Splątane sznurówki

Wróciłem z urlopu, przeczytałem maile, ogarnąłem kalendarz na najbliższe dni, wykonałem parę telefonów, popchnąłem parę spraw do przodu. Ale najgorsze, z czym walczę – to strach. Poczucie, że muszę wytężyć wszystkie siły, żeby poukładać kłąb, który na razie leży przede mną – jak splątane sznurówki. Nie zjadłem śniadania i mechanicznie biorę się za prace, które nie są potrzebne – żeby tylko oddalić to, co trzeba zrobić najszybciej. A może nie wiem, nie jestem pewien, co trzeba zrobić najszybciej, i w ten sposób mózg próbuje uzyskać trochę więcej czasu na zastanowienie…? Walczę z ogarniającą falą stresu, ale – zabawne – z tym nie da się walczyć, bo walka sama w sobie, z definicji, zawiera element stresu. Więc co robić…?

„Olać”. Tak tak, na to słowo moi rodzice załamywali ręce, a kiedy próbowałem oponować – pomstowali: jaka nieobowiązkowość! Mieli rację, wcale nie byłem obowiązkowy jako dziecko i nastolatek. Potem wtłaczałem w siebie obowiązkowość przez lata. Odsuwanie nieprzyjemnych spraw na później, z obawy, że „będzie bolało” – tak przeważnie było. Zamiast odsuwać – chwytać byka za rogi. Odnajdywać przyjemność w czymś, co wcale nie wydawało się przyjemne. To się da robić…

Dziwny jest ten strach… Przecież mam dobre życie. Na razie nie żyję w wojnie, nikt mnie nie prześladuje, mój stan zdrowia jest wręcz bardzo dobry.

Darmowa masówka, za myślenie trzeba zapłacić, polaryzacja rośnie

Oczywiście mogę się mylić, ale po próbie przeczytania artykułu w Tygodniku Powszechnym przyszło mi do głowy, że rośnie polaryzacja między myślącymi ludźmi a tymi, którzy biorą rzeczy jak leci. Wynika to z faktu, że te lepsze treści są dostępne w sieci przeważnie za opłatą. Rzeczpospolita, Tygodnik Powszechny, Wyborcza. Natomiast Onet, czyli masówka, jest za darmo, ale jednak trudniej znaleźć tam coś, co nie będzie pisane pod przeciętność – aby przeciętność mogła to zrozumieć i klikać dalej. Bo z klikania i wyświetlania kolejnych reklam portal zarabia. Więc teksty muszą y

Artykuł w Tygodniku Powszechnym przeczytałem – w nagrodę za założenie konta, ale tak nie będzie ciągle, i zaraz limit darmowych artykułów się skończy. Ale przecież – co to jest 250 pln za roczny dostęp do wszystkich zasobów?

Problem polega na tym, że przeciętny Polak nie zapłąci 250 pln, nie zapłaci nawet 80 pln za rok. On korzysta z tego, co jest przeznaczone dla szerokich mas odbiorców. A to, co jest przeznaczone dla szerokich mas odbiorców, nie może być „wysokich lotów” – ta treść musi być stworzona dla nich, aby karmić ich potrzeby. One nie są wysokich lotów.

Nie chcę narzekać ani straszyć. Wydaje mi się nawet, że żyjemy w jednym z najlepszych okresów w historii – my w środkowej i zachodniej Europie. Jeszcze nie przelała się do nas krew z Rosji i Ukrainy, jeszcze mamy czas myśleć o sprawach wyższych niż tylko codzienne przetrwanie.

Życie a ciśnienie tętnicze

Po latach zmagania się z sobą, głównie w celu zrozumienia samego siebie, a to tylko po to, żeby życie (własne) wreszcie uczynić spokojniejszym, doszedłem do następującego wniosku. Wszystkiemu winna jest skłonność naszej całej rodziny (ze strony ojca) do niskiego ciśnienia. Zaczynamy funkcjonować dopiero wtedy, kiedy coś nam podniesie ciśnienie. Dlatego na przykład mój ojciec całe życie pije kawę. Może też dlatego ja nie piję – nie chciałem tego uzależnienia.

