Pieczarki na zapiekance

Krzysiek, pamiętasz zapiekanki pod kinem? Przeszklony dużymi szybami pawilonik był podzielony na dwie części szeroką ścianką. Z jednej strony, z samego skraju, był otwór, w którym pojawiała się blacha z zapiekankami. Wchodziło się przez ciężkie, żelazne drzwi, takie jakie wszędzie zakładano w socjalizmie: do sklepu spożywczego, fryzjera, biblioteki. Do szkoły nie, bo pochodziła z wcześniejszych czasów, miała wysokie, drewniane drzwi.

Kiedy wchodziliśmy, rzucaliśmy okiem w kąt, na prawą stronę. Czasem była tam blacha z ostatnią zapiekanką, czasem z trzema, czasem nie było blachy, a kobieta za ladą mówiła: będą za dziesięć minut.

Gdy nie było blachy ani kobiety, czekaliśmy. Za chwilę rozlegał się dźwięk otwieranego pieca, domyślaliśmy się, że to piec, który otwierała kobieta po drugiej stronie, za ścianką. Potem czarna, szeroka blacha z zapiekankami pojawiała się z prawej strony, zaś kobieta wychodziła przejściem z lewej. Czy był ketchup? Nie pamiętam. Były przyprawy, czerwona sproszkowana papryka w słoiczku, z podziurawionym wieczkiem, i pieprz. Ale nie pamiętam, czy był ketchup.

Na zapiekankach były duże kawałki pieczarek. Nie tak, jak na innych, kupowanych gdzie indziej, gdzie pieczarki wyglądały jak zmielona drobno pasta. Tu wiedzieliśmy, że jemy pieczarki, na długiej i grubej bagietce piętrzyły się kształty skrojonych kapeluszy i trzonków, oblanych żółtym serem. Jadłem i myślałem, że to są prawdziwe, uczciwe zapiekanki, nie takie zmielone na pastę, którą posmarowano bułkę.

Piszę o tym dlatego, że siedzę teraz, wieczorem, w kuchni i kroję pieczarki. Wrzucam na patelnię. Wiesz, pieczarki kurczą się na ogniu, w temperaturze, tracąc wodę. Z dużych robią się malutkie. Żeby został naprawdę duży kawałek, nie może być skrojony drobno. I tak sobie teraz myślę, bo przy krojeniu przychodzą różne myśli, że kobieta nie miała czasu, albo nie chciało jej się drobno kroić. Ile musiała zrobić zapiekanek na dzień? Sześćdziesiąt? Mniej krojenia to zawsze mniej roboty. A ludzie zjedzą.

Wiesz, że pawiloniku już nie ma, wiemy od dawna. Ale pomyślałem, że może pamiętasz, czy był ketchup?

Listy donikąd

Jasiek, zamiast pisać listy do przyjaciół, pisze bloga. Właściwie nie wiadomo do kogo. Nie pisze do przyjaciół, bo nie wystarczy napisać jeden list. Musi być ciągłość. Napisze list, a potem ktoś odpowie, potem on powinienem przeczytać, odczuć, zastanowić się, i odpisać. A potem znowu. Bez ciągłości listy do przyjaciół przestają mieć sens, a przyjaciele przestają być przyjaciółmi. Może więc lepiej, że nie pisze, bo przyjaciele myślą, że nie może, nie ma w zwyczaju, że woli z nimi spotkać się i porozmawiać, a wiadomo, spotkać się nie jest tak łatwo, więc spotyka się raz na trzy miesiące, albo na pół roku. 

A może znudziły go ich przygody, problemy, po prostu codzienne sprawy, które w sumie są ciągle takie same. Sam ma dość swoich, też takich samych. A nawet jak komuś urodzi się dziecko, albo padnie firma, to co on, Jasiek, może w tym pomóc, zmienić, poprawić. Szczęście? Ach szczęście. Nieszczęście? No cóż, nieszczęście.

Zresztą na życie innych Jasiek nie ma wpływu. To tak, jakby oglądać telewizję, można brać tylko to, co dają. Nie lepszy jest facebook czy instagram, z góry wiadomo, co będzie za chwilę.

