Uświęcona forma nabożeństwa

Siedzieć w sali, bez ruchu, śpiewać, słuchać, otwierać Biblię, czytać. Uświęcona u większości chrześcijan. Nie, to nie jest krytyka! Tylko co mają zrobić podczas takich nabożeństw kinestetycy, tacy jak Wiesiek właśnie? Od dzieciństwa uczy się ich, tak samo jak wszystkich – bądź spokojny, siedź cicho, słuchaj. Od dzieciństwa mają problem z taką formą pobożności. Zmagają się z nią, bo chcą być dobrymi chrześcijanami, ale nie mogą wysiedzieć. Co tam godzinę, dwie. Ale cały dzień?

„Nieopuszczanie społecznego zgromadzenia” – to ponoć siedzenie na nabożeństwach. Jeden dzień, z całego weekendu, to jeszcze nie tak dużo. Ale dwa dni! A trzy! (Wiesiek nie zaprzecza, nie krytykuje, bo dla większości to jest piękne, pożądane, to odpoczynek, oderwanie od codziennych trosk. Ale są tacy, może niewielu, może całkiem sporo, dla których to jest naprawdę wyczyn – wysiedzieć!)

„Niektórzy pojechali nad wodę, inni zwiedzają zabytki, jeszcze inni uprawiają sport, ale my przyszliśmy tutaj, spotkać się z Panem”.

Eliasz szedł czterdzieści dni, żeby spotkać się z Panem, ale on szedł. Dlaczego jedyną uznaną formą nabożeństwa ma być: siedzieć? Przez dziesiątki lat Wiesiek zmusza się, żeby wytrzymać na nabożeństwie, mustruje się, że widocznie nie lubi wiary, nie lubi Boga, skoro na nabożeństwie najnormalniej nie chce być. Po latach przychodzi mu do głowy, że gdyby zmienić formę, z siedzenia i słuchania kazań, np. na pielgrzymkę, to okazałoby się, że Wiesiek uwielbia, kocha Boga i bez zastanowienia, bez szemrania, szedłby za Nim przez resztę swojego życia!

Jako to się stało, że dopiero teraz przyszło to Wieśkowi do głowy? Głowy, która zaczyna być siwa. W pierwszej chwili wzbiera w nim złość. Że słuchał, że dał się na to nabrać – na prymitywne ujęcie „świętego zgromadzenia”. W drugiej chwili myśli, że nie może się złościć na pasterzy i nauczycieli, bo to jest złe, z pewnością niesprawiedliwe. Co więc zrobić? Jak pogodzić to w sobie?

Tyle sekund, tak szybko

We Wrocławiu – sukces teatralny, który z pewnością przejdzie do historii polskiego teatru – „Dziady” Adama Mickiewicza w pełnym tekście, bez skrótów, wszystkie części w jednym spektaklu. Czternaście godzin. Gigantyczna, tytaniczna praca.

To fascynujące.

Książ Wielki, staw ze spuszczoną wodą, fot. Piotr Kubic

Kładę się wieczorem do łóżka. Nade mną puste ściany. Tak się złożyło, że w malutkiej, wąskiej sypialni łóżko zajmuje całą szerokość; do okna-balkonu idzie się przez łóżko. Nie ma żyrandola, na suficie majaczą cyfry zegara wyświetlone projektorkiem. Okno balkonowe zasłonięte zasłonami o pionowych liniach, w kolorze prawie takim samym, jak te cyferki.

Dwie kropki migają między „23” a ”03”. Jakże one szybko migają! To sekundy…? Niemożliwe! Zerkam na zegarek na ręce, żeby sprawdzić. Rzeczywiście. Sekundy mojego życia pędzą w zatrważającym tempie. Tyle sekund! Tyle treści, tyle przestrzeni między nimi umyka niczym pstryknięcie palcami. W martwocie i ciszy.

Gdy z przeciwległej ulicy wyjeżdża samochód (rzadko o tej porze), jego światła prześwietlają zasłony, prążki omiatają ściany i nikną. Znów bezruch.