Niskie ciśnienie tętnicze nie wydaje się problemem, ale powoduje szereg psychologicznych konsekwencji. Na przykład gdy mamy niskie ciśnienie, wszystko nas boli, nic nam się nie chce, a także widzimy świat w czarnych barwach. W rodzinie ojca większości jego braci twierdziła co najmniej dwa razy dziennie, że to już koniec, i że czują, że niedługo pociągną. Co stoi w sprzeczności z faktami – wyrośli w wiosce na wysokich wzgórzach, gdzie do tej pory nie ma asfaltu (położono zdaje się płyty betonowe), a kamienista ziemia była im przez całe życie kamieniem u szyi. Krowy szło się pasać boso, codzienne jedzenie to brukiew. Cała rodzina niezwykle wytrzymała, dożywała w dobrym stanie fizycznym późnego wieku.

Odkąd pamiętam ojca – wyprzedzał wszystkich z tempie pracy. Choć niewielkiego wzrostu, dość szybko poddawały mu się styliska łopat czy siekier, nosidła wiader, a w ostatnim czasie – kółka kosiarek do trawy, które nie wytrzymywały jego tempa pracy.

Gdy miałem 10 lat rodzina jeździła na wakacje z funduszy uzyskanych ze zbioru agrestu. Mieliśmy tego mnóstwo w ogrodzie. Na początku wakacji ojciec, wujek, babcia, dziadek, ale też ciotka i mama (mieszkaliśmy w domu trójrodzinnym, trzypokoleniowym) po powrocie z pracy o godz. 15:00 zasiadali do krzaków agrestu. Wiaderka i skrzynki wypełniali zielonymi kulkami, zawożonymi potem do punktu skupu. Wieczorem ojciec czasem podsuwał mi palce i igłę, zaciągał pod silną lampę i mówił – wyciągnij mi ten kolec, bo sam nie dam rady. Palce u dłoni miał ponabijane igłami agrestu. Rwał agrest w takim tempie, że nie przejmował się kolcami.

Ojciec w wieku 75 lat zbiera czereśnie

Wracając do ciśnienia (tętniczego) – dopiero zadania podnoszące nam ciśnienie sprawiają, że jesteśmy pracowici, zaangażowani. Przy niskim ciśnieniu – leżymy, lenie; narzekamy na rozmaite bóle, nie widzimy sensu życia i mamy przeświadczenie, że za chwilę umrzemy.

W świecie, w którym coraz mniej pracuje się fizycznie, a coraz częściej – umysłowo i emocjami – jest nam trudniej. Nastręczają się niezbyt pozytywne podniety ciśnienia. Oczywiście, pozytywnie działają: zachwyt, szczęście, zaciekawienie. Ale, niestety, skuteczniej ciśnienie podnosi złość. Nie ma to jak natknąć się na absurd – w urzędzie, w pracy, na ulicy, gdziekolwiek. Kiedy zobaczymy absurd, nasze ciśnienie wreszcie rośnie do poziomu normalnego, myśli zaczynają się klarować, pojawiają się wnioski i rozwiązania problemów. Układanka tego świata zaczyna mieć sens. Nie ma to jak spotkać idiotę, który mówi nonsensy. Im większe emocje, tym lepiej pracuje nasz mózg. No niestety. Wściekłość – ach! – ależ ona rozjaśnia życie!

