Dziesiątki

rzeczy, które trzeba dotknąć, przestawić, przesunąć, przełożyć, dziesiątki spraw, drobnych decyzji, które trzeba podjąć, żeby jedynie wyjść z domu do pracy. Próbując patrzeć chłodnym okiem i z boku – to niemożliwe, żeby rzeczywiście tego wszystkiego była potrzeba.

Jedno dłuższe zamyślenie i wszystko bierze w łeb. Funkcjonujemy w tym świecie, na poziomie współczesnego człowieka tylko wtedy, gdy opracowany system perfekcyjnej synchronizacji codzienności nie zawodzi. Jeśli coś się przerwie, coś nie dojdzie na czas, jeśli dziecko wejdzie w drogę i wypadnie z rąk pojemnik z płatkami kukurydzianymi, to cały system staje, pozostawiając nas nikim. Funkcjonujemy na granicach sekund. Szybki oddech, lub wręcz wstrzymany oddech, minuty płyną niezauważone. Takiego życia – nie ma. Jest na granicach mikroświatów, których jeszcze nikt nie udowodnił na pewno, że istnieją.

Wygrana w busie

Młody jedzie busem, w ostatnim rzędzie, wciśnięty w róg karoserii. Obok siebie ma szeroką kobietę w białym swetrze, przed sobą – dwa fotele. Na tyle blisko, że kiedy rozmawia przez telefon, siedząca na jednym z nich dziewczyna (z włosami jak sprężynki), co chwila jakby chciała odwrócić głowę, lecz w ostatecznie się powstrzymywała.

Po co chciałaby odwracać głowę? Przecież i tak nie włączy się do rozmowy. Sprawia wrażenie starszej siostry, która czuje, że w co drugim zdaniu powinna poprawić rozmawiającego z kimś brata. Taki odruch, jak pierwotny, któremu nie można zapobiec w zarodku, dopiero później, gdy właśnie powstanie i skłoni głowę do niecierpliwego ruchu.

Z głośników sączy się stacja radiowa, najbardziej znana w tym kraju. O tej porze można wygrać, dzisiaj – trzysta osiemdziesiąt tysięcy – dzięki którym, jak oznajmia spiker ze swadą, uwierzysz we własne siły.

A gdyby tak Młody wysłał sms i właśnie tu, w tym busie, w ścisku i szarpaniu na zdezelowanej drodze, wygrał trzysta osiemdziesiąt? Naprędce uświadamia sobie, że musiałby zapłacić podatek, więc taka kwota z pewnością nie trafiłaby do niego. Wylicza też w wyobraźni, ile i na jakie cele charytatywne przeznaczyłby część wygranej. A po pierwsze i najważniejsze – wszystkim pasażerom postawiłby szampana, zaraz na końcowym przystanku.

Co zrobiłby z resztą? Nie ma pojęcia. Kupiłby nowe CB-radio, bo stare ma ze dwadzieścia lat. Może i kupiłby samochód do tego radia, bo obecny ma prawie dwadzieścia lat. Nagle dociera do niego ilość decyzji, które musiałby podjąć, wygrywając w najpopularniejszej stacji w kraju trzysta osiemdziesiąt tysięcy minus podatek. I ta ilość nie za bardzo mu się podoba. „Bo czy ja mam złe życie?” – myśli. „Nie” – zaraz odpowiada, i nie dziwi go jakoś ten brak własnej ambicji, skandaliczny, jakby, nie przymierzając, oceniła to, na przykład, sąsiadka z piętra niżej.

Doceniając zatem, że nie jest mężem sąsiadki, a zupełnie przypadkowo właśnie jego żona studiowała rachunkowość, więc można by jej powierzyć wygraną. I po kłopocie! To takie rozwiązanie na wszelki wypadek, gdyby jakoś wygrał. Na wszelki więc wypadek nie wysyła nigdzie smsa, i dobre życie pozostanie niezakłócone, jak do tej pory. Co za ulga.

Fascynacja pracą

Doszedł do tego, że nie potrzebuje snu. Utrzymanie aktywności na wyższym poziomie nie sprawia mu problemów. Zajęcia, jedne po drugich, przepływają przez jego umysł, wszystko się układa, lepiej lub gorzej, ale układa. Organizm nie protestuje jakoś. Czasem odczuwa niepohamowaną potrzebę jedzenia, do niedawna jej ulegał, ale zauważył, że gorzej się po tym czuje. Zresztą usłyszał już wcześniej, że lepiej się funkcjonuje na głodnego. Oczywiście, są chwile, kiedy chciałbym się położyć, tak między 16 a 18 albo 20-21. Ale wystarczy się czymś zająć, a sen szybko przechodzi.

Dlatego dziwi się, że choć przecież wszystko wydaje się w porządku, to od jakiegoś czasu ma wrażenie, jakby tracił świadomość.

„Witam” (nie) Rusinka ciągle żywe

Michał Rusinek, już dawno temu, ogłosił gdzieś tam, że przestał odpowiadać na listy rozpoczynające się od „witam”. Podobno chodziło tylko o studentów, ale media zrobiły z tego sprawę ogólnopolską, językową, grzecznościową, no: wielką.

Nie dziwię się, jeśli przestał odpowiadać na takie „pozdrowienie” w listach od studentów. Zwłaszcza – swoich studentów. W końcu ma na nich odpowiedni wpływ, to znaczy – stara się mieć, jak to wykładowca, wychowawca. Ma studentów nauczyć, a to jest jedna z metod – brak odpowiedzi czasem zmusza do myślenia. Czasem, albo często. Zwłaszcza, jeśli ma się odpowiedni punkt podparcia.

Bo taki student, jeśli chce pozostać studentem, a również absolwentem, komunikować się z wykładowcą, rzecz jasna, raczej musi. Bezpośrednim interesem jest zdobycie zaliczenia w indeksie, a w konsekwencji – odpowiedniego stopnia z egzaminu. Trudno sobie wyobrazić zdawanie egzaminu bez komunikowania się, a w szczególności – bez pierwszych słów powitania.

Tak więc już na wstępie, witając (!) studenta przy stoliku, i wysłuchując pierwszych słów odpowiedzi, Michał Rusinek mógłby, a nawet powinien, zdecydować, czy pierwszy etap został zaliczony pozytywnie. Bowiem to nie student „wita” egzaminatora, wręcz przeciwnie, wszak sala egzaminacyjna nie jest terenem studenta (tego lub innego lub jakiegokolwiek), lecz właśnie egzaminatora, wskutek czego to on ma prawo do użycia zwrotu „witam”; jeśli zaś student, w wyniku chwilowej lub trwałej niedyspozycji, nieokiełznania zdenerwowania lub innej przypadłości, dałby się zbałamucić i odpowiedział „witam” również, dalsze jego uczestnictwo w egzaminie nie tylko trzeba, lecz wręcz należy uznać za bezcelowe.

Tak więc rozstrzygnęliśmy kwestię podstawową. Pozostaje jeszcze aspekt praktyczny, to znaczy – sytuacja zwykłych ludzi, którzy nie dostali się na studia, na których kształci Michał Rusinek – zabrakło im kilku punktów, albo wielu punktów, albo w ogóle nie starali się dostać na te studia, albo na żadne inne. Słowem – jakiś dziwnym zbiegiem okoliczności napisali do Michała Rusinka, nieszczęśliwie rozpoczynając list od fatalnego zwrotu. Przy czym nie przyszło im do głowy wpisywać do google „Rusinek witam„, a dyskusja w Internecie ominęła ich szerokim łukiem, ponieważ ich pracodawca stosuje monitoring internetowej aktywności. Napisali, nieszczęśni, w kwestii na pewno ważnej, a nie otrzymują odpowiedzi. Weryfikują więc konfigurację kont pocztowych, sprawdzają nawet wtyczki sieciowe w gniazdkach swoich komputerów, albo anteny WiFI domowych routerów – czy nie zostały odkręcone przez bawiące się w niedzielę dzieci sąsiadów. Niestety, wszystko działa, a odpowiedzi brak. 

Temat ten zdawał się już przeleżały

i nieaktualny. Lecz oto, w pewnej firmie z branży kulturalnej, została przyjęta do pracy młoda i ambitna osoba, która nie wstydzi się swoich ideałów. Zaangażowawszy się w korespondencję z klientami odkryła, że większości z nich brakuje podstawowych zasad. Piszą więc do instytucji kultury, a jednocześnie są niekulturalnymi, z czego wniosła, że lepiej trafić nie mogli. Odkrywszy w sobie powołanie, mając w Internecie wymarzony wręcz gotowiec (np. tutaj), jęła edukować niewyedukowanych. Byłoby to piękne, gdyby korespondenci nie stali się zbyt oporni, tym bardziej oporni, im gorliwiej postępowała edukacja. Ostatecznie, wzorem mistrza, przeczytawszy pierwszy wyraz listu, podejmowała szybką decyzję o dalszych jego losach; w efekcie cierpieć zaczął ogólny wizerunek instytucji – paradoksalnie, bo prestiż powinien wzrosnąć! Nie wzrastał.

Kierownictwo poświęciło temu problemowi jedno całe spotkanie. Nie tak łatwo przekwalifikować pracownika, zamienić stanowiska itp. Etatów w kulturze ciągle za mało, pracy dużo, klientów coraz więcej (oby), statystyki nie mogą spadać. Trudno także poświęcić ideał. Z pomocą przyszła technika. Założony przez informatyka filtr wychwytywał na początku listów niestosowny zwrot i kierował korespondencję do mniej wymagającej osoby z działu Public Relations. Rozwiązanie okazało się proste.

Termin przydatności do spożycia

– Wiesiek, powiedz mi, czy facet jest w stanie zjeść na kolację jeden cały serek puszysty, 140g netto?
– Coś ty. Coś ci się stało?
– Zapomniałem dodać, że przeterminowany o pięć dni.
– …???
– No więc ja ci powiem: jest w stanie.
– …zjadłeś?
– Prawie. Właśnie kończę.

Cisza.

– Zawsze patrzysz na terminy ważności?
– Tak. I jem to, co akurat wychodzi.
– A ja nigdy nie patrzę.
– Twoja kobieta się tym zajmuje.
– Chyba tak. To znaczy – ufam jej.
– I nigdy się nie zawiodłeś?
– No nie. Biorę z lodówki i jem. A jak czuję, że coś jest nie tak, to wyrzucam i tyle.
– I nie rozchorowałeś się, nie miałeś, no wiesz….
– Nie. Chyba nie. Zresztą nie pamiętam. Nie wiem.
– To ja może też przestanę sprawdzać.
– No pewnie, co się przejmujesz.
– Masz rację. Głowa wolna od zmartwień. A pleśń i tak zdążę zauważyć.
– Jasne stary. Jedz, nie przejmuj się.
– To może chcesz trochę tego serka? Jeszcze zostało…
– Nie nie, dziękuję!……… A wiesz….. No to daj….

Ćwiczenia z pisania o niczym (znów)

Znów to samo – wrażenie, że nie powinienem ot tak sobie iść spać. Że pozostało coś do napisania, a może wyrzucenia z siebie. To coś tkwi tam gdzieś, wewnątrz, ale nie wiem gdzie, nie wiem, jak to namacać, wyłowić, chwycić. A może to bzdura, złudzenie, taki po prostu rozstrój żołądka.

Dziś było wiele emocji… Nie jestem w stanie ich podsumować. Może to jedno wrażenie – że żyję za szybko, i umykają mi one. To zaniedbanie, wykroczenie, przestępstwo, grzech może nawet – żyć i nie odczuwać tego, co się przeżywa. To zaprzeczenie sensu życia, bo skoro już doszło do tego, że żyję, czuję, myślę, to jakimś nieporozumieniem, mówiąc delikatnie, jest to, że się znieczulam na przeżycia i lekceważę moją świadomość. Jakbym wracał tym samym do jakichś atawistycznych odruchów życia instynktownego, które oczywiście ma sens w przypadku zwierząt, ale przecież nie po to jestem człowiekiem, jakimś splotem okoliczności.

Jestem człowiekiem, ale nie po to, by tworzyć teorie. Nie teