Samotny pan na rowerze

Krakowskie ulice. O godzinie 22:17 tak ciepłe, że nawet zmarzluchy, takie jak ten pan na rowerze, mogą dziś czuć się dobrze w koszulkach z krótkimi rękawami i krótkich spodniach. Skąd wiem, że ten pan to zmarzluch? Znam go nieźle. Wiem na na przykład, skąd właśnie wyjechał i dokąd zmierza. Z dużym prawdopodobieństwem mogę nawet określić, co będzie robił później, kiedy odstawi rower i wejdzie do swojego pokoju.

Domyślam się też, o czym teraz myśli. Otóż wyobraża sobie, jak te same krakowskie ulice odczuwa się o godzinie 22:17 ale 11 stycznia. Czy w styczniu jeździ on na rowerze? Tak, zdarza mu się. Zdarzało mu się jeździć o godzinie 22:17 w styczniu. Teraz czuje, jak dwudziestostopniowe powietrze owiewa go, ale on, dla kontrastu, przywołuje z pamięci dwunastostopniowy mróz i siebie na rowerze, w nim. Dlaczego to robi? Zdaje się, że należy do gatunku przekornych. Bardzo możliwe, a nawet jest pewne, że właśnie w styczniu, sunąc po zaśnieżonym bruku i opanowując uślizgi opon, myślał o lecie i o sobie, jak w krótkich spodenkach przemierza nocną atmosferę Krakowa.

Zostawmy go już, niech spokojnie odjedzie. Przecież i tak wiemy, co zrobi za chwilę, ale nie będziemy tego opisywać. Bo on, zsiadłszy z roweru i wszedłszy do swojego pokoju, mógłby zasiąść do komputera, znaleźć tego bloga i przeczytać. A wtedy, najprawdopodobniej, zrobiłby na przekór. Nawet jeśli miało by mu to nie wyjść na zdrowie.

Roztargniony rowerzysta

Między blokami, na osiedlu, które stoli na stromym pagórku, przejechał facet na rowerze. Czy to z koszyka, który miał na bagażniku, czy z małego plecaka, który wiózł na plecach, wypadła kartka papieru.

Wszystko albo nic. Nienawidzę rzeczy połowicznych. Skoro więc gdzieś na horyzoncie czasu moje życie się skończy, to tracę ochotę żyć już teraz. Wystarczająco dużo widziałem, jakoś nie ciągnie mnie do nowych wrażeń. Pozostaje jeszcze obowiązek, chciałbym zobaczyć moje dzieci, jak same radzą sobie w życiu. A wtedy spokojnie mogę przestać istnieć.

Należy zaznaczyć, że rowerzysta nie zauważył utraty kartki, jechał dalej. Lecz zastanawiając się szczerze musimy stwierdzić, że nie jesteśmy pewni, czy kartka wypadła właśnie wtedy, kiedy on przejeżdżał i czy nie leżała już tam wcześniej. Może podmuch powietrza oderwał ją na chwilę od asfaltu i stąd mylne wrażenie. A nawet jeśli to on napisał te słowa, to dojechawszy do domu może o nich zapomni i brak kartki nie będzie mu ich przypominać. Może być też tak, że nie było żadnego rowerzysty, bo z ławki, na której siedzimy, a która jest trochę daleko, nie widać dokładnie przebiegu ulicy i może to tylko zaćmienie, przelatujący nisko ptak na tle dopiero co ulistnionych gałązek szpaleru klonów.

Ślepa ściana i kot, fot. Piotr Kubic

Na pasie startowym

Tamtego dnia rozprzestrzeniała się wiosna. Na betonowym, startowym pasie lądowało słońce, rozgrzewało jego białe płachty między bruzdami i pęknięciami. Szedł patrząc pod nogi, drogę znał na pamięć, nie musiał się rozglądać. Zresztą rozglądać się nie było za czym. Ale brak interesujących widoków nie usprawiedliwia patrzenia pod nogi, bo, w każdym razie, rozglądanie się wokół, a przynajmniej patrzenie przed siebie, choćby w nieciekawej lub znanej okolicy, wydaje się bliższe normalności, optymistyczne powiedzielibyśmy. W przeciwieństwie do kontemplacji własnych nóg i nienowych, poobcieranych butów na tle startego betonu.

