobił to, bo nie podobała mu się trawa taka, jak sama rośnie, krzewy jakie zwykle są i drzewa, bo urosły tam, gdzie chciały, a nie gdzie zaplanował człowiek. 

W ogóle nie ma tu granic między tym, co moje, gospodarskie, a tym, co zewnętrzne i co mnie nie dotyczy, więc nie obchodzi. Brak tu płotu z lichego, ale kształtnie wyciętego w fabryce drewna, malowanego nowoczesną farbą, przypominającą plastik. Brak zielono-pastelowej siatki ogrodzenia, brak jaskrawych odcieni drzwi, okien, dachu, ścian, brak podjazdu do garażu i kostki brukowej przed drzwiami. W tym ukrytym, cichym domu, chciałbym mieszkać. No tak, ale on jest taki, bo w nim właśnie nikt nie mieszka…

Robię zdjęcie od strony lasu i wracam do auta. Wtedy słyszę odgłos, szczęk. Na pierwszym piętrze ktoś otwiera okno balkonowe. Czekam i patrzę, aż wychodzi mężczyzna, chudy i stary, człowiek w czapce z daszkiem o wyblakłej czerwieni. Mówię „dzień dobry” i czekam, co odpowie. Możliwość w zasadzie jest jedna – zapyta mnie, co tu robię. Lecz ciekawi mnie ton jego głosu, bo widzi w moim ręku duży aparat fotograficzny, a to powoduje różne emocje.

Zaczynamy rozmawiać. Pokazuje mi, że myliłem się myśląc, że nikt tu nie mieszka, bo przecież z lewej strony jest wyraźnie wydeptana ścieżka prowadząca do drzwi. Nie sprawdzam, przyznaję mu rację. Widzę, że ponad jego głową wystaje ze ściany wspornik z dwoma izolatorami, do których zwykle dochodzą kable z energią elektryczną. Mówi, że radzi sobie bez prądu. Zimą pali w piecu i wskazuje ręką w głąb mieszkania. Na moje słowa, że mógłbym tu mieszkać odpowiada, że jest do kupienia działka tuż obok. Nie, ta działka nie jest jego.

Mieszka tu od urodzenia. Ten dom został zbudowany w 1980 roku, poprzedni nie istnieje. Nie miał żony ani dzieci. A reszta rodziny rozeszła się daleko stąd.

Cichy dom

Kosmosy

rodzina

Mikrokosmosy wokół. Wszędzie. W głowach najbliższych, i każdego z mijanych przechodniów. Szufladkowane ad hoc, na poczekaniu, czy też podczas wieloletnich badań, i tak wymkną się najbardziej szczegółowej klasyfikacji… Nigdy nie podlegające kontroli i przewidywaniom. 

Współistniejemy z nieskończonością za każdym razem, gdy uda się choć przez chwilę, choć trochę poczuć drugiego człowieka. Choćby tylko mając takie wrażenie.

Ta niepewność, czy naprawdę się poczuliśmy, czy tylko się wydaje, jest nie do wyjaśnienia rozumem, nie do zbadania tak, by nie było wątpliwości. Próbowałem wiele razy i widzę czasem, jak inni próbują. Bezskutecznie. Jest tylko jeden sposób – wiara. Jeśli uda się zaufać, uwierzyć…

Próbuję obserwować, to wszystko co mogę

Niezwykłe, przerażające przeświadczenie, że tak niewiele ode mnie zależy. Prawie nic. Mam dzieci i próbuję jakoś na nie wpływać, na ile pozwala czas i moje zdolności. Ale czy potrafię ogarnąć to, co się z nimi dzieje, jakoś sprawdzić, co mają w głowach i co ja w tych głowach zmieniam, kiedy wchodzę z nimi w interakcję… Życie to poruszanie się we mgle, a naszym zadaniem jest przyzwyczaić się do tego. Czy nasze działania coś zmieniają? Ale nigdy nie wiemy, co tak naprawdę. Przypisywanie sobie zasług, że komuś pomogłem, uratowałem, choćby tylko zmieniłem, jest buńczucznym wyobrażeniem, które tylko człowiek nieświadomy może sobie knuć.

