Miliony i miliardy

Najlepsze teleskopy sięgają tak daleko w kosmos, że obserwują obiekty sprzed miliardów lat. Wiek naszego Wszechświata ocenia się na niecałe czternaście miliardów – przeczytał gdzieś Leszek. Leszek nie pamięta, gdzie przeczytał o tym, ale ta cyfra zapadła mu w pamięć. Gdyby rozdzielać ją na poszczególne miliardy, to nie wydaje się tak dużo. Czternaście. Ale każdy miliard to przecież tysiąc milionów.

Liczbę „tysiąc” Leszek mógł sobie wyobrazić o tyle, że pamiętał, że chrzest Polski odbył się jakiś tysiąc lat temu. W każdym razie wydarzenie to wydawało mu się bliższe i bardziej realne, niż na przykład narodzenie Jezusa, dwa tysiące lat temu. Ale gdyby nawet pomnożyć tysiąc razy tysiąc, to mamy dopiero milion – tak sobie myślał Leszek – a gdzie tam jeszcze do miliarda.

Tak więc liczba czternaście miliardów, zapisywana krótko i zgrabnie „14 mld”, ładnie wyglądała na papierze, albo na ekranie monitora, ale nie znaczyła wiele dla Leszka. Zresztą, czy żył kiedykolwiek jakiś człowiek, który mógłby ogarnąć wyobraźnią czternaście miliardów?

W międzyczasie Leszek dowiedział się, że nie poznano planety, która miałaby warunki zbliżone do ziemskich. Na tyle zbliżone, żeby choć istniała na nich woda. A bez wody, jak twierdzą naukowcy, nie ma co oczekiwać życia, czyli choćby pół zielonego listka, nie mówiąc o jakimś komarze,  jaszczurce, tym bardziej psie, najlepszym przyjacielu człowieka. W ogóle kosmos wypełniony jest przeraźliwie zimną pustką, w której umieszczono ziejące ogniem i zabójczym promieniowaniem potwory. Czyli gwiazdy. Te, które oglądane z Ziemi migocą, wyglądają ja drobny, delikatny piaseczek, rozpylony w przestrzeni.

Leszek słyszał, że w jednej galaktyce mogą być miliardy gwiazd. A takich galaktyk są miliardy. Miliard pomnożony przez miliard – takiej liczby Leszek nawet nie umiał nazwać. Zresztą jakie to miało znaczenie. Leszek widział na filmie, że takie liczby zapisuje się matematycznie tak, że mieszczą się na bilecie tramwajowym. Krótko i elegancko.

A gdyby wziąć jedną gwiazdę, choćby tę najbliższą planety, na której urodził się Leszek. Setki takich planet utopiłoby się w dość przeciętnej gwieździe, jaką jest Słońce. Cóż dopiero sam Leszek mógłby począć w obliczu gwiazdy, skoro sam jest niedostrzegalną drobiną na powierzchni planety, na której spędzi całe życie.

Zresztą ta planeta to nic pewnego, jak dowiedział się Leszek. Życie Leszka zależy od tak wielu czynników, parametrów, że zaczęło mu się wydawać niemożliwe to, że jeszcze żyje.

Dziewiętnaście i pół roku temu

Ta sama klatka schodowa, w dziesięciopiętrowym bloku. Nie taka sama, odnowiona, zdaje się. Ale windy są te same i takie same. Poprzypalane papierosami przyciski pięter…? Blachą pokryte ścianki. Tutaj, na piątym piętrze, dziewiętnaście i pół roku temu, stanęliśmy za załomem, Daniel i ja. Był grudzień, na zewnątrz nie przymarznięty śnieg, lekka bryja. Wcześniej, w domu towarowym, na parterze, był sklep spożywczy. Nie miałem lei, ale w wejściu, tam, gdzie były podwójne drzwi, stał konik. Szybko wymienił parę dolarów na leje. Gdy wymieniałem Daniel pokręcił głową, dawał mi znaki, że kurs nie był korzystny. Ale to nie miało wtedy znaczenia. Sklep zamykali za chwilę, a chciałem kupić bombonierkę. Potem pojechaliśmy właśnie pod blok. Będąc na chodniku i popatrzyłem w górę. Obok siebie stało kilka dziesięciopiętrowców. Było już ciemno, w grudniu wcześnie zapada zmierzch, tutaj też, w Rumunii. Znałem numer mieszkania, dziewięćdziesiąt osiem, ale nie wiedziałem, które piętro. Już nie pamiętam, czy piętro odczytaliśmy z listy mieszkańców, czy po prostu próbowaliśmy, stając windą wyżej i niżej.