Te obserwacje i płynące z nich wnioski nie są chlubne. Od czasu, kiedy zorientowałem się w czym rzecz, próbuję podmieniać złe emocje na dobre. Ale okazuje się, że dobre czy złe – emocje są bardzo męczące. Wszystko jedno, czy te silne, czy słabe (nie wiem nawet, czy jest sens ich stopniowania), bo te subtelniejsze wywołują jeszcze większe wrażenia. Jestem w sytuacji bez wyjścia. Marzeniem byłoby wzorować się na ludziach, którzy potrafią spokojnie analizować tabelki (jak moja dziewczyna). I czasem to się udaje, ale na krótką metę. Dobre i to, ale nie mam długich perspektyw na zasadniczą zmianę siebie (spójrzmy prawdzie w oczy – 3/4 życia za sobą)(zresztą już czuję się tak, jakbym po południu miał nie żyć).

Powracając do emocji, tych dobrych – jest ich bardzo dużo, wręcz przesyt. Choć początkowo wywołują uczucie szczęścia, później pozostawiają większe zmęczenie. Wiele fantastycznych emocji płynie z kontaktów z ludźmi, więc je także powinienem ograniczyć. Przepraszam Was, jeśli to źle brzmi, ale pomyślcie – ostatecznie to i tak dla Waszego dobra. Piękno trzeba umieć sobie dawkować, podobnie jak absurdy tego świata 🙂

(wpis został umieszczony w kategorii „Czy to żartem czy serio)
(poniżej – przykład sytuacji wywołującej silne emocje pozytywne)

Stanisław Słowiński i Tomasz Kukurba podczas koncertu na Letniej Scenie Radia Kraków 2023, fot Piotr Kubic.

Zmęczenie niezmęczenie

Zmęczenie psychicznie. Nie od razu jest jasne, bo w ferworze zajęć wszystko wydaje się OK. Pojawia się jednak typowy objaw – wrażenie, że „wszystko dzieje się za wolno”. Ludzie za wolno chodzą na ulicach, na schodach, w przejściach, zagradzają, wchodzą mi pod nogi. Za wolno jadą samochodami, wolno skręcają, nie mogą się zdecydować, a przecież – nie ma czasu…!

Ktoś chce coś powiedzieć, ale tak długo trzeba czekać, aż się wypowie, szuka słów, a przecież trzeba pchać rzeczy do przodu, a nie gadać! Zadania, które do tej pory rzekomo można było gładko wykonać, teraz „nagle” są problemem. Zmęczenie psychiczne to też chwiejność nastroju. Od euforii, kiedy się udaje, do dramatu – z błahego powodu. To nagle ogarniająca rozpacz, której trudno znaleźć realne przyczyny, choć przyczyny powierzchowne zawsze są pod ręką.

Zmęczenie psychiczne to gubienie rzeczy, wyjście do drugiego pomieszczenia z utratą pamięci – po co wychodzę, to urywanie się wątków w rozmowie, przeskakiwanie z tematu na temat. To zmęczenie to też chęć, żeby dalej coś robić, nawet kiedy niekoniecznie trzeba coś robić. To wygląda jak uzależnienie, bo na chwilę pomaga znów – powrót do komputera i rozpoczęcie pracy. Nicnierobienie to brak czegoś, pustka, wręcz ból.

Więc ucieka się dalej, do aktywności. Trening fizyczny pomaga przywrócić klarowność umysłu, ale też tylko na jakiś czas. Trening taki pomaga usnąć, to jest dobre, ale jeśli nie ma wystarczającej ilości czasu na sen, to przebudzenie nie poprawia sytuacji. Zaburzenia snu są poważnym sygnałem, że kierat się zaczął – ten, w którym kręcę się już tylko w kółko, i tylko kwestią czas jest, kiedy padnie ciało.

Fatalne jest to, że w takim stanie coraz trudniej jest się uśmiechnąć. Nawet przy próbach – wychodzi grymas, który przez otoczenie jest odczytywany źle, ma się rozumieć. Utrata dobrego kontaktu z otoczeniem może skutkować daleko idącymi konsekwencjami. W końcu pozostaje niewielka grupa osób, którzy jeszcze chcą rozmawiać. Cofnąć ten trend nie jest łatwo, im dalej się zabrnie, tym więcej czasu i wysiłku, żeby znów przekonać ludzi do siebie.