(Najbardziej kłamliwy może być świat pisarza wyłaniający się z jego tekstów, które rzekomo mówią o nim samym. Nie, pisarz nie jest taki, jak to, co pisze. On pisze po to, żeby wyrzucić z siebie kłamstwo, dręczące, niesprawiedliwe, przekorne myśli. Kartka papieru czy klawiatura komputera są jak Kozioł Azazela, nad którym mamrocze się najgorsze przekleństwa, a potem puszcza wolno, niech ucieka. I wracając do ludzi, nareszcie i na jakiś czas, można być miłym, szczerym, nawet prawdziwym. Naprawdę.)

Pisząc na blogu Jasiek nie ma żadnych zobowiązań. Zwłaszcza, gdy nikt nie komentuje, nie odpowiada, wtedy Jasiek ma wrażenie, że posyła teksty w kosmos. Co prawda Jasiek czasem czuje, że coś z tych tekstów wraca – w gestach, półsłowach, wyrazach twarzy ludzi, których spotyka, ale to przecież musi być złudzenie. Jasiek czasem bawi się przez chwilę tą myślą, dla rozrywki i zabicia czasu. Wyłącznie.

Możliwe, że na listy Jaśka ktoś czeka. Ale przecież czeka nie na takie zwykłe, nie o tym, że Jasiek poszedł do pracy, wrócił, zmył naczynia, przeczytał wiadomość z banku albo z ZUSu. Może o to chodzi w pisaniu listów, a właściwie w ich nie-pisaniu, że Jasiek czuje, że nie ma o czym pisać. Nawet jeśli ten, kto czeka, zaklina się, zapewnia, obiecuje, że przeczyta chętnie wszystko, co Jasiek napisze.

Jasiek siedzi więc przy biurku i mamrocze nad swoim Kozłem Azazela. Jeszcze chwilę, jeszcze moment. Potem wstanie, odwróci twarz w stronę najbliższych ludzi, i będzie mógł być szczerym, miłym, nawet prawdziwym. Może nawet napisze jakiś list.

Ku pokrzepieniu serc

Wszystkie myśli dnia umierają wieczorem, wszystkie te myśli, które ożywiały marzenia o kolejnym opowiadaniu, felietonie, tekście jakimkolwiek. Marzenia o skleceniu prozy, co na pierwszy i drugi rzut oka nie będzie „ku pokrzepieniu serc”, ale pokrzepi, choć nie wprost, ale niezauważalnie.

W sumie pokrzepienie ma sens, tylko pokrzepienie. Pokrzepiony może zająć się czymkolwiek, np. graniem na tablecie, trenowaniem piłki nożnej, spacerowaniem, czytaniem Bruno Shultza, badaniem wysokoenergetycznych neutrin, omiataniem szkieletu nad Morzem Martwym, kontemplowaniem symfonii Mykietyna, planowaniem strategii finansowej. No czymkolwiek czymkolwiek. Warunkiem brzegowym działań człowieka jest pokrzepienie. Pokrzepiony może i nie wiedzieć, że jest pokrzepiony, z kolei niepokrzepiony odczuwa wyraźny brak czegoś, nawet jeśli nie zdaje sobie sprawy, że chodzi o pokrzepienie.

Ciekawe, że ludzie oczekujący na pokrzepienie przejawiają często zadziwiającą wrażliwość na wszystko. Tak, jakby spodziewali się pokrzepienia (nawet nie nazywając go tak) w każdej chwili, bo potrzebują go po prostu. Czepiają się zdarzeń, ludzi, zbiegów okoliczności, przypadków, zmiany pogody, znalezionej monety na ulicy, przypadkowego, przelotnego uśmiechu, wiążą z nim nadzieje, że to ono, że już.

Kobieta zrobiona

Kobiety na ulicach, w zasadzie mówmy o dziewczynach, które wyglądają jak wyglądają, czyli dobrze, bo są po prostu zrobione. Gdyby nie ten ciuch, make up, wyższe buty, gdyby nie taka torebka, to nikt by oka i na chwilę nie zatrzymał.

Patrz, idzie. Wybielona, wyrównana jasnym pudrem twarz, lekkie cienie na policzkach, podkreślone nie za mocno powieki, rzęsy, brwi też ma się rozumieć. Umie malować, naprawdę umie. Dobry fryzjer też był. No ale nos… Nos duży, szczęka szeroka, kości wystające. Fryzjer widział i poprawił, jak mógł najlepiej. Odcień dopasował, jaśniejszy, przez to mniejsza twarz się wydaje, i przyciął pasemka nie za nisko, nie za wysoko, że głowa całkiem zgrabnie wygląda. Fryzjer specjalista.