Niebo zauważyło wędrowca i schylając poczęło dawać mu znaki. Niech choć spojrzy w górę, bo ono, nawet jeśli pochmurne i złowieszcze, to zawsze bezgraniczne. A dzisiaj? Lecz znaki daremne. Gdyby mogło się odbić w spękanej tafli, białe smugi dalekich szlaków przełożyć na czarne, rozgałęzione spękania, człowiek ze spuszczoną głową mógłby zobaczyć trochę nieba, nie podnosząc głowy.

Pas startowy, Osiedle Dywizjonu 303, Kraków, Nowa Huta, fot. Piotr Kubic



Na Błoniach Krakowskich

Wielki trójkąt zaczyna się tutaj. Wokół jego kąta, po zewnętrznej stronie, owija się alejka wyłożona asfaltem. Sam „dzióbek” nie jest ostry, tylko okrągły. Ale ta mała krągłość nie ma znaczenia wobec ogromu. Dwa boki, z tego właśnie miejsca, uciekają w dal, rozchodząc się coraz bardziej.

Pomiędzy nimi pojawia się zielona przestrzeń. Nie od razu, bo w samym rogu pozostała tylko wydeptana ziemia. Przechodnie skracają tu drogę, idąc od strony Kijowa, a zmierzając na Oleandry. Lecz nieco dalej połać zieleni rośnie, jest coraz szersza. Na początku wydaje się do opanowania, lecz im dalej, tym jest bujniejsza i trudniejsza do ogarnięcia. I człowiek, który mógł ją wpierw okraczyć, idąc potem, w otwierające się pole, zaczyna w niej się pogrążać. Wreszcie staje się małą mrówką, zagubioną na szerokiej tafli otchłani.

Zanim dojdzie się do końca, może zapomnieć o początku. Zgubi czas i przestrzeń. Aleja 3 Maja i ulica Focha rozchodzą się daleko, mogłyby tak biegnąć bez końca, aż zniknęłyby za horyzontem. Pozostałaby tylko falująca na wietrze zieleń, z której nie chciałoby się już wracać.



Stok porastają gęste trawy

Osiedle Sikorskiego, fot. Piotr Kubic

Stok porastają gęste trawy. Tak naprawdę – nie porastają, tylko sterczą te, które wyrosły ostatniego roku, od wiosny do jesieni. Bo teraz jest zima. Stok opada stromo od osiedla aż do płynącej rzeczki, nad którą, na przestrzeni dziesięcioleci, usadowiły się rzędem domki jednorodzinne. Budowane w różnych okresach czasu stanowią teraz przekrój budownictwa Polski Ludowej. Ktoś mógłby zazdrościć mieszkania we własnym domu, lecz może nie zazdrościłby, gdyby zobaczył ostatni domek w rzędzie. Ten, obok którego schodzi stroma ścieżka, którą skracają sobie drogę spieszący na dworzec podróżni.

Ale to nie podróżni wydeptują tę ścieżkę. Od czasu, kiedy przejazdy kolejną przestały się opłacać, a pociągi spóźniają się bardziej, niż przed dwudziestu laty, przebudowany niedawno peron na stacji w małym miasteczku świeci raczej ludzkimi pustkami. Kto więc tędy chodzi – to pozostaje niewiadome. Może gdyby przesiedzieć jeden, zwykły dzień, przy mostku bez balustrad, trzy metry nad wodnym nurtem, z widokiem na skarpę i rwącą się na stromiźnie ścieżkę…?

Przesiedzieć i nie robić nic. Bez smartfona, laptopa. Może przynajmniej przy lekkim wietrze, który ruszałby koronami drzew i gałązkami krzewów, byłoby na czym oko zatrzymać. Równolegle do rzeczki ciągnie się brukowana ulica, na której grzechoczą opony przejeżdżających rzadko samochodów. Po drugiej jej stronie – znów krzewy, których nikt nigdy nie przycina, czyli po prostu krzaki. Zarastają nieużywane od dawna duże, szerokie, dzielone betonowymi przegrodami boksy, przylegające do nasypu kolejowego, na którym kiedyś stawały węglarki i uchylając długie boki, wypuszczały z siebie stosy czarnego węgla lub miału. Przed boksami stawały furmanki, rozwożące opał do miasteczka i okolic.