Uzależniony od pracy leży w ogrodzie, przytwierdzony pasami do trawy, z głową skierowaną wyłącznie w niebo i patrzy na przepływające obłoki. Czuje ból całego ciała, potworne ssanie w środku tułowia, swędzenie skóry na głowie, ale nie może się podrapać. Jest przełom czerwca i lipca, wiatr przepycha chmury i przelotne deszcze. Nagle zbiera się na burzę, to i dobrze, bo ten człowiek może i potrzebuje wstrząsu. Nie chodzi o uderzenie pioruna, ale o pogodzenie się z losem – o sytuację, w której naprawdę nic nie można zrobić, choć wszystko wydaje się walić na głowę, i że to koniec. Przewalają się gromy, pioruny biją gdzieś dalej, chciałbyś, żeby spadł rzęsisty deszcz, może nawet ulewa, żeby coś zabolało mocniej niż to odrętwienie, żeby walec przejechał. Tego już nikt nie wie, co będzie, czy spadnie tylko kilka kropel, a może trawa wokół uziemionego przybierze kolor rozpryskującej gleby w ulewie. Chodzi o to wrażenie kompletnej porażki, gdy nic nie można zrobić i wreszcie należy przestać. Porażka, która wyzwala.

6,22 % to prawie jak u zdrowego

Nie chodzi o promile alkoholowe 🙂

Odebrałem dziś badania lekarskie z wynikiem parametru Hba1c. Określa on „leczenie” cukrzycy. To znaczy – na ile udaje się to „leczenie”. „Leczenie” piszę w cudzysłowie, bo tej choroby nie leczy się tak, jak innych chorób, z prostego powodu – jej się nie da wyleczyć. Tak zwane „leczenie” polega na nieustannym ratowaniu sytuacji. Pacjent ratuje się codziennie, cotygodniowo, comiesiecznie i wieloletnio – aż do śmierci, a umierając – ciągle jest cukrzykiem 🙂

W smartfonie mam aplikację, która co 5 minut odczytuje na głos poziom cukru. Co 5 minut analizuję, czy poziom zmierza w dobrą stronę. Dwanaście razy na godzinę, od wstania z łóżka rano do położenia się w łóżku wieczorem. Kiedy śpię – aplikacja co 5 minut sprawdza poziom i jeśli wyskoczy poza zakres – budzi mnie alarmem.

Wynik HBa1c = 6,22% jest dla mnie sukcesem. Co prawda jest poza zakresem zdrowego człowieka, ale jestem już bardzo blisko, bo „zdrowy” zakres leży między 4 a 6%. W przypadku mojej choroby, mojej specyfiki – to duże osiągnięcie. Przez wiele lat miałem gorsze wyniki, ale dzięki nowoczesnej technologii mogłem je poprawić.

Dzięki technologii i nieustannym staraniom. Ciągłym kalkulacjom, obserwacji, przewidywaniom. To jest praca przez 7 dni w tygodniu, prawie 24 godzin na dobę, bo kiedy budzę się rano odczytuję wyniki z nocy, analizuję i przed następną nocą wprowadzam poprawki.

Skoro taki okazał się wynik, można postawić sobie kolejny cel – zejść poniżej 6%. Ideałem wydaje się 5,5% – to pewnie mniej niż u wielu „zdrowych” – tzn. takich, u których nie okazała się jeszcze cukrzyca, ale którzy jedząc bez zastanowienia i nie dbając o siebie mają z pewnością już niezłe rozjazdy z normą1. Żeby poprawić wynik trzeba znów zmienić styl życia, żywienia, poszukać najsłabszych punktów, poszukać więcej informacji, poczytać. Kimś się zainspirować, komu się udało.