Ilekroć po premierze wracam do domu, mam wrażenie, że ta pustka i ta cisza są moim celem, wytchnieniem, prawdziwszym sensem. Że tamto, co pozostało na scenie, łącznie z owacjami i najpierw triumfalnym, a potem zmęczonym bankietem, to tylko tymczasowa zabawa, zajęcie czasu i uwagi niezbędne duszy właśnie po to, by w końcu zanurzyć się w bezruchu i ciszy.

Do ciszy zaczynam dochodzić już w samochodzie. Najpierw włączam głośną muzykę, bardzo inną od tej, która kręci mi się w głowie po spektaklu. Zabijam, otępiam te rytmy wypracowane na scenie. Szukam od nich uwolnienia, lecz na początku cisza jest zbyt subtelna, zbyt daleka, by do niej z miejsca przystąpić.

W ciszy jest nieskończoność, wobec ciszy trzeba się skłonić, zwolnić i zatrzymać, jak ona. Ostateczna tajemnica naszego bytu. Pyta mnie, czy naprawdę potrzebuję tego wszystkiego, czego próbuję dokonać, co osiągnąć, po sobie zostawić…? Te wszystkie rozważania, dywagacje na temat konstrukcji społeczeństwa, roli teatru czy czegokolwiek innego, funkcji spuścizny narodowej i innej, świadomości doniosłości misji tej lub owej. Jakże to wydaje się tymczasowe, a przez to marne. Teatr jest tylko przykładem, chodzi o życie i wszystko, czego się w nim podejmujemy.

Kropki zegara migają teraz wolniej, jak mi się zdaje. To lepiej. To znaczy, że jestem bliżej ciszy, bezruchu, tajemnicy nieskończoności. Z nią, przy niej, mogę wreszcie usnąć.

Co jest za horyzontem

Odszedł człowiek. Nagle nie można już z nim porozmawiać. Jeszcze jest z nami, bo widzimy go. Leży. Jeszcze ciepłe są części jego ciała. Ale już się nie rusza. Nie otworzą się usta, oczy nie popatrzą na nas. Wszystko, co wprawiał w ruch dookoła siebie, teraz pozostanie nieruchome.

Tajemnica. Świadomości. Jak to jest, że teraz widzę, czuję. Mam wrażenie, że widzę i czuję. Jak to jest, że mam wrażenie, że widzę, słyszę, myślę, czuję. Coś tu się nie zgadza, bo skąd wiem, że teraz widzę, słyszę, myślę i czuję, skoro kiedy przestaję widzieć, słyszeć myśleć i czuć, to nie wiem, że tego nie robię. Jak więc mogę sprawdzić, kiedy widzę, słyszę, myślę i czuję, a kiedy nie, skoro tego drugiego stanu nie jestem w stanie stwierdzić?

Leży ciało nieruchome i zimne. Ot po prostu. Niedawno było ciepłe i ruszało się. Z fizycznego punktu widzenia nie ma nad czym dyskutować. Z punktu widzenia sensu rzecz jest nie do zrozumienia. Jedyne wyjście, to uwierzyć w sens, nawet jeśli są wątpliwości, jaki on mógłby być. Czyżby Wszechświat wyprodukował obiekt, który do niego nie pasuje? Który zadaje pytania, a nie ma na nie odpowiedzi?

Albo nic nie ma sensu, wtedy na wszelkie pytanie możemy odpowiedzieć jakkolwiek. Jeśli jednak gdziekolwiek istnieje choć najmniejszy sens, pociąga on za sobą wszystko i wszystkie inne.

pusty pejzaż, fot. Piotr Kubic

Klecenie, sensu

Ludzie próbują sklecić coś w swoim życiu. Życie polega na kleceniu. Życie płynie, o ile coś się kleci. Kleci się, jeśli czuje się tego sens. W zasadzie klecąc nie pyta się o sens, sens wynika sam z siebie, czy się go czuje…? Może nie. Pytania o sens zaczynają się wtedy, kiedy nie czuje się sensu, w zasadzie – kiedy brak sensu zaczyna doskwierać. Nikt nie wie tak naprawdę, dlaczego czasem doskwiera brak sensu, a czasem zupełnie nie doskwiera.

