Przestać!…

Intuicja objawia się wtedy, gdy wyłączyć myślenie i zrelaksować się. To pierwsze przychodzi łatwo o tej porze, to drugie – niełatwo.

Po co intuicja? Żeby jeszcze napisać coś fajnego przed snem. Napisać – żeby się uspokoić. Uspokoić się, żeby usnąć. Usnąć, żeby jutro rano w niezłej formie zacząć dzień. W niezłej formie żeby zrobić dobre zdjęcia na próbach. A to będzie trudne, bo światło jest nieciekawe, płaskie. Co tu wymyślić? Nic! Trzeba zacząć od nowa – czyli przestać myśleć i zrelaksować się.

W pracowni plastycznej

Ośrodek Zajęć Pozalekcyjnych "Artistic Studio" w naszym miasteczku, dzisiaj, zajęcia z origami. W dłoni Sary zrobiona przez nią żabka. Beniamin (z tyłu) nie zdecydował się na uczestnictwo, ale można to zrozumieć – zaczął rysować dopiero kilka dni temu. Do tej pory zajmował się głównie helikopterami, samochodami, drewnianym pociągiem oraz wrzaskiem. Fascynuje się też m.in. akumulatorową wkrętarką oraz różnymi rekwizytami batalistycznymi. 

Coś zdziałać

Jedną z najtrudniejszych rzeczy przy pracy w "wolnym zawodzie" jest konsekwencja. Zajmowanie się dziedziną noszącą znamiona "sztuki" może wydawać się czymś w rodzaju "przyjemnego marzenia", "czekania na wenę", "pracy w zachwycie" itp. Ale takie myślenie to marzycielstwo, które nie przyniesie efektów. Trudne jest to, że trzeba samemu sobie wyznaczyć cele, a potem dążyć do ich realizacji. Podczas gdy nade mną nie ma szefa ani innego bata, no chyba, że głód albo widmo komornika zacznie zaglądać w oczy.

Po oraz kolejny rozmyślam o tym, że tak wiele pomysłów przychodzi do głowy i jak to byłoby pięknie, gdyby je zrealizować. I już przeżywa się te zwycięstwa i sukcesy, w wyobraźni, i idzie coraz dalej i dalej, ale tylko w wyobraźni. Twórczość to np. wcale nie "takie sobie pisanie bloga" – na temat, jaki się właśnie chce i kiedy się chce. Twórczość to przyjęcie planu np. na dwa lata, i realizacja go punkt po punkcie, czy się chce czy się nie chce, czy pada deszcz czy słoneczko zachęca do leżenia na plaży.

Urywki

Żałuję, że nie jestem w stanie opisać wszystkiego, co przychodzi mi do głowy – nie chodzi o to, co mi się jawi ot tak sobie, ale o to, co przeczytałem w prasie, literaturze, i co się połączyło z rozmowami ludzi…. Fantastyczne odkrycia w psychologii (styczniowy numer Charakterów) kierują nas na nowe tory myślenia o człowieku. W którymś z poprzednich Magazynów Gazety Wyborczej niesamowity tekst włoskiego filozofa Giorgio Agambena Posępni bankierzy kradną naszą przyszłość o tym, że wiara i kredyt to w pierwowzorze greckim praktycznie to samo słowo, co w naszej rzeczywistości zyskuje niesamowite praktyczne znaczenie…

Przeczytałem szkice opowiadań, które zacząłem pisać i stwierdziłem, że to nie takie złe i że trzeba by nad tym popracować. Wraz z tym wrażeniem uruchamia się cały zestaw pytań – pracować, ale po co, co potem z tym robić, że i tak pewnie niewiele z tego wyjdzie, czy jest sens "pisać pieśń i czy nie lepiej zrobi to ptak" (G. Turnau, luźny cytat). I że tak jak do tej pory, łapałem się wszystkiego i niewiele z tego było…. Oczywiście to bateria subiektywnych opinii. Jeśli więc pisać, to pisać co dzień i zawsze, czy coś wychodzi czy nie, czy jest wena czy kompletnie nic, bo liczy się to, co się robi codziennie, a codziennie robi się to, względem czego nie mamy innego wyjścia, wobec czego czujemy płynącą wewnątrz konieczność, przymus wręcz; którego nie da się wyjaśnić, który nie pyta – po co…

Tworzyć czy krytykować

W poprzednim wpisie byłem brutalny, tak, wiem, przepraszam. Tak sobie myślę, że chciałbym zaapelować do tych, którzy chcą coś tworzyć – twórzcie koniecznie! Również zaapelować do krytyków – a może Wy też chcecie tworzyć? Twórzcie! Szukacie twórczości tworząc krytykę? Ufff, "tworzyć krytykę" – do czego dochodzi – zaprzeczam sam sobie! Tak więc – uwaga – albo tworzysz, albo krytykujesz. Sytuacja z gruntu odmienna.