Gdy w końcu znaleźliśmy te drzwi, coś mnie zatrzymało. Musiałem ułożyć sobie w głowie przemowę, po angielsku. Daniel miał tłumaczyć. Zapytał mnie, czy ma czekać, aż zrobię przerwę, czy tłumaczyć równolegle, symultanicznie. Powiedziałem, że równolegle, od razu. Nogi zdrętwiały, wrastały mi w ziemię, ale musiałem to zrobić. Im szybciej, tym lepiej. Ustawiłem się przed drzwiami, Daniel był za mną jak cień, nie pamiętam, czy dzwoniłem czy zapukałem. Otworzył niski mężczyzna, brunet. Co ja wtedy powiedziałem? Co? Że przychodzę, bo poznałem jego córkę, która jest wyjątkowa…? Zmieszał się na te słowa, ale i jakby ucieszył. I zapytałem, gdzie jest jej mama? Niewielka kobieta, brunetka, wyszła właśnie z łazienki, do mikroprzedpokoju, w którym byliśmy teraz w czwórkę. Daniel tłumaczył jak maszyna, bez mrugnięcia oka czy zająknięcia. Wszystko, co po angielsku przeszło mi przez gardło, przekładał momentalnie na rumuński i w pewnym momencie speszyłem się, że będzie szybszy ode mnie. Ale to było niemożliwe, bo on czekał, co powiem, czekał zbyt uważnie, zbyt wyczekująco, natrętnie wręcz, chciał i zgłoski nie uronić. Wręczyłem czekoladki i życzyłem szczęśliwych Świąt. Wycofaliśmy się…

Następnego dnia, na spotkaniu, zobaczyłem wielkie oczy małej, czarnej dziewiętnastolatki, która od rodziców dowiedziała się o naszej wizycie. Pół roku później bruneci, kobieta i mężczyzna, zostali moimi teściami.

Instrument jak wiertarka

Z cyklu Zapisy znalezione

Na naszym osiedlu jest pewien niezrealizowany muzyk. Prowadzi zwykłe życie, chodzi do pracy (nie związanej z muzyką), utrzymuje rodzinę, wsiada do autobusu rano i wysiada wieczorem. Z kieszeni kurtki wypadają mu czasem kartki, tak jakby chciał, żeby mu wypadały. Albo jest mu już wszystko jedno…

Prawie za każdym razem, gdy siadam do pianina, dopada mnie poczucie mizerności, małości, bezsiły wobec tego, co chciałbym zagrać. Ile musiałbym ćwiczyć, by instrument stał się częścią ciała… Mało. Częścią mózgu, by nawet ciało zniknęło, rozpłynęło się w przewodniej idei, myśli, uczuciu.

Błąd. Do instrumentu nie należy zasiadać z jakimkolwiek poczuciem: ani mizerności, ani misji, ani natchnienia. Do instrumentu zasiada się tak po prostu, jak rzemieślnik do codziennego warsztatu. Żadnych wielkich, codziennych wzruszeń, żadnego posłannictwa, apostolstwa. Instrument to jak hebel, wiertarka, młotek czy maszyna do szycia. Jeśli od czasu do czasu zdarzy się wzruszenie, to i dobrze.

Mailingi jak nasiona

Listy mailingowe to jak nasiona i pyłków drzew, krzewów. Przedwczoraj, rano, z naszego okna na pierwszym piętrze obserwowaliśmy pyłkowy deszcz, kurtyną przegradzał ulicę, szedł w kierunku pawilonu handlowego, lokalu, którego nikt nie chce wynająć, bo w okolicy nie ma ruchu, po prostu.

Listy mailingowe ślą listy do tysięcy skrzynek komputerowych. Zapychają je, denerwują właścicieli, którzy wpierw mają nadzieję, że klikając na „zrezygnuj” pozbędą się natrętów. Niestety, tym więcej spływa im starannie przygotowanych „ziaren”, próbujących zapłodnić inwencję, połechtać duszę i wyciągnąć nieco grosza z portfela.