Niektórzy mówią (na przykład mój ojciec, kilkadziesiąt lat temu, a jak teraz – nawet nie wiem, musiałbym zapytać), że nie warto się za dużo zastanawiać. A nawet może być to niebezpieczne. Bo zastanawianie się wiąże się z zadawaniem pytań. A jeśli wśród nich padnie pytanie o sens? Można się od tego pytania  nie uwolnić, w każdym razie – nie szybko. Dręczące pytanie o sens i szybkie poszukiwanie na niego odpowiedzi przez niektórych uważane jest jako strata życia. Jak jest naprawdę, kto to sprawdził? Chyba tylko na sobie, ale czy autorytatywnie, uniwersalnie i po wsze czasy?

Sara, balet

Oto Sara, która właśnie kleci coś w życiu. Nie zauważyłem, by pytała o tego sens, co mnie w sumie chyba uspokaja.

Opuszczone

 

opuszczone.... fot. Piotr Kubic

Opuszczone gospodarstwo. Pewien przechodzień, w zasadzie rowerzysta, jeżdżąc po okolicy zabiera ze sobą mały, składany taborecik. Zatrzymuje się w takich miejscach, stawia krzesełko w każdej z czterech stron świata, siada, a potem przez pół godziny (może więcej) przywołuje w wyobraźni domowników. Spogląda na porzucone sprzęty, narzędzia, na pozostałe jeszcze resztki wydeptanych ścieżek, które owijają się wokół furtek, bramy, rogów domu, stodoły, stajenki. Widzi w wyobraźni świetność i rozmach obejścia, które przeszło do historii. 

Opuszczonych gospodarstw jest w okolicy sporo. Tak więc przechodzień (rowerzysta) ma zajęcie na kilka tygodni, może miesięcy, na pewno – lat.

Błogosławić pustkę

Nie mam siły. W takich chwilach zastanawiam się i powątpiewam, czy udało się zrobić coś sensownego dzisiaj. Próbuję sobie przypomnieć.

Tak, było coś sensownego, ale zły nastrój i zmęczenie potrafią storpedować pozytywne wnioski.

O, psy szczekają w okolicy. Są jeszcze jakieś psy. Myślałem, że w ciągu zimy wyniosły się wszystkie. „Wyniosły się” to oczywiście eufemizm, bo żaden pies, który szczeka w zagrodzie, nie może ot tak się wynieść z wiadomego sobie tylko powodu.

 Pustka pól

„Błogosławić pustkę” – kołacze mi się w głowie taki tytuł. Może jakiegoś opowiadania science fiction, których kiedyś czytałem dużo. „Błogosław rojne miasta” to z kolei utwór Marka Bilińskiego, lecz jego nastrój zupełnie nie pasuje do tego panującego w piątek wieczorem, wiosną, w starym centrum Krakowa. „Wódeczka za trzy złote!”, ten gromki okrzyk usłyszałem w przejściu przez środek Sukiennic, o godzinie dwudziestej drugiej. Powiedziałbym, że nigdy nie wziąłbym do ust niczego w takiej cenie w pubie, bo brzmi to zbyt ryzykownie: albo płyn będzie zabójczy dla organizmu, albo to taka speluna, że w czasie jego wychylania ktoś sięgnie do mojej kieszeni, żeby wyciągnąć portfel. Nie jest przecież tajemnicą, że w Krakowie w centrum, w barach, pubach, klubach i jak je tam nazwać najłatwiej można stracić telefon, portfel i cokolwiek innego wartościowego.

W małym miasteczku wyludnione ulice szumią przeciągłą ciszą.