Tymczasem na pagórku niknie zachodzące słońce, w oknach małomiasteczkowego blokowiska. Pusto tutaj. Między blokami chłopczyk wyprowadza psa na spacer, a na ławce pod trzecią klatką przysiadł Edziu, znany na osiedlu z szerokiego kapelusza z rondem. Siedzi po wschodniej stronie bloku i nie widzi, że na zachodzie, chowające się słońce podświetla granatowo-liliowe chmury, warstwami rozciągające się na pół nieba.

Osiedle wieczorem, fot. Piotr Kubic

Spiesz się, kierowco, choć po co?

O 21:15 odjeżdża kolejny autobus. Nie ostatni, jeszcze. Długi. I dobrze. Niełatwo się mieści na stanowisku, wjeżdżając rozpycha długim odwłokiem czekających na niego.

Ludzi? Ci jak larwy, do matki, cisną się, raczej stado baranów, które muszą skołtuniałymi bokami czuć wełnę sąsiadów, biodrem się wbijać w krzyż stojących z przodu, bo tak robili od zawsze; choć jasne się zdaje, że miejsc starczy dla wszystkich, niczym cukru i papieru toaletowego, teraz już nie spod lady, jak przed rokiem osiemdziesiątym, tylko dla znajomych.

Jadą wreszcie, autobus kołysze się, kuter na falach zdartego asfaltu, z głośników o tej porze reklam nie ma, ten czas nie-antenowy; o wpół do dwudziestej drugiej, a pasażerowie po pracy, w starym, sprowadzonym skądś z Zachodu, autobusie; nic, co w reklamach, nie kupią.

Spiesz się kierowco, choć nie wiadomo po co. Szkło kontaktowe nie dla nas, ani teatr telewizji, może siwy, niski pan w czarnym płaszczu, niknący w tłumie z krzyżami, da się nam poznać, i przemówi na niezbyt konkurencyjnym kanale.

W przedostatnim rzędzie – dziewczyna o spiętych, jasnych włosach, rozjaśnionej twarzy, jasnych, lekko podniesionych rzęsach ułożonych jak promienie wiosennego słońca, które ciągle tylko w wyobraźni. Że dużo tej jasności – w rzęsach, włosach, policzkach, nie pomijając i na ustach, więc spiesz się, kierowco, spiesz, bo na ostatnim przystanku, ani chybi, ktoś na tę dziewczynę czeka.

Wieczorem

W półmroku dziecięcego pokoju Beniamin siedzi na moich kolanach. Jest owinięty kocem, wystaje mu tylko mokra głowa. Przytulam twarz do jego policzka, kładę rękę na piersi, wsłuchuję się, zamykam oczy. Szukam usilnie czegoś, co może objawi się pod zamkniętymi powiekami, albo zabrzmi niewyraźnie. Próbuję przeniknąć jego przyszłość, och gdybym mógł, choćby w zamazanych obrazach, niewyraźnych cieniach dziecięcego pokoju, w kilku głosach, które by przebiły się przez szum suszarki.

Bez składu i ładu

Dziś przepełniona droga do Krakowa, samochodem. Śmieszą mnie narzekania, że drogowcy znów zaskoczeni. Jakby drogowcy mieli latać dywanami i zbierać śnieg, zanim spadnie na asfalt. Wielkie nieba, a cóż to jest 10 cm opadów? Sorry, przecież to tyle, co nic. Pamiętam z dzieciństwa – jechaliśmy maluchem w cztery osoby, całą rodziną. Mój brat jest ode mnie siedem lat młodszy. Ojciec zdecydował, że wracamy, dopiero wtedy, kiedy maluch zawisł na śniegu brzuchem, i koła kręciły się w powietrzu. Ponieważ zdarzyło się to między wsiami, tata poszedł do najbliższych zabudowań po łopatę. No i co się stało? Nic się nie stało. Przeżyliśmy.

Śmieszne po prostu, kiedy w radiu mówią o dramacie na drogach. Bzdura kompletna. Stajemy się wydelikaceni, oczekujemy prawie że czerwonego dywanu, który by się nam ścielił do stóp. Sam byłem zdziwiony, zajechawszy na stację renomowanej firmy, że na dystrybutorze gazu przyklejono kartkę: po 22 gazu nie tankujemy. Jak to, co to za porządki?