Bluzeczka u góry nie za szeroka, że niby ramiona drobne, szerzej skrojona na piersi i węższa znów poniżej, że niby talia cieńsza niż naprawdę. Na brzuchu napięta lekko, przechodzi w kształtne jeansy, zaokrąglające pupę i wyciągające uda, niże kolan zwężane, ale nie za bardzo.

Idzie. Zgrabnie nawet idzie, musi się pilnować, bo takie nogi. Inaczej ciuch i make up na darmo. I jak staje, też ważne, gdy patrzy na rozkład jazdy, albo czeka, pod gablotą, przy ścianie. W takich butach iść niełatwo, choć jeszcze niezbyt wysokie. Chodzi prosto i pewnie, ze swadą, jak już taki ciuch i taki make up. Najgorzej, jak zrobiona dziewczyna idzie krzywo, albo zgarbiona, albo jeszcze z kwaśną miną. Mina w sumie najważniejsza, nieważne, że duży nos i szeroka szczęka. No i ręce grubawe. Jak dłonie grube, to wiadomo, że i reszta taka, nawet jak nie widać, pod bluzeczką i jeansami modelowymi. Mieszkałaby na obrzeżach miasta, chodziłaby w tym, co na bazarze kupi, fryzjer taki sobie podmiejski, to mało kto by oko zatrzymał. Zaraz by nochal wielki wyszedł i uśmiech przyćmił, i szeroka szczęka niesmak wzbudziła, i te palce na plastikowej torebce zaciśnięte.

Pracownia medycyny nuklearnej

Mieści się na pierwszym piętrze. Poczekalnia podzielona jest na boksy, w każdym stoi krzesło. Stanowisk jest za mało, jak zawsze, jedno krzeslo stoi na środku, z tej pozycji widać całą poczekalnię i wszystkie boksy. Zajął je pułkownik, mezczyzna koło sześdziesiatki, w jeansach kupionych na placu,  ciemnym swetrze w jaśniejsze romby na przodzie, podłsiały i w czarnych, skórzanych, wychodzonych półbutach.

Pułkownik, bo nadaje ton całej poczekalni. Przyszedł jako trzec, zajął to miejsce. Zaczął od szpitalnych opowieści, ze szczegółami medycznymi problemów jego żony, która po dwóch sepsach nie miała prawa wyjść, a wyszła. Szatyn w średnim wieku, siedzący w kącie, próbował skierować myśl pułkownika w stronę polityki. Bo uciszyć pułkownika nie sposób, szybko się okazało. 

Toaleta. Ważny szczegół pracowni medycyny nuklearnej. I butelki z wodą, w dłoni każdego z czekających. Piją wodę, to nakaz medyczny. Oddawanie moczu nie musi być nakazane, jest prostą konsekwencją. I czekają. Nie wolno wyjść do sklepu, bufetu, nawet spacerować po korytarzu. Może by nie napromieniowywać postronnych. 

Szkoda, że toaleta nie jest wygłuszona.

Z mgły wyłaniają się ledwo kształty

Nadeszła mgła i jesienny zapach chłodniejącego powietrza, wyłaniający się z mroku. Ten zapach można poznać wszędzie, zawsze, z zamkniętymi oczyma. Z mgły wyłaniają się ledwo kształty, wspomnienia sprzed lat. Zamglony krajobraz Krakowa, uliczki na Dąbiu, po obu jej stronach ciągnęły się przyklejone do siebie domy. Nie było dwóch takich samych.

Albo jesienna mgła i chłodniejące powietrze w małym miasteczku. Kilkuletni dzieciak nie mógł usnąć wieczorem. Jak to było, że przejeżdżające auta omiatały pokój snopem światła, który kładł się na ścianach i suficie, przebiegał szybko i znikał. Dziś auta przejeżdżają, a snop się nie pojawia.

Z mgły wspomnień wyłania się sala w szkole muzycznej, na zajęciach historii muzyki. Dwudziestolatek, który siadał w przedostatniej ławce, nie wierzył, że uda mu się zdać egzamin końcowy. Czasem i teraz, po dwudziestu kolejnych latach, nawiedza go sen, że znów siedzi tam, słucha, notuje, ma zeszyt zapisany, ale zdania, wiadomości, nazwiska, daty, nie układają się w żaden ciąg, który mógłby zapamiętać. Któregoś roku grono nauczycielskie wydało zestaw kaset z utworami obowiązkowymi do słuchania. Palestrina, Orlando di Lasso, Gomółka. Historia muzyki wreszcie ożyła. Kasety kopiował i ręcznie opisywał któryś z nauczycieli, pełen idei i zaangażowania w edukację młodzieży. Dwie takie kasety leżą jeszcze na półce, choć nie ma już ich na czym odtwarzać.

Inny sen to koszmar z fakultetu matematyki. Student drugiego roku, po historii muzyki, pędził na uczelnię techniczną, na wykłady z rysunku technicznego, materiałoznawstwa, matematyki. Ta matematyka powracała potem przez lata. We śnie, w którym, jak to bywa w niektórych snach, bohater jest przekonany, że tkwi właśnie tam, gdzie śni, i że wcale to nie jest sen, tylko najprawdziwsza rzeczywistość. I właśnie minęła połowa semestru, a on tej matematyki ni w ząb nie przyswoił. Fascynowała go, rozumiał ją, ale nie umiał liczyć. Nie pokonał tej bariery, którą zdobyć można tylko mrówczą pracą, ale nawet pracy zacząć nie mógł, bo choć ideę rozumiał, to znaczki, wzory, równania, stawiały przed nim zacięty opór. Ot, może nie tyle leń, co po prostu filozof, a nie matematyk czy naukowiec.

We mgle przeszłości zatarły się korytarze, przejścia, fasady budynków, z wyjątkiem niektórych. Dobrze zapamiętanych, wyraziście, sytuacji. Dziesiątek sytuacji, w których udało się przepchną, popchnąć naprzód kolokwium, zaliczenie, wpis do indeksu, egzamin. Jeszcze teraz śni mu się czwarty rok, albo piąty, i w tym śnie jest całkiem przekonany, że zaliczenie studiów nie może stać się prawdą.

Wszystkiemu winna jednak mgła. Już wtedy kusiła zamazywaniem kształtów, rozpraszaniem światła ulicznych lamp, była taka jedna lampa, gdzieś tam na ulicy Portowej, w jedną zimową noc, gdy minus trzynaście ścięło wodę na ulicach, i równowagę trudno było utrzymać na rowerze. Życiu człowieka towarzyszy mgła, gdyby mógł podsumować skąd przyszedł, jak to kiedyś było, i dokąd idzie…

Pani doktor, nie ma pani racji

Wiesiek dał mi do przeczytania taki tekst. „To jest list” – powiedział. „No dobrze” – powiedziałem – „ale list chyba nie do mnie, dlaczego miałbym go czytać?”. „Bo ja go nie zamierzam wysłać. Ale musi go ktoś przeczytać, bo inaczej nie spełni swojej roli”. „Jakiej roli, skoro jest listem, a nie zostanie dostarczony?” – zapytałem. „Ten list jest najbardziej potrzebny mnie. Lecz to za mało, żebym tylko ja o nim wiedział, więc daję go tobie”. Niewiele z tego rozumiem, ale dobrze. Nie odmawiam, zapoznanie się z nim chyba nie będzie mnie wiele kosztować.

 

Otóż pani doktor, uważam, że nie ma pani racji. Mierzenie cukru przez cukrzyka, w mojej sytuacji, tylko cztery razy dziennie, nie sprawdza się w praktyce. To po prostu stanowczo za mało. Może gdybym był księgowym, siedzącym osiem, dziesięć, dwanaście godzin przy biurku. Spożywającym posiłki o tych samych godzinach. Jadącym do pracy o tej samej porze i powracającym tak samo. Ale nie jestem.

Łatwo powiedzieć, kiedy się nie zna moich realiów codzienności. Tak tak, wiem, ma pani tytuł doktora nauk medycznych diabetologii, ale mimo wszystko, nie jest pani jasnowidzem. I nie wie pani, a nawet jeśli kiedyś napomykałem, nie sądzę, że pamięta pani, jak wygląda mój dzień. Zresztą podczas wizyty nie ma czasu na szerokie opowieści, pacjentów jest zbyt dużo, a może mnie pani przyjąć i tak zbyt rzadko. Bo co to jest – cztery razy do roku? Tyle, żeby wypisać recepty i zapytać, co słychać.

Tak więc mój dzień, to nie jest jeden dzień. To są dni, ponieważ każdy z nich wygląda inaczej. Każdego dnia mam co innego do zrobienia, o różnych godzinach, z różnym nasileniem pracy fizycznej. Jednego dnia tkwię przez cały czas przy biurku, innego – biegam, innym razem noszę sprzęt, jadę tramwajem z tobołami, ustawiam, stoję dwie, trzy godziny, składam, potem piechotą kilkaset metrów, znów do tramwaju.