Szkoda, że mężczyźni nie płaczą

To głupie, że mężczyźni nie płaczą. Chciałbym czasem zapłakać tak, jak Beniamin, kiedy nie starcza mu sił, żeby krzyczeć. Ominąć fazę krzyku. Albo dostawać tak mocno po głowie, żeby nie buntować się, nie protestować, co ważniejsze – nie udowadniać, że ma się rację. Bo cóż znaczy: racja. To najmniej pożyteczna rzecz, jaką można posiadać.

ul. Dunajewskiego, Kraków, fot. Piotr Kubic

Tkwić w sytuacjach nierozwiązanych i jednocześnie oddychać, to majstersztyk. Nie stać się obojętnym, ale i nie przejąć się tak, by stracić oddech.

W mieście, nocą, można odetchnąć. Na pustoszejących ulicach. Mokry po deszczu bruk i asfalt odbijają neony, stopy brną w świetlistej poświacie, jakby nie dotykały twardej, ziemskiej powierzchni. Tylko unosiły się wyżej, jak wysoko, tego nikt nie wie, albo raczej – jak głęboki pod nimi ten puch świetlisty.

ul. Bronowicka, Kraków, fot. Piotr Kubic

Motorniczy na końcowym przystanku uchylił drzwiczki i zapytał mnie, czy widziałem, gdzie wysiadł człowiek w kapturze, z płócienną siatką. Powiedziałem, że nie zauważyłem. Rzeczywiście, jeszcze trzy przystanki wcześniej siedział w trzecim rzędzie od końca. Potem wstał i miałem wrażenie, że wysiądzie z grupą pasażerów. Ale nie wysiadł. Pamiętam, że zapatrzyłem się na odbijającą się w mokrym chodniku reklamę salonu po lewej stronie ulicy. Filetowy kolor był tak intensywny, że zdawał się prześwietlać jak promieniami rentgena cienkie i grubsze gałązki bezlistnych o tej porze krzewów. Na kolejnym przystanku nikt nie wysiadł, powiedział motorniczy, bo żadne z drzwi nie zostały otwarte. Motorniczy pokazał ręką na pulpit, gdzie paliły się różne światełka – zauważyłbym.

Powiedziałem, że może ciągle jest w tramwaju, tylko schował się za fotel, albo jest za przegubowym przejściem. Nie było go. Zapytałem, czy nie można przeglądnąć zapisu z kamer monitoringu. Motorniczy powiedział mi wtedy, że robił to już kilka razy, kiedy widział tego gościa. Że często staje on przy oknie i odsuwa delikatnie jedną szybę, aby powstała mała szczelina. I kiedy tramwaj jest w największym pędzie, człowiek ten nabiera oddech za oddechem, lecz spokojnie, bez pośpiechu, twarz ma przy tym nieruchomą i bez żadnych uczuć. Potem, między trzecim przystankiem a końcem trasy, człowiek ten wysiada, tylko trudno zaobserwować gdzie. Na pewno wysiada drzwiami, przecież nie ma innej możliwości. Przypuszczenie, że przeciska się przez okno jest przecież niedorzeczne. Po prostu znika, jako ostatni pasażer, zanim tramwaj wtoczy się na torowisko pętli, zanim otworzy wszystkie drzwi, zanim je zamknie i ustawi w kolejce do następnej trasy.

Kraków nocą fot. Piotr Kubic

To coś jest niedaleko od każdego z nas

To wszystko, nad czym pracujemy – nasza praca zawodowa, zmagania z przepisami, prawem, z dojazdami do pracy, zakupami, sprzątaniem, układaniem rzeczy na półkach, remontami w domu, podpisywaniem umów na nowy abonament telefonu komórkowego, opłacanie ubezpieczenia OC za samochód (znowu drożej niż rok temu) – to wszystko, to nie jest istota życia. To może zaledwie wstęp, albo margines. To jakiś dodatek, materiał (jak u krawca, jeszcze nawet nie wykrojony), to faktura, forma, ale nie treść.