Śmieszne, kiedy nawet wydawnictwo „Charaktery” sięga po najbardziej populistyczny temat („piłka nożna”, kiedy Polacy jeszcze w grze), by zainteresować kolejnym numerem. U moich rodziców, jakimś trafem, na półce w biblioteczce stały dwa tomy „Psychologii” Włodzimierza Szewczuka. Nastolatek sięgał do nich z nadzieją, że pozna sposoby wpływania na ludzi, a tam, na szarych kartkach, były jakieś wykresy, ruchy gałek ocznych, jakieś prądy nerwowe, relaksacje neuronów. Dziś „Charaktery” mizdrzą się do szerokiej grupy czytelników, a chłopak, który zaczynał od Szewczuka, uśmiecha się na błyszczący papier i malownicze grafiki, uspokajająco ładne.

Metody marketingowe, adresowane do gnomów. Czasem współczuję, bo przecież siedzi gdzieś tam człowiek, który wymyśla te hasła (kopywrajter), stara się, bo jego płaca zależy od procentów w wynikach, których efektywność tak łatwo przecież określić. Ściema, kolego, wiemy, ty i ja, że to ściema. Widzę w wyobraźni, jak się wysilasz, by trafić do mnie celnym hasłem. Ale ja, dla ciebie, nie mam twarzy, moja twarz to rozmazane oblicza tłumu, czyli nikogo. Strzelasz papką, twoje strzały mijają mnie, nawet nie muszę się uchylać. Cieszę się, że ktoś Ci za to płaci, bo każdy potrzebuje z czegoś żyć. Właśnie robię porządki w skrzynce pocztowej, przeznaczonej na spam.

Zdolności i efekty

Nie wystarczą same zdolności, potrzeba jeszcze siły, która je uruchomi i pędzie je popędzać, gnać, ciągnąć, drążyć, doprowadzi człowieka do pasji, nie w znaczeniu „zainteresowania”, ale czegoś w rodzaju „szewskiej pasji” – nie dającej się pohamować chęci robienia czegoś, co jest związane ze tymi zdolnościami. 

Może to być potrzeba osiągania konkretnych, wymiernych wyników – np. w sporcie będzie to czas maratonu, wysokość poprzeczki, ciężar wypchniętej sztangi, liczba strzelonych goli, liczba zdobytych medali. Może to być potrzeba pokazania się, sławy – np. w zajęciach artystycznych. Może to być potrzeba osobistego zmagania się z czymś, bez domieszki sławy czy wymiernego wyniku. Ale bez tego „hopla” najbardziej zdolny człowiek nie wykrzesa z siebie niczego.

Możliwe są różne kombinacje. Np. człowiek ma ogromne zdolności matematyczne, ale przyjemność sprawia mu kopanie piłki. Robi to w każdej wolnej chwili, ogląda mecze, czyta książki instruktażowe. Dobrym piłkarzem nie będzie nigdy, bo np. ma słabe serce, albo niekorzystne ukształtowanie stóp. Mimo to cały jego wysiłek zużywa na grę w piłkę, a matematyką zajmuje się na tyle, na ile wymaga jego proste, codzienne życie. Co z tego, że stojąc w kolejce do kasy potrafi obliczyć kwotę szybciej, niż kasjerka na komputerze? To akurat go wcale nie cieszy.

Zdolności i pasja to tylko dwa elementy, a na drodze do sukcesu jest ich jeszcze wiele. Ktoś świetnie gra na fortepianie, ale ma poważne trudności zagrać przed publicznością. Jeśli ich nie przełamie, jego gra jest dla otoczenia stracona, a i on sam niewiele z nią pocznie.

W wielu zawodach bardzo ważne jest przekonanie ludzi do siebie. W innych – konieczność spędzania wielu godzin przy biurku, a ktoś zdolny np. do programowania, grafiki komputerowej lub pisania tekstów jest jednocześnie kinestetykiem, i dłużej jak pół godziny nie wysiedzi. I żegnaj kariero.

Obrastam

Na moim domowym biurku – ulotki, płyty, pisma z ZUSu, umowy, faktury, sprzęt elektroniczny, konieczność unowocześniania, czyli nowy, ciągle nowy sprzęt. Dowody coraz szerszej działalności przyjaciół, znajomych, artystów, stowarzyszeń, organizacji pożytku publicznego – prace graficzne, ceramiczne, malarskie; pomysłowe, świetne grafiki, efekty wysiłku twórczego wielu ludzi, którzy są ze mną związani, albo nie są związani.