Nierzadko trudno znaleźć chwilę na posiłek. Wiem, że to nie jest wytłumaczenie, ale mówmy sobie szczerze, jak jest. Kończę po południu, wieczorem, albo w nocy. Aha, przecież dojeżdżam do pracy kilkadziesiąt kilometrów. Ostatnio zaś, z powodu remontów i korków na drodze do Krakowa i w samym Krakowie, czas dojazdu wydłużył się do dwóch godzin. Wobec tego, że codziennie spędzałbym cztery godziny w autobusach, busach i tramwajach, czasem nie wracam do domu na noc.

Trzeba wziąć też pod uwagę mój profil osobowości i temperament, np. to, że jestem emocjonalnym kinestetykiem. Chyba nie powie pani, że to nie ma znaczenia. Moja glikemia bardzo zależy od nastroju i emocji. Nie mówiąc już o typowych czynnikach, takich jak ilość i regularność snu, wysiłek fizyczny, indeks glikemiczny pożywienia, które w mojej sytuacji jest dość różne, czy infekcje, które znacząco wpływają na poziom cukru we krwi. Pani sugestia, żeby przed pracą fizyczną wypić szklankę lub dwie soku, jest zbyt uproszczona w mojej sytuacji.

Mówiąc krótko – uważam, że naprawdę bardzo dobrze sobie radzę. Ale pod warunkiem, że mam możliwość mierzenia glikemii sześć, osiem, czasem nawet dziesięć razy dziennie. A to oznacza, że potrzebuję dużo pasków do glukometru. Jeśli pani nie może mi tyle przepisać, będę szukał jeszcze gdzie indziej. Oczekuje pani ode mnie, że mój średni poziom glukozy, określany wskaźnikiem HBA1C będzie poniżej 7, a jednocześnie uniknę hipoglikemii. Na to jest tylko jedna rada – muszę często mierzyć. Tak wynika z mojego osobistego doświadczenia, w moim przypadku.

Wieczór o 19.00

Wieczór zapadł o 19.00, przyspieszony przez grubą warstwę chmur, która nadeszła długą ławą, jak cięta nożem, i przesłoniła słońce na godzinę przed zachodem. Wraz z nią nadbiegł wiatr. Zaszumiały drzewa nad boiskiem piłkarskim, obok szkoły. Potem przez godzinę nie przestawały szumieć, w ciemniejącej atmosferze.

Antek siedział w samochodzie, donikąd się nie spieszył. Uchylił dwie szyby, na przestrzał, na tyle, by wpadający wiatr grał na ich krawędziach zawodzącą melodię. Przez okna widział budynek szkoły, jego coraz ciemniejszą bryłę, chwiejące się wysokie konary na tle coraz bardziej mrocznego brudnym granatem nieba. Szum tamtych liści, na zewnątrz, mieszał się z bliskim zawodzeniem. Pomyśleć, że jeszcze trzy miesiące temu, jak było to niedawno, o tej porze dnia spadał z nieba blask, ze wszech stron. A teraz dzień przedwcześnie zamiera, nie czekając od nikogo kondolencji.

Szczęśliwy

Najzwyczajniej szczęśliwy. Z powodów zwyczajnych. Aż głupio pisać, tak zwyczajnych. Ot, ociepliło się. No szczęście! Dwa dni w pracy, mimo problemów ze zdrowiem i niepewności, jak skończy się praca ponad dziesięć godzin dziennie. Skończyło się nieźle. Jeszcze się udało, jeszcze teraz. Nikt nie wie, jak długo jeszcze będzie się udawać.

Jutrzejszy dzień bez obowiązków. Niewiarygodne. Te wszystkie lęki, strachy, towarzyszące przez lata. Jak to się dzieje, że kiedyś znikają. Dlaczego nie zniknęły wcześniej? Za młodu? Można by wtedy tyle zrobić, wiele dokonać. Zamiast bać się.

Nadchodzi jesień. Trochę szkoda, że nadchodzi. Ale skoro musi nadejść… Urok w wietrze, zimnie (jednak? czyżby?) w plusze. Urok w martwiejącym ogrodzie, płowiejącym, w którym zostały pod drzewami letnie krzesełka. Urok kiedyś nie do pojęcia – skąd ten urok. Teraz po prostu jest.

Jeszcze jeden dzień.