Co jest treścią? To niełatwo opisać. Zwłaszcza po dniu takim jak dzisiaj, w którym prawie trzy godziny to czysta podróż busem, w aucie, dwie godziny – strawione na spożywanie pokarmów. Kolejne dwie godziny na uganianie się za bzdurami, układanie czegoś w szufladach czy na półkach. Na szukaniu w internecie produktów, które mają polepszyć codzienny byt, pracę. Na formułowaniu na piśmie problemu współpracy z niesolidną firmą. Ten dzisiejszy dzień wyssał z duszy siłę na rzeczy, które są poboczne, mało ważne, nie są esencją,treścią życia. Na drobnostki, szczegóły. Czy zostało coś na istotę spraw…?

Studnia świadomości, Przychodnia ul. Szwedzka, fot. Piotr Kubic

Na szukanie fragmentów dwóch spektakli, około trzydziestosekundowych, które najlepiej oddałyby wobec publiczności charakter przedstawień. Czy ktoś zdaje sobie sprawę, jak trudno wybrać fragment trzydziestu sekund z przedstawienia tak, aby przekazać, o czym ono jest? Nie tylko pod względem treści, ale i nastroju. Zafałszować nie jest trudno. Dramat można pokazać jako komedię, proszę bardzo. Albo odwrotnie. Lecz niech nie umiera wiara w to, że reklama, która jest fałszerstwem, ma krótkie nogi. Gdzieś ciągle uczciwość jest w cenie, odbiorcy czują to podskórnie. Odbiorców się zdobywa konsekwencją i uczciwością. Niech tak będzie i tak zostanie.

Córka ma do odrobienia lekcje. Jest już późno, powinna spać. Zarówno lekcje do odrobienia, jak i fakt, że powinna spać, to rzeczy drugorzędne. Ważniejsze jest coś innego, coś, co jest obecne wśród nas, kiedy w trójkę, zmartwieni, pochylamy się nad jej zeszytem. W kuchni, za której oknem króluje już ciemność. To coś wyczuwam wyraźnie, tę najważniejszą rzecz, ale czy umiem ją opisać…?

Nie wolno dać się zmylić, że urządzanie domu, poszukiwanie pracy, zmaganie z absurdami codzienności, walka o lepszy byt to sedno naszego życia. Esencja jest niedaleko każdego z nas. To jak celowanie w tarczę, ale nie w widoczną w centrum dziesiątkę, tylko trochę obok. To nie polega na byciu dokładnym, idealnym, na spełnianiu szczegółowych marzeń, na osiąganiu jasno określonego celu. Jak to ktoś napisał – szczęście nie polega na tym, że osiąga się orgazm za każdym razem. O tę właśnie dokładność, albo raczej – niedokładność chodzi. To nie jest jak McDonald, który w każdym kraju, pod każdą szerokością i długością geograficzną, serwuje takiego samego Big Maca. Ten prymitywny ideał stał się zaprzeczeniem ideału.

Listy nienapisane

Gdybym wiedział, że pozostało mi miesiąc, dwa tygodnie życia, to czym bym się zajął?

Przyjaciel odparł, że zająłby się medytacją. Ja, bez większego namysłu, że pisałbym listy. Medytacja – po co mi ona? Jeśli po śmierci będę miał jeszcze możliwość życia, to sądzę, że wtedy miałbym mnóstwo czasu na medytację. Zaś medytować po to, aby do śmierci się przygotować, to niepotrzebne.

Zaś to, co można zrobić, stojąc jedną nogą na progu innego świata (cokolwiek bo to nie znaczyło) to przekazać ludziom, których się poznało, kilka myśli z ostatniego etapu tego życia. Wierzę, że im dalej w życiu, a szczególnie – im bliżej śmierci, tym więcej czegoś trudno uchwytnego, opisywalnego, a co jest bardzo ważne.  