Programy teatralne z moimi zdjęciami, płyty wideo, nad którymi pracowałem, czasopisma z artykułami, które napisałem. Nie ma tego wiele, ale trzeba znaleźć na nie miejsce. Książki, artykuły prasowe warte przeczytania, rekomendacje znawców, przyjaciół, przypadkowo znalezione i zatrzymane. Kalkulator węglowodanów dla cukrzyka, broszura o zbawiennym wpływie aloesu oraz koralu. Kalendarze od znajomych, nadmuchiwane serduszko-balonik, które dzieciom szkoda wyrzucić, filmy na płytach DVD, które warto zatrzymać.

Takie rzeczy są na moim biurku, czekają tygodniami. Większość z nich powinna znaleźć swoje miejsce – w segregatorach, na półkach – według określonego klucza, bo inaczej są bezużyteczne. Jeśli nie przegląda się regularnie swoich rzeczy, to tak, jakby się ich w ogóle nie miało.

Na półce po lewej ciągle leżą dwa segregatory, każdy z dwustu płytami DVD – to moje archiwum zdjęć, dawno już przegrane na twarde dyski. Archiwum płyt trzeba więc wyrzucić, bez sentymentu. Ba, należałoby je zniszczyć w niszczarce. Niszczarki nie mam. Przerażające, w jakim tempie obrastam przedmiotami, rzeczami, drobiazgami. 

Myślę o tych szczerych duszach, które chcą mi coś zostawić na pamiątkę, a to bardzo doceniam. Ale z każdą rzeczą rośnie problem banalny – składowania, a w przypadku usunięcia – wyrzutów sumienia i nostalgii. Organizm nie jest zdrowy, jeśli nie wydala proporcjonalnie do konsumpcji. Koniecznie trzeba pozbyć się nadmiaru nostalgii i… wydalać, wyrzucać, czyścić, opróżniać, niestety… To nie te czasy, kiedy na jeden, jedyny prezent urodzinowy czekało się cały rok. Teraz mamy najzwyklejszy problem skonsumowania ogromu, który na zalewa. Patrzę w pracy, jak kolega grafik produkuje nieprzerwany ciąg materiałów, jak wkłada to serce, wiedzę i wyczucie, a jak krótko one żyją, czasem kilka dni, i są zastępowane przez kolejne.

Zwykli odbiorcy nie są w stanie dostrzec pracy, która się za twórczością kryje. Koncerty ludzi, którzy oddali swe życie muzyce i grają świetnie, przechodzą jak letnia mżawka, której nikłe ślady zaraz suszy słońce. Grzegorz Turnau miał rację – nim napiszesz wiersz pomyśl i sprawdź, czy w ogóle jest sens. Rośnie we mnie poczucie bezsensu.

Niewinnie szczery

– Nie czuję, że coś szczególnego się stało – powiedział Beniamin, trzymając w ręku trofeum „dla najlepszego bramkarza”. Na turnieju piłkarskim.

Kiedy kolega z drużyny zapytał go:
– Za co dali ci tytuł najlepszego bramkarza?
Odpowiedział beztrosko, tyle szczerze co nierozważnie, z uczciwością naiwną:
– Nie wiem za co.

Ale ja wiem, bo widziałem, jak bronił bramkę. Ale wiem też, że on tego nie dostrzega. A nie dostrzega, bo naprawdę był zajęty bronieniem.

Tak, syn ma rację. Zostajemy wyróżnieni, otrzymujemy nagrodę, ale przecież tak naprawdę wiele się nie zmienia. Dopiero z czasem zaczynamy oklejać to wydarzenie nimbem niezwykłości. Tworzymy legendę, znajdujemy uzasadnienia, że tak właśnie miało być.

Lubię jego spostrzeżenia. Jest w nich coś bardzo mi znajomego, tak bardzo, że chce się powiedzieć: tak, jest właśnie tak, jak mówisz. To jak cud, niesamowite, nie do uwierzenia. Gdybym nie znał pojęcia „geny” i nie wiedział, że on ma połowę moich.



O koncercie (2)

Czytam to, co napisałem w nocy i czuję, że tak wiele jeszcze należałoby napisać. Przez ile warstw trzeba się przedrzeć, na ile pytań odpowiedzieć, ile małych i większych problemów rozwiązać, żeby zagrać koncercik. Problemów nie tylko związanych ze światem zewnętrznym (planowanie, organizacja, logistyka, umowy, osoby do pomocy), ale również z samym sobą – z fałszywymi przekonaniami o sobie, ograniczeniami czy zwykłą niewiedzą lub brakiem doświadczenia.

O jednym chcę napisać z pewnością – o ogromnej fali pozytywnej energii i pomocy, która nadpłynęła od Was. Sama skala aktywności na facebooku przerosła moje ciche nadzieje. Wasze telefony przed imprezą, potem Wasza obecność, sala wypełniona po brzegi, Wasza cisza wtedy, kiedy czułem, że nas słuchacie i odbieracie. Paweł i ja chcemy zagrać jeszcze ten koncert w różnych miejscach, tam, gdzie Wy już nie dotrzecie. Spodziewam się, że będzie o wiele trudniej, ale taka dola. Daliście nam  dobry start, teraz jesteśmy na siłach pociągnąć dalej, nawet przy pustej sali.

O koncercie

Winien jestem Wam kilka słów o koncercie. Jak było? Dobrze! Na lepiej trudno byłoby mi liczyć w tym momencie, na moim etapie.

Zdradzę trochę szczegółów. Muzyka, którą graliśmy, była w swojej istocie, w dużej części, improwizowana. Nie oznacza to jednak pełnej improwizacji, o nie, bo przecież mieliśmy do zagrania konkretne utwory. Jednak dźwięki, które grałem, nie były ostatecznie określone co do jednego. Tutaj wybierałem spośród różnych, przećwiczonych wcześniej kombinacji. Schemat harmoniczny i rytmiczny był określony, jednak dopuszczalne były modyfikacje, wariacje, w pewnych granicach.

Kolejność utworów oraz sposób wykonania były dobrane tak, by wytworzyć przebieg napięć. Nastrój, emocje muszą płynąć poprzez różne koloryty, wtedy w odbiorcach tworzy się poczucie historii, przeświadczenie, że wyszliśmy skądś i zmierzamy dokądś, a po drodze niemało się zdarza.

Najważniejsze, najciekawsze i powodujące największą radość było to, że to ja stworzyłem aranżacje – styl, harmonię, sposób grania, łączniki, rytmy, atmosferę. Tworzyłem to wcześniej, podczas ćwiczeń, najpierw sam, a potem w próbach z Pawłem. Każdy z nas ciułał swoje, a potem graliśmy razem, słuchaliśmy się nawzajem. Nasze wizje zadziwiająco dobrze spotkały się i korespondowały. Tak powstał ten koncert.

Ten sposób grania wymaga maksymalnego skupienia. Inaczej się nie da. Gdybym po prostu wkuł w pamięć i w palce konkretne nuty, na koncercie mógłbym przestać myśleć i po prostu „odegrać” to, czego się nauczyłem. Ale my nie mieliśmy wyuczonych nut, tworzyliśmy je na bieżąco. To zmaganie, podróż, przygoda, stres, nieustanne poszukiwanie, wsłuchiwanie się.

Jeszcze bardzo ważna kwestia – pisałem przed koncertem, że może nas ponieść ułańska fantazja. Może to oznaczać dwie rzeczy: 1) chimeryczność emocji, przesadę, która prowadzi do karykatury, 2) wykroczenie poza własne techniczne możliwości, czyli fiasko w panowaniu nad instrumentem. Jeszcze w sobotę rano miałem wrażenie, że moje dłonie są jak z gąbki, że słabo je czuję i nie wiem, co tak naprawdę grają. Przez dwa, trzy ostatnie dni przed koncertem uspokajałem dłonie i palce, grałem w o wiele wolniejszych tempach i dużo z metronomem, którego klik dawał mi oparcie.

Granie na instrumencie, zwłaszcza w mojej sytuacji (nie wiem, jak jest z tymi, którzy mogą ćwiczyć godzinami) polega w dużej mierze na wyczuciu granicy moich możliwości technicznych. Ponieważ na bieżąco wymyślam, co zagram, to nie powinienem wymyślać czegoś, czemu ręce nie będą w stanie podołać. Wymyślam na bieżąco, czasem kilka, kilkanaście sekund wcześniej, czasem tylko ułamek sekundy wcześniej. Muszę być litościwy dla palców, bo jeśli przeszarżuję, to za chwilę odmówią posłuszeństwa.

Muzyka improwizowana pozwala jednak na dopasowanie się do kondycji ciała. Jeśli czuję, że dłonie się męczą, to mogę spasować, zagrać mniej dźwięków, lżej, mogę dać odpocząć palcom. Jednak do tego potrzebna jest ciągła kontrola tego, co się z rękami dzieje.

Nie lubię, nie chciałbym mieć dokładnie rozpisanej partytury, tak jak przez wiele lat grałem w szkole muzycznej. Czuję się wtedy uwięziony. Przez wiele lat nie rozumiałem, jak takie granie może przynosić radość. To, co udało mi się na koncercie po raz pierwszy w dużej skali – to dłuższe fragmenty w pełni improwizowane, na solówkach. Pamiętam moment, w którym sala klaskała do rytmu, a ja opuściłem ich tempo, zacząłem grać w innym rytmie, żeby słuchaczy zaskoczyć, zmusić do słuchania. Żeby zrobić taki skok w bok trzeba nie tylko przygotowania, lecz i odwagi, bo jest to krok w zupełnie nieznany rejon. Jak się w nim poruszać, dokąd iść, jak wrócić? Tego się do końca nie wie, to trzeba zrobić mając przed sobą pełną salę, która obserwuje, słucha, oczekuje, co będzie dalej. Nawet, jeśli się to robi dziesiątki razu w domu, sam na sam z instrumentem, to na koncercie, będąc pod obstrzałem setki par oczu i uszu – jest to zupełnie nowe przeżycie, zadanie…

Lepszy płyn do mycia naczyń, za darmo

Uwaga, to nie jest reklama ani kryptoreklama. To jest nawet antyreklama, bo po przeczytaniu tego tekstu będziecie rzadziej kupować płyn do mycia naczyń. A wiadomo, że każdemu producentowi chodzi o to, by jego produkt kupować jak najczęściej.

Bierzemy znany, stary płyn do mycia naczyń Ludwik. Mam go przed sobą w małej buteleczce 250g, przyniesionej wprost ze sklepu. Wszyscy robią tak, że upuszczają pewną ilość płynu na zabrudzone naczynia i myją. No ewentualnie wlewają sporo płynu do zlewu z wodą. Zależnie od zabrudzenia raz myje się szybciej raz wolniej, wiadomo. Ale to nie jest najlepszy sposób!

Biorę buteleczkę do ręki i czytam instrukcję. Ale… po co czytać…? Mycie naczyń w zlewie to przecież żadna filozofia – ściereczka, płyn, a następnie ruszamy rączkami.

A jednak jest tu pewien haczyk. Otóż w instrukcji „Sposób użycia” czytamy: Stosować 1 łyżeczkę płynu na 5 litrów wody.

Ha ha! Kto w to uwierzy?! Jedną łyżeczkę na cały kanisterek pięciu litrów i to ma zmywać?? Bzdura!

Przepraszam! Jednak nie taka bzdura. Przypominam sobie teraz ten dzień, w którym zrobiłem ów eksperyment. Wziąłem starą buteleczkę po Ludwiku i wlałem na dno nieco płynu, potem dopełniłem wodą. Zakręciłem zakrętkę z zaworkiem, przechyliłem butelkę żeby wymieszać (pamiętam jakby to było dziś), otworzyłem zaworek i spryskałem naczynia.

Nie od razu zauważyłem, że była jakaś różnica. Tyle, że wytworzyło się o wiele więcej piany. Tą pianą przetarłem brudne naczynia. I nagle zobaczyłem – tłuszcz, brud zaczął schodzić o wiele łatwiej i szybciej!

Wyjaśnienie: tajemnica tkwi w tym, że tworzy się piana. Tak naprawdę to nie płyn usuwa brud, lecz piana. Płyn jest tylko po to, by stworzyć z wody pianę. Fachowo nazywa się to: płyn zmniejsza napięcie powierzchniowe wody, przez co zanieczyszczenia łatwo przechodzą do wody i mogą być usunięte.

Od tamtego czasu zawsze używamy rozcieńczonego płynu, wskutek czego kupujemy go mniej, mniej zanieczyszczamy środowisko i mniej czasu tracimy przy myciu!