Tworzyć to podejmować ryzyko, odkrywać siebie, wystawiać nagą pierś na ciosy, bezbronną. To szukać i zdobywać (oczywiście, jeśli się uda) tych, którzy zrozumieją choć trochę, nie uznają wysiłków za prężenie nieistniejących muskułów na cienkich jak patyczki kończynach. Zaś krytyk występuje zrazu w pozycji tego, kto jest górą. Natura ludzka (no, może polska szczególnie) wpierw przypisuje rację temu, kto krytykuje. To on jest uznany za znawcę, a już szczególnie ten, kto wskazuje, co jest nie tak i że coś powinno zostać zrobione inaczej.

Niewielu krytyków zdaje się wiedzieć, że i oni mogą się łatwo zdyskredytować. Istota wyjścia na ignoranta nie dotyczy dokładnie tego, że użyje jakiegoś słowa niezgodnie z jego znaczeniem, że pomyli epoki, nurty, nazwiska czy coś tam jeszcze. Istota klęski krytyka polega np. na tym, że skrytykuje do cna, nie pozostawiając suchej nitki. Albo że gdzieś spomiędzy linijek wyniknie, że on nie lubi tego, co krytykuje. Albo że to go nudzi(!). Tak tak, krytyk będzie twierdził, że to nie jego wina, że się nudzi, że to dzieło jest kiepskie i tak dalej. Nie dajcie się temu zwieść, bo to oznacza, że krytyk powinien zmienić pracę.

Może wspomnijmy na koniec o takie prozaicznej rzeczy – krytyk ma kochać to, co zdecydował się krytykować. Ta miłość powinna przezierać spomiędzy splotów i meandrów odniesień, erudycji, zwrotów retorycznych i argumentów naukowych. Bo tylko wtedy krytyka ma szansę w miarę mówić coś o dziele.

Wrażenia krytyczne

Przeczytałem właśnie recenzję, która wygrała konkurs ogłoszony przez naszą firmę. Tak, tekst jest świetny. Moje wrażenie potwierdza to, co już tutaj kiedyś napisałem – sto razy wolę przeczytać dzieło, albo posłuchać to, co mówi sam twórca, niż przedzierać się przez popłuczyny, jakie pozostawiają po sobie krytycy. Sorry, ale to muszą być popłuczyny, bo krytyka, choćby doszła do mistrzostwa, istnieje tylko dzięki dziełu (choćby temu najbardziej prymitywnemu, a może właśnie dzięki niemu). To są popłuczyny z definicji, krytyka nigdy nie przerośnie dzieła, co najwyżej będzie mu do pięt dorastać. Wszelkie starania – erudycyjne, analizujące, syntezujące, nawiązujące, dystansujące i tak dalej – to stawianie babek w piaskownicy.

Przyszła mi do głowy myśl, że przemawia przeze mnie zazdrość. Tak, to jest wyjście z tej sytuacji! Z pewnością przemawia 🙂

Motion

Przeglądam zasoby programu Motion oraz Final Cut Pro. Pierwszy z nich służy do tworzenia animacji z różnych elementów – grafiki wektorowej, bitmapowej, tekstu, filmu. Od Flasha różni go chyba głównie to, że nie zawiera możliwości interaktywnych, gdyż jest przeznaczony do produkcji wideo. Patrząc od drugiego bieguna – raczej nie jest przeznaczony do tworzenia "klatka po klatce", jak "prawdziwe" animacje. Efekty powstają dość szybko i są efektowne, a sam program posiada ogrom możliwości już "wbudowanych" – gotowych efektów, które można łączyć i otrzymywać fantastyczne rzeczy. Animacje po stworzeniu wrzuca się bardzo prosto do programu montażowego wideo Final Cut Pro, gdzie można mieszać prosto i błyskawicznie mieszać je z filmem.

Powiem wprost – przy współczesnych produkcjach multimedialnych, również jak się domyślam przy współczesnym projektowaniu inżynieryjnym, księgowości i dziesiątkach innych dziedzin, gdzie można wykorzystywać komputer – trzeba się starać o najlepsze oprogramowanie wykorzystujące najnowsze sposoby pracy. Zakup dobrego, współczesnego sprzętu i oprogramowania jest potem wynagrodzony z nawiązką. Koniecznie trzeba się uczyć najnowszych systemów pracy, warto, naprawdę warto, bo one są jak niebo nad ziemią.

Ze zgrozą patrzę, jak niektórzy ludzie przygotowują projekty finansowe, zestawienia, nie korzystając choćby z Excela czy darmowego Open Office z arkuszem kalkulacyjnym. Widzę, jak nie umieją wykorzystywać prostych mechanizmów sieci komputerowej, współdzielenia danych, nie umieją segregować informacji, usuwać rzeczy już nieaktualnych… Zgroza! Bo ogrom wysiłku idzie na marne na kompletne bzdury. Ile traconej ludzkiej uwagi, zaangażowania i skupienia – a te rzeczy są tak cenne, o wiele cenniejsze, niż siła mięśni.

Zacofanie, niestety, obserwuję często. Trzeba to tak nazwać. Uczcie się, uczcie, nie bójcie komputerów, bawcie się nimi… Niestety, takie czasy, że nie ma wyjścia. Ale dobrzy programiści, planiści potrafią Waszą pracę podnieść na poziom, o którym nawet nie myślicie.

A powiem Wam, jak siadam do Final Cut Pro, żeby zrobić kolejny montaż, to aż przyjemność się do tego zabrać, bo czuję, że ktoś, kto tworzył ten program wiedział doskonale, z czym zmaga się programista. Widzę co krok, że ten ktoś wyprzedza moje myśli i wie, czego za chwilę będę potrzebował.

Nocą

O wpół do trzeciej zaczął szczekać pies. Jakiś mały, bo połowa szczeków brzmiała jak u szczeniaka, a połowa – schodziła tonacją w dół, zdradzając doświadczenie. Szczekał w nastroju radosno – żałosnym, jak piesek, który za ogrodzeniem dostrzega swojego kolegę, lecz jednocześnie zdaje sobie sprawę, że się nie spotkają. Jego głos pobrzmiewał się drobniutkimi, ledwo słyszalnymi echami, odbitymi od ścian okolicznych domów. Tego echa nie słyszy zwykły człowiek, ale audiofil lub średnio doświadczony realizator dźwięku – tak. Szczekał w idealnej ciszy. Gdy skończył, zaczął dopowiadać jego starszy kolega, kilka zabudowań dalej, głębokim, niskim dźwiękiem, lecz widocznie tylko z obowiązku, bo szybko skończył. Kiedyś psów w okolicy było więcej i zaledwie krótki alert jednego z nich wywoływał feerię ujadania.

Zapadła cisza. Na zewnątrz. Lecz nie we mnie. W mojej głowie słyszę szum, podobny do dźwięku przyciszonego telewizora, gdy wyciągnięto z niego antenę, a po ekranie szalały wtedy dzikie mrówki – z czasów, gdy nie było jeszcze telewizji kablowej ani satelitarnej. Spokojnie, z tym szumem żyję już, jak pamiętam, jakieś trzydzieści lat. To nie od wypadku, po nim zostało tylko leciutkie pogwizdywanie, tu przy lewym uchu, albo coś jak "wiuchanie" skrzydła kondora, gdy leci.

Wychodzę. Szmer pościeli głośny jak przejazd samochodu. Nakładanie kapci, lekkie szurnięcia, stęknięcie drzwi w tej ciszy są jak wyroki potępienia mnie – tego, który zawinił. Siadam i piszę. Wojciech Kuczok, w dzisiejszej (wczorajszej) Wyborczej mówi – trzeba ciągle pisać, wtedy rzadziej dopada pisarska pustka. Ale ja – po co mam pisać? Nie jestem pisarzem i już nie będę. Kim jestem?

Jednego tygodnia robię po kilkaset zdjęć każdego dnia, obrabiam i wysyłam. Przez następne dwa tygodnie kręcę a potem montuję jakiś film, robię DVD, projektuję etykiety, drukuję, przyklejam. W międzyczasie odpowiadam na facebooku jakiemuś "zdeklarowanemu specjaliście od teatru" na jego kompletnie pomylone twierdzenia i zarzuty, i zastanawiam się, czy już go kasować czy jeszcze za chwilę, by z jak najmniejszym wstydem pełnić funkcję PiaRa (domorosłego, oczywiście). Tworzę grafikę do Internetu, czego nigdy tak naprawdę się nie uczyłem i czego nie umiem, i dyskutuję z wykształconymi humanistami na tematy, które oni znają lepiej ode mnie. Jedną ręką puszczam muzykę do spektaklu, a drugą – piszę tekst o "podróży cukrzyka przez świat", albo klecę w głowie pomysł na trzydziestosekundową animację, bo w mojej firmie chcą ich więcej i więcej.