Lecz najważniejszym powodem pisania listów byłoby podtrzymanie znajomość, upewnienie o przyjaźni, o tym, że pamiętam, wspominam, że ciągle jestem, nawet jeśli za chwilę mnie nie będzie.

Pisanie listów tuż przed śmiercią miałoby jeszcze ten komfort, że byłbym zwolniony od kontynuacji korespondencji. Nie dlatego, że nie lubię kontynuacji (przeciwnie), lecz dlatego, że korespondując z choćby kilkoma osobami na kontynuację zaczyna zwyczajnie brakować czasu.

pejzaż, fot. Piotr Kubic

Oczywiście rozważania o pisaniu listów lub planowaniem czegokolwiek przed śmiercią są hipotetyczne. Doświadczenie uczy, że albo na realizację tych planów nie ma czasu, bo umiera się w ułamku sekundy, albo sił lub zaniku pamięci i władz umysłowych, ogłupiającego bólu tudzież substancji go uśmierzających.

A już czystą fantazją jest taka wizja: wychodzę z domu i idę przed siebie. Znajduję takie oto miejsce, jak na powyższym zdjęciu, kładę się przy miedzy i umieram. Czy będzie to spokojne, czy w dreszczach, mniejsza z tym. Wcześniej oczywiście żegnam się z rodziną, żeby nie szukali mnie gorączkowo i nie przeżywali rozterek. Powiedziałbym dzieciom, że nauczyły się już wystarczająco duże, żeby sobie jakoś poradzić w życiu, a żonie, że od tej pory nie będzie musiała znosić moich dziwactw.

Tak jednak najprawdopodobniej nie będzie. Przecież już teraz obserwuję, co dzieje się np. w domu pomocy społecznej. Gdybym trafił do takiego i nawet udałoby mi się uciec, to ktoś odpowiedziałby za moją wolność umierania. Jakaś pielęgniarka dostałaby naganę, że nie upilnowała. Portier, że przegapił, że nie domknął bramy, że nie popatrzył na monitor pokazujący obraz z kamer monitoringu. Jakiś pracownik opieki, mający na utrzymaniu rodzinę, straciłby pracę, która i tak jest nisko płatna. Nie, tak nie mógłbym postąpić.

Pozostaje więc umieranie zwykłe, jak wszystkich innych. W ogóle wydaje się, że z wiekiem coraz mniej zostaje wyborów i tylko zmierzamy tam, gdzie nam przeznaczone.

Roztargniony rowerzysta

Między blokami, na osiedlu, które stoli na stromym pagórku, przejechał facet na rowerze. Czy to z koszyka, który miał na bagażniku, czy z małego plecaka, który wiózł na plecach, wypadła kartka papieru.

Wszystko albo nic. Nienawidzę rzeczy połowicznych. Skoro więc gdzieś na horyzoncie czasu moje życie się skończy, to tracę ochotę żyć już teraz. Wystarczająco dużo widziałem, jakoś nie ciągnie mnie do nowych wrażeń. Pozostaje jeszcze obowiązek, chciałbym zobaczyć moje dzieci, jak same radzą sobie w życiu. A wtedy spokojnie mogę przestać istnieć.

Należy zaznaczyć, że rowerzysta nie zauważył utraty kartki, jechał dalej. Lecz zastanawiając się szczerze musimy stwierdzić, że nie jesteśmy pewni, czy kartka wypadła właśnie wtedy, kiedy on przejeżdżał i czy nie leżała już tam wcześniej. Może podmuch powietrza oderwał ją na chwilę od asfaltu i stąd mylne wrażenie. A nawet jeśli to on napisał te słowa, to dojechawszy do domu może o nich zapomni i brak kartki nie będzie mu ich przypominać. Może być też tak, że nie było żadnego rowerzysty, bo z ławki, na której siedzimy, a która jest trochę daleko, nie widać dokładnie przebiegu ulicy i może to tylko zaćmienie, przelatujący nisko ptak na tle dopiero co ulistnionych gałązek szpaleru klonów.

Ślepa ściana i kot, fot. Piotr Kubic