To, co dzieje się wokół, przy czym pracuję, z czym się zmagam, i tak idzie własnym torem. Wszystko, na co ewentualnie mógłbym się zdobyć, gdybym miał tylko odpowiednią ilość odwagi, to patrzeć, ale już nie wyciągać wniosków, przynajmniej nie na poważnie. Płynę na fali, która mnie unosi, próbując nieznacznymi ruchami dłoni zanurzonych w wodzie choć trochę zmienić kurs. To niepoważne, dramatyczne, śmieszne.

Zresztą nigdy też nie wiadomo, czy emocje, które się przeżywa, nie biorą się ze zwykłych, zwierzęcych hormonów. Całe to piękno podczas słuchania muzyki, albo kontemplacji obrazu czy czegokolwiek innego, to tylko substancja chemiczna, która gdzieś tam w trzewiach się wydziela, a w innych trzewiach ginie.

Miłość, przywiązanie, obowiązkowość, odpowiedzialność, to może też tylko hormony, a niepotrzebnie przypisujemy im szlachetne źródło. Zachwyt drugim człowiekiem w większości przypadków to po prostu seks, czyli zwykła różnica płci i zaprogramowany nam pociąg jednej do drugiej. Byłoby lepiej, gdybym przeżywać mógł nie ja, ale ktoś inny, pozostawiając mnie tylko analizę i próbę poskładania tego, co widzę, w sensowną całość.

Męczące uczucie, że czegoś nie rozumiem… Nie pozwalające usnąć…

Zagubiona wiosna

Idzie wiosna. Powoli.
Przypominam sobie tę jedną, na którą czekałem. Bo tamtej zimy ojciec kupił mi nowy rower. Miał dziesięć biegów, co na tamte czasy było szczytem marzeń. Rower stał w nieużywanej kuchni i zerkałem na niego przez matową szybę w drzwiach, które tam prowadziły. Był czerwony. Regulowałem przerzutki, sprawdzałem, jak działają, naciskałem na dźwigienki hamulców, w tle grał na okrągło singiel Papa Dance, a ja czekałem, kiedy będę mógł go wreszcie wyprowadzić na zewnątrz.

Opuszczony rowerek fot. Piotr Kubic

W tamtych czasach nie mieściło się jakoś w głowie, że można jeździć rowerem zimą, po śniegu. Któregoś dnia przyszły roztopy i woda płynęła strumieniami po spękanym asfalcie. Pojechałem tylko na chwilę, w słońcu i tym właśnie zapachu, który towarzyszy mięknącej po mrozach ziemi.

Potem, po latach, wynagrodziłem sobie te miesiące czekania. Ten sam rower jeździł po śniegu i lodzie, podczas kilkunastostopniowych mrozów, w samo południe i o trzeciej nad ranem. Którychś Świąt Wielkanocnych dotarł na Śnieżnicę, a jakiegoś lata – pod Trzy Korony. Jeździł w deszczu, przytłoczony ciężarem śpiwora, namiotu i prowiantu.

Aż go… zgubiłem. Któregoś dnia nie znalazłem go na miejscu. Nie mogłem zrozumieć ani sobie przypomnieć, co się stało. Miałem go w Krakowie, tam, gdzie pracuję i załatwiałem przy jego pomocy różne sprawy w centrum. I zdaje się że było tak, że któregoś dnia przypiąłem rower do latarni i poszedłem zjeść obiad. Nagle odebrałem telefon z informacją, że jestem pilnie potrzebny w robocie. Zapomniałem o rowerze, zerwałem się i pobiegłem. Roweru zacząłem szukać cztery dni później, ale ślad po nim zaginął…

Bezradność

To piękny moment, w którym stać mnie w końcu na to, by przestać walczyć z uczuciem bezradności. Skąd się ono pojawia i czy jest uzasadnione – to zupełnie inna historia. Bezradność jest uczuciem, tak jak inne – subiektywnym. Tak więc w pełni prawa mogę czuć się bezradny nie mając ku temu żadnych podstaw, więcej, nawet gdy moja bezradność urąga poczuciu dobrego smaku,  przyzwoitości lub jest wręcz skandalicznie nieusprawiedliwiona.

Tak więc z rozkoszą poddaję się opadającej mnie bezradności. Zaczyna od czubka głowy, potem muskając czoło i skronie dociera do rzęs i powiek. Opadają wraz z nią. Od tego momentu płynę w pogrążonym w półmroku basenie, płynę w górę, lecz nie ku światłu i ku powierzchni, nie ku światu, ale pogrążony w spokoju.