Tak, sam jestem sobie winien, że wszystko po łebkach. Zgadzam się, naprawdę. Nie udaję. To wszystko w imię adrenaliny i testosteronu, powodujących chwilowe szczęście, ostatecznie niszczących organizm. Patrzę na mojego syna, widzę, że on ma to samo, i wtedy ogarnia mnie przerażenie. Bo pal pięć, gdy chodzi o mnie, ale jego powinienem czegoś więcej nauczyć, a przynajmniej – próbować mu uświadamiać.

Na zewnątrz cisza, a w kuchni brzęczenie lodówki zagłusza szum mojego mózgu. To lepiej. I tykają dwa zegary, w proporcji 1:3,5. Zaszczekał pies po drugiej stronie miasteczka, może na tę schodzącą mgłę. Przejechał samochód długim mlaśnięciem opon. Czasem, gdy naprawdę nie ma o czym myśleć, to myślę kim jest kierowca, dlaczego właśnie teraz jedzie i dokąd. I czy gra mu radio, czy zimno ma w kabinie jak jasny gwint, czy klnie czy raczej jest spokojny i pogodzony ze swoim losem. Czy może nie myśli o niczym, bo prowadzenie samochodu przecież tego nie wymaga…

Niespodziewanie

Niespodziewanie dzień stał się dość pusty. Na szczęście, bo ciągnę ostatkiem sił. Powinienem spać lub przynajmniej – nie myśleć o niczym. Ale myślę – o zaległych pracach, o pomysłach niezrealizowanych, o mailach, w których czekają nowe, ciekawe zadania, za które może ktoś nawet by mi zapłacił.

O pomysłach – jak te dwa filmy, jeden o wiejskim popołudniu na Glinicy, i drugi, "Narciarz", w sumie też o Glinicy, bo tam, czyli tuż obok mojej mieściny, wyrasta w zimie prawdziwe miasteczko narciarskie, z wypożyczalnią sprzętu, barem, obsługą pilnującą samochodów na parkingu, wyciągiem narciarskim, armatkami śniegowymi… I muzyką disco, graną przez megafony przez cały dzień, jak i po zmroku, gdy stok oświetlają wysokie lampy.


Glinica 1

Filmy pewnie nie powstaną, i nawet się z tym jakoś godzę, że pozostaną takimi "ćwiczeniami myślowymi", bo w czasem układam sobie w głowie ich scenariusze.

Powinienem spać. Lecz na razie – zmywam naczynia, nikt mi nie przeszkadza, bo żona robi to, co lubi i w sumie na czym nawet zarabia – czyli tłumaczy. Czasem westchnie, bo już od godziny nie można znaleźć polskiego odpowiednika dla "accesiuni naturale și artificiale". To coś w odniesieniu do nieruchomości. Ja nie mam pojęcia.

Płyn do mycia naczyń trzeba uzupełnić. Baniaczek pięciolitrowy jest w schowku pod schodami. Tam się przelewa do małej buteleczki, którą potem się stawia na zlewozmywaku. Zmywanie stanęło mi na patelni, zaraz idę kontynuować.


Glinica 2

Glinica siedzi w mojej głowie. Między innymi. W obydwu filmach kluczową rolę pełniłaby muzyka. To do niej powstawałby obraz, nie odwrotnie. Muzyka już jest nagrana. Wszystko jest, tylko usiąść i zrobić. Ale to się nie zdarzy.

Dzwonili, że chcą zdjęcie do kalendarza. Tylko jedno. Jedno wybrać trudniej niż dwanaście. W komputerze czekają maile o nowych pracach, jeszcze ich nie czytałem. Bo dziś powiało lekko za oknem, i na deszcz pomarańczowych liści patrzyliśmy z Beniaminem. I na wiewiórkę. Tak trzeba, długo do tego dochodziłem.

Efekt odstawienia, czyli pieczenie całego ciała, odrętwienie, niepokój, który mija, kiedy zabieram się do pracy. Dziś wiem, że trzeba to znieść, tak ma być, ma boleć, palić, drażnić… To znaczy, że wszystko w porządku. I że przejdzie, z czasem.


Glinica 3