Męczą mnie ludzie. Mam przesyt ich wokół, wspominam studenckie czasy, gdy szedłem sam w góry. Tak, po pół dnia wędrówki rzeczywiście ma się ochotę powiedzieć napotkanemu wędrowcowi „dzień dobry”. A tu, w tramwajach, na przystankach, w sklepach, wszędzie – drepczą ludzie, pchają się, nie patrzą na innych obok, wchodzą pod nogi, albo stoją gdzie popadnie, w przejściach, w drzwiach, przedrzeć się nie można, i czasem taka wściekłość ogarnia, jak podobno te szczury, które w tłoku zaczynają skakać sobie do gardeł.

Co biorę na odtrutkę, co pozwala mi zasnąć – na przykład zobaczcie tutaj: Wszechświat – Największe obiekty w Kosmosie. Taka gwiazda, kiedy żyje krótko, to ma przed sobą jeszcze tylko kilka milionów lat. To jest życie…. I żadnych reklam, ofert przez telefon, podatków, ZUSu. Przyjaciół ma wokół czasem mnóstwo.

Paradoks

Z ogrodu widok na cmentarz

Jak to możliwe, że nagromadzenie wielu szczegółów może sprawiać wrażenie takiej pustki.

Jestem sam, czyli ćwiczenia z pisania o niczym nr kolejny

Wróciłem do mieszkania, w którym bywam sporadycznie. To moje mieszkanie, mojej rodziny. Jest zupełnie puste i pod tym względem tak niepodobne do tego, które znam. Obiecuję sobie, że go nie zaniedbam, jak również nie zaniedbam siebie, co byłoby możliwe z tego względu, że oprócz konieczności chodzenia do pracy i konieczności robienia paru tylko rzeczy, mógłbym się zupełnie oderwać od czasu i rytmu życia. Praktyka wskazuje jednak, że to skończyłoby się ostrą frustracją, bo niczego sensownego nie zrobię, a to co zrobię, nie pozostawi po sobie cienia zadowolenia.

Obecny stan mieści w sobie dwie schizofreniczne strony. Pierwsza – jestem sam, z nikim nie muszę się liczyć, nikomu pomagać, przeżywać jego emocji, nikt mi nie wchodzi w drogę. Druga jest przeciwieństwem pierwszej – na szczęście wiem, że ten stan nie będzie trwał wiecznie. I całe szczęście.

Tak więc jestem sam i to mi się podoba, ale podoba mi się tym bardziej, że wiem, albo przynajmniej spodziewam się, że za kilka dni to się zmieni i puste ściany zatętnią życiem.

To niesamowite doświadczenie, że przechodząc obok sprzętów codziennego użytku – szafek, biurka, pralki, kuchenki gazowej, wieszaka na klucze, półek z zabawkami – czuję tych ludzi, którzy na co dzień ich dotykają, jakby unosili się nieprzerwanie gdzieś wokół. Z drugiej strony – nie ma ich. Albo raczej – są jak zamrożeni, zatrzymani. A to po to, abym ja mógł zebrać się w sobie i ich dogonić – ich emocje, ich życie, któremu zwykle nie mogę dotrzymać kroku. Jak np. dzieci – te kłótnie, radości, fascynacje, niekończące się oczekiwanie na szaleństwa z ojcem, który huśtając je na swoim grzbiecie traci oddech.

Zatopiłem się w pracy. Kończę udźwiękowianie prostych filmików. Komputer je sobie kompresuje, a ja piszę na blogu. Przeszukuję kanały jak Planete, Discovery, i próbuję nie notować reklam, durnych i obscenicznych, w których już tak po prostu mówi się o jelitach, wypróżnianiu, pachach, skórze, paznokciach i włosach. Rety, jak nisko upadamy, nawet jeśli jesteśmy do bólu wypielęgnowani i sterylni.

Chłonę pustkę ścian. Pod tapczanem kupiony wczoraj, tanio, ośmiopak Warki. Przypominacz w telefonie mówi, że skończyło się pranie i trzeba powiesić. Na stole obok pusta patelnia po jajecznicy, talerz z widelcem, miseczka z łyżeczką.

W tym spokoju i bezruchu powraca tylko co jakiś czas myśl, że Beniamin jest w szpitalu w Rumunii. A obok niego – jego matka, dzieli wąskie łóżko. Odwodnił się, bo on, jak zacznie wymiotować, to robi to zwykle przez całą noc. On pierwszy z naszych dzieci,
Polak i Rumun w jednej osobie, sprawdzi tamtejszą służbę zdrowia…

Dobranoc…