Najspokojniejszy stan to taki, w którym staje się jasne, że już nic nie można zrobić. Czy dlatego, że zrobiłem już wszystko, czy nie zrobiłem nic z tego, co powinienem był zrobić – to bez znaczenia.

Koniec z uwikłaniem w dziesiątki spraw, z listami w skrzynce pocztowej, które pozostały bez odpowiedzi, z pracami, które należało wykonać – bezdyskusyjnie, niezwłocznie, przy okazji, tak sobie i dla przyjemności.

Samotne drzewo, fot. Piotr Kubic

Miejsca zastępcze

Podróżuję sporadycznie, nie mam czasu, nie mogę. Inne, nieznane miejsca są jak paliwo, po tankowaniu którego jest tak lekko i beztrosko. Gdy brak paliwa trzeba brać to, co jest. Znaleźć takie miejsca, które choć bliskie i znane, będą jak te dalekie.

Po pracy jadę do domu busem. Nieczęsto uda się z kimś porozmawiać, ludzie są zmęczeni. Jeśli już, to chętne do rozmowy są raczej kobiety i to nie te najmłodsze. Nie te, które pochłonięte są prowadzeniem domu i problemami z dziećmi. Te, które mają już za dużo czasu i nie za bardzo z kim pogadać.

W busie, za oknami, szczególnie późną wiosną oraz jesienią, przesuwają się chmury. Obserwowanie ich to czasem najlepsza rozrywka. Szczególnie, gdy pogoda jest zmienna, wtedy kłębią się najbardziej. Szyby w niektórych wozach są przyciemniane, a wtedy niebo nabiera niezwykłego nastroju.

Na chmury nie patrzą pasażerowie. Skąd wiem? Z rozmowy. Usiadła obok mnie i zanim wyjechaliśmy z miasta, rzuciłem uwagę o szczególnym dziś zachmurzeniu. Nie od razu zrozumiała, że nie chodzi mi, tak po prostu, o stan pogody. Potem przegadaliśmy o chmurach i tematach pobocznych godzinę, zanim wysiadłem.

Miejsca zastępcze fot. Piotr Kubic

Dla chmur warto znaleźć miejsce jak to, gdzie niebo jest jak wielki, odkryty ekran trójwymiarowego kina. Widać na nim całą fabułę, skąd przychodzą i dokąd pędzą. Sytuacja zmienia się nieustannie, akcja posuwa się do przodu, tylko pozornie leniwa, opieszała. Niestety, zdążam dopiero na filmowy epilog, tuż przed zgaśnięciem wielkiego projektora.

Gdzie przed osiemnastoma laty

Jestem i układam się do snu w miejscu, w którym, przed osiemnastoma laty, żyłem. Wtedy już od pięciu lat, dzień po dniu. Napisać, że tamten czas, dziś, to jak sen – to banalne, nawet jeśli prawdziwe. Lecz prawda często jest banalna, nawet jeśli nie chcemy w nią uwierzyć, tak na początek; potem bronimy jej zaciekle przed banałem, a w końcu okazuje się nim, w sposób tak oczywisty, że nawet szkoda o tym gadać.

Za oknem pobłyskują czerwone światła na kominach elektrociepłowni, jak osiemnaście lat temu, z kilku kilometrów; według ściśle określonego interwału, przewidzianego przepisami, dla ostrzegania choćby samolotów. Nie zakryły je rozrastające się drzewa. Światła sugerują, że nic się nie zmieniło, ale przecież nie światła decydują o tym. Tylko moja pamięć, a raczej moja jej interpretacja.

Tutaj, a konkretniej, w pokoju obok, powstawały moje marzenia. Westchnienia pełne wolności zderzały się z uniwersytecką rzeczywistością, codziennością, a raczej – próbowały się zderzyć, bo udawało się im dopiero podczas sesji egzaminacyjnych, zdecydowanie za późno. Niemożność prostej oceny samego siebie po tak długim czasie (który wcale nie wydaje się długi), czy to nie zastanawiające?

Świadomość przemijania, prędzej czy później, skłania nas do przyjęcia je za normę, za coś warte co najwyżej wzruszenia ramionami. Mój syn płakał ostatniej nocy, tęskniąc za matką, której nie miał obok. Ja, mając cztery razy tyle lat, co on teraz, wierzyłem jeszcze w zbawczą moc obecności drugiego człowieka. To okazało się zbyt bolesne. Dziś – nawet niedojrzałe. Jesteśmy skazani na samotność, i dopiero kiedy zdamy sobie z tego sprawę, kiedy przyjmiemy to do wiadomości, pogodzimy się z tym i nauczymy się radzić sobie sami, wtedy dopiero może pojawić się drugi człowiek i wtedy zbawcza moc może zacząć działać. Gdybym chciał zmniejszyć ból mojego syna (a na pewno chciałbym), powinienem mu tę myśl jakoś przekazać, im wcześniej tym lepiej. Lecz przekazać, tak po prostu, nie jestem w stanie. Jak tylko skazać go na doświadczenie…

W tym domu, w pokoju obok, przeszedłem straszne chwile. Tutaj dotarłem do granic moich możliwości, których przedtem nie znałem, z których nie zdałem sobie sprawy, nawet, kiedy do nich dotarłem. Teraz patrzę na siebie sprzed dwudziestu lat i mam wrażenie, że widzę postać poruszającą się we mgle, nieświadomą tego, czego dotykała, z czym się spotykała.

Śmieję się na tę myśl. Bo ona sugeruje, że dziś już wiem. A co ja wiem? A czy przed dwudziestu laty też nie sądziłem, że wiem? Oczywiście, że tak sądziłem. Chcąc być uczciwym dziś i przy okazji dowieźć, że czegoś się jednak nauczyłem, muszę stwierdzić, że… nie wiem. Co najwyżej – podejrzewam, przeczuwam, wierzę lub przynajmniej – mam nadzieję. Chwytam się jej, jeszcze raz, zaczynając od początku. Próbując najuczciwiej jak mogę podejść do samego siebie, a potem, jeśli starczy sił, do tego, co wokół…

Nieskończoność (pola) fot. Piotr Kubic

Dlaczego to zdjęcie jest tutaj?

Zrobiłem je, ponieważ urzekły mnie poziome pasy słomy. Wśród nich nie ma żadnego elementu, który by świadczył o tym, że mają swój początek lub koniec, że coś zmienia się w ich przebiegu. Wydaje się, że przemierzają przestrzeń w nieskończoność, ciągle takie same, nierozróżnialne, jednakowe, bez początku i końca. Są bezimienne jak nasze życie, jedno z wielu, nawet jeśli dla nas samych ciekawe, to z perspektywy czasu i przestrzeni nie różniące się od innych. Takie (po prostu) sobie.

Samotny pan na rowerze

Krakowskie ulice. O godzinie 22:17 tak ciepłe, że nawet zmarzluchy, takie jak ten pan na rowerze, mogą dziś czuć się dobrze w koszulkach z krótkimi rękawami i krótkich spodniach. Skąd wiem, że ten pan to zmarzluch? Znam go nieźle. Wiem na na przykład, skąd właśnie wyjechał i dokąd zmierza. Z dużym prawdopodobieństwem mogę nawet określić, co będzie robił później, kiedy odstawi rower i wejdzie do swojego pokoju.

Domyślam się też, o czym teraz myśli. Otóż wyobraża sobie, jak te same krakowskie ulice odczuwa się o godzinie 22:17 ale 11 stycznia. Czy w styczniu jeździ on na rowerze? Tak, zdarza mu się. Zdarzało mu się jeździć o godzinie 22:17 w styczniu. Teraz czuje, jak dwudziestostopniowe powietrze owiewa go, ale on, dla kontrastu, przywołuje z pamięci dwunastostopniowy mróz i siebie na rowerze, w nim. Dlaczego to robi? Zdaje się, że należy do gatunku przekornych. Bardzo możliwe, a nawet jest pewne, że właśnie w styczniu, sunąc po zaśnieżonym bruku i opanowując uślizgi opon, myślał o lecie i o sobie, jak w krótkich spodenkach przemierza nocną atmosferę Krakowa.

Zostawmy go już, niech spokojnie odjedzie. Przecież i tak wiemy, co zrobi za chwilę, ale nie będziemy tego opisywać. Bo on, zsiadłszy z roweru i wszedłszy do swojego pokoju, mógłby zasiąść do komputera, znaleźć tego bloga i przeczytać. A wtedy, najprawdopodobniej, zrobiłby na przekór. Nawet jeśli miało by mu to nie wyjść na zdrowie.

Nie wszystko jedno

Było już ciemno, kiedy zbierali rozrzucone w trawie zabawki. W altanie, na trzech stołach, z których każdy inny, zostały brudne talerze, filiżanki, jednorazowe kubki. W altanie ciągle nie ma elektryczności, i żeby jej nie było jak najdłużej, pomyślał. Na przekór.

Pomiędzy koronami drzew, na północnym zachodzie, daleko, jeszcze paliło się niebo, mocnym pomarańczem. Ale już tylko w jednym miejscu, gasnąc nagle na linii horyzontu. Za kilka dni nadejdzie ten najdłuższy dzień i słońce zajdzie w najdalszym miejscu w kierunku północy. Potem znów z każdym wieczorem zacznie przesuwać się na zachód, aż w grudniu, najkrótszego dnia, zajdzie na południowym zachodzie. Drzewa będą wtedy nagie, homo sapiens otuli się ciepłą kurtką. Za sześć miesięcy.

Cóż to jest sześć miesięcy. Po nich nadejdzie kolejnych sześć i może znów te urodziny. Nie wiadomo.

Czy można polubić to, że tak naprawdę niczego nie wiadomo?

Chyba można. Tak mu się teraz zdaje, wieczorem, a słońce już zaszło. Lecz może jutro przestanie się wydawać…? A jednak ma nadzieję, że uda mu się polubić i ten stan (że nie lubi, gdy nic nie jest pewne). Mówiąc więc uczciwie, jest w stanie się cieszyć i z tego, że uda mu się polubić różne stany, nawet kiedy mu się nie uda, albo kiedy stany wcale nie wskazują na lubienie czegokolwiek. I wbrew pozorom, wcale nie chodzi o to, że jest mu wszystko jedno.

Przed domem rosną te same iglaki, co sześć miesięcy temu. Delikatny, nocny, późnowiosenny wietrzyk przeciska się między igłami, a słychać go wewnątrz ponieważ okno jest uchylone. W grudniu dźwięk porywistego, zimnego wiatru przeciśnie się przez zamknięte wtedy okno. Wystarczy więc zamknąć oczy, by pomyśleć, że właśnie jest grudzień. Operacja zaiste absurdalna, bo kto w czerwcu wyobraża sobie grudzień i po co?

Może więc chodzi o osobowość, która zwykle jest myślami nie tu, gdzie ciałem. Na przekór, próżno liczyć na koniec tęsknoty. Lecz i ten osąd nie musi być słuszny, może się tak tylko wydawać, zwłaszcza wieczorem, po zachodzie słońca. Znów niczego nie wiadomo i na szczęście udaje mu się polubić ten stan, a nawet jeśli mu się nie udaje, to i tak lubi to, że mu się nie udaje. Na przekór przekorze, albo zupełnie w zgodzie z nią.

Teraz więc, kiedy ciągle nic nie wydaje się pewne, to wszystko wydaje się już jasne i wreszcie można zasnąć.

Na Błoniach Krakowskich

Wielki trójkąt zaczyna się tutaj. Wokół jego kąta, po zewnętrznej stronie, owija się alejka wyłożona asfaltem. Sam „dzióbek” nie jest ostry, tylko okrągły. Ale ta mała krągłość nie ma znaczenia wobec ogromu. Dwa boki, z tego właśnie miejsca, uciekają w dal, rozchodząc się coraz bardziej.

Pomiędzy nimi pojawia się zielona przestrzeń. Nie od razu, bo w samym rogu pozostała tylko wydeptana ziemia. Przechodnie skracają tu drogę, idąc od strony Kijowa, a zmierzając na Oleandry. Lecz nieco dalej połać zieleni rośnie, jest coraz szersza. Na początku wydaje się do opanowania, lecz im dalej, tym jest bujniejsza i trudniejsza do ogarnięcia. I człowiek, który mógł ją wpierw okraczyć, idąc potem, w otwierające się pole, zaczyna w niej się pogrążać. Wreszcie staje się małą mrówką, zagubioną na szerokiej tafli otchłani.

Zanim dojdzie się do końca, może zapomnieć o początku. Zgubi czas i przestrzeń. Aleja 3 Maja i ulica Focha rozchodzą się daleko, mogłyby tak biegnąć bez końca, aż zniknęłyby za horyzontem. Pozostałaby tylko falująca na wietrze zieleń, z której nie chciałoby się już wracać.