1 Zdarza się, że zdrowi ludzie, tzn. tacy, którzy nie mają zdiagnozowanej cukrzycy, zakładają sobie czujniki glukozy, żyją normalnie i obserwują, co dzieje się w ciągu doby. Wtedy okazuje się, jak niekorzystny wpływ mają pokarmy o dużej zawartości węglowodanów i wysokim indeksie glikemicznym. Organizm początkowo jest w stanie regulować glikemię, ale po pewnym czasie dochodzi do choroby.

Bezlusterkowiec wykazuje opóźnienie

Muszę znów uczyć się robienia niewielu zdjęć. Ale nigdy nie pstrykałem bez zastanowienia. Jednak zmiana aparatu z lustrzanki na bezlusterkowiec wywołała pewną dezorientację. Przestałem trafiać w momenty, które chciałem sfotografować. Fotografując bezlusterkowcem zacząłem się spóźniać o ułamek sekundy.

Kolega podpowiedział mi, że przyczyną jest pewnie opóźnienie obrazu w wizjerze. Rzeczywiście – w lustrzance widzę obraz bez opóźnienia, ale wizjer elektroniczny tworzy obraz z impulsów, które nadchodzą z matrycy.

Wiedziałem, że nauczę się kiedyś wyczuwać to opóźnienie i naciskać spust ułamek sekundy wcześniej. Ale zanim miałem się przyzwyczaić – musiałem robić zdjęcia. Więc zacząłem strzelać seriami.

Te serie to jednak i tak za mało. Robiąc 12 czy nawet 25 klatek na sekundę – nie mam pewności, że uchwycę to, co wiem, że się zdarzy i co chwytałem lustrzanką. To jest niesamowite, jak układ nerwowy jest zdolny nauczyć się odruchów, które synchronizują się z rzeczywistością co do setnej części sekundy. Z drugiej strony – to nic dziwnego. Przecież np. gra w pingponga polega na podobnej precyzji, koordynacji w czasie.

Naprawdę nie mam zamiaru przeglądać stu zdjęć, z których potrzebuję jedno czy dwa. Naprawdę można nauczyć się wstrzeliwać w dokładnie potrzebnym momencie. Dużo zdjęć – za dużo zdjęć. Zejdźmy znów do jakości, nie ilości.

Z próby medialnej spektaklu „Do dwóch razy sztuka”, Teatr Variete, Kraków. Na zdjęciu Barbara Kurdej-Szatan i Michał Staszczak

Porażki uczą lepiej

Powracam do zdjęć, które zrobiłem kilka tygodni temu. W półtorej godziny, bo tyle trwał program Klauna Felixa. Powracam do tych zdjęć dopiero teraz, ponieważ, po fotografowaniu i po pierwszym rzucie okiem na zdjęcia dopadło mnie załamanie.

Wielu pewnie pomyśli – fotograf to fotograf, robi zdjęcia, wybiera, obrabia i tyle. Lecz z czasem, kiedy w świecie wokół dostrzega się coraz więcej szczegółów, zależności, ale przede wszystkim ludzki emocji i historii (w najzwyklejszych sytuacjach również), wtedy bywa coraz trudniej.

Może najtrudniej jest wtedy, kiedy w akcji było piękno, ale na zdjęciach go nie widać. I nie chodzi tu o porażkę typu – nie dałem rady warsztatowo, zabrakło umiejętności, zabrakło wiedzy, zaangażowania. Na pewnym poziomie fotografowania można tylko rozłożyć ręce i powiedzieć: jakoś nie scaliłem się z tym, co się działo. Może za mało spałem, może jakaś niespodziewana blokada emocjonalna, psychiczna…, może zbyt zostałem zaskoczony. Trudno.

Klaun Felix rozkłada długą tyczkę i za jej pomocą puszcza dużego, kolorowego ptaka, który szybuje nad widownią. Zaskoczył mnie cudownym sposobem. Ale fotograf może się poddać emocji tylko trochę, bo jakaś spora jego część ma zrobić zdjęcie. A tu – zjada mnie jeszcze ogromny kontrast świateł między oświetloną sceną a słabo doświetlonymi widzami. Kontrasty sam kontroluję, nie ufam automatyce. Ale tu coś mi przeszkadza… Z pięknej sceny, w fotografiach, pozostaje niewiele…

Przeglądnąłem jakieś 85% fotografii i nagle widzę, że obrazy zaczynają się kleić. W rytmach, przestrzeni, wyrazach twarzy, zaczyna wyłaniać się istota tamtej sytuacji. Przynajmniej na koniec…

Jednak! Nie ustawaj w pracy!

Uaktualnienie – po 3 dniach:
Powracam uparcie do zdjęć i właśnie znalazłem to, czego szukałem, a czego nie widziałem do tej pory. Ptak lecący nad widownią, mający w tle niebo teatralne – gwiazdy reflektorów. Poruszający nim człowiek stał się mały, niewiele znaczący. Ważniejsze jest zjawisko, chwila, trwająca sekundy, a za moment – już przeszłość.

Klaun Feliks podczas spektaklu w Teatrze KTO, Kraków, luty 2023

Różewicz jasny jak słońce

W życiu zdarzają się porażając chwile, dlatego, że: nadchodzą nie wiadomo jak i kiedy (to oczywistość porażania), ale również dlatego, że pojawiają się od strony kompletnie nudnych i miałkich (zdawałoby się) rozważań, przemów, tematów.

Pewnego dnia, nie wiadomo dlaczego akurat tego, i nie wiadomo jak to się dzieje – objawia się sens czegoś, co do tej pory zdawało się tylko bebłaniem. Sens oczywiście nie w całości, ale na tyle, by doznać olśnienia i szoku jednocześnie. Sprawy takie jak tu, Różewicza, nagle okazują się porywające, ekscytujące, bo nagle oczywiste i tak bardzo trafiające w sedno.

Pożegnanie z modelem

Tego, co widzicie poniżej, nie było tak naprawdę na ulicy. Kształt był mniej więcej ten sam, ale jego wymowa – zasadniczo inna. Ale w szarości i mroku tamtego wieczoru można sobie wyobrazić lepszy świat, a nawet przetransponować ten, który jest, do weselszej tonacji. Fotografia na to pozwala, o wiele szybciej niż np. malarstwo. Obraz z krakowskiej ulicy, taki, jaki ja chcę widzieć.

Wielka płaszczyzna ściany kamienicy nie poczuje się niezręcznie pod wpływem takiej interpretacji. Nie poczuje się w ogóle. Jeśli tylko nie wybiegnie do mnie właściciel albo zarządca, i nie przegoni, to naprawdę nie muszę się zastanawiać, czy ktoś cokolwiek czuje w związku z moim odczuwaniem ściany kamienicy. A właśnie ta rzecz jest nieosiągalna przy fotografowaniu ludzi.

Mniej lajków, sprzedaż łączona :)

Wyższy poziom używania, istnienia w mediach społecznościowych, to porzucenie od pogoni za lajkami. Ale trzeba to zrobić tak, żeby jednak nie stracić kontaktu z odbiorcami (lepiej napisać po prostu – z ludźmi 😃 ).

Typowe myślenie: Walentynki -> wszyscy o Walentynkach, Dzień Kota -> na potęgę zdjęcia kotów itd., czyli sadowienie się w samym środku zainteresowań – tego, co i jak interesuje NAJWIĘKSZĄ liczbę odbiorców. To nie jest wcale łatwe, to też jest sztuka.

Ale jest sztuka zdaje się ciekawsza, tyle, że raczej dla idealistów: nie po prostu dogadzanie odbiorcom w tym, co najbardziej biorą, ale działanie na granicy ich zdolności pojmowania. Żeby dawać im to, czego chcą, w pakiecie z tym, czego na razie nie kumają, ale co ma większy sens.

Zresztą na tym opiera się istota rozwoju tego dobrowolnego, który bywa najbardziej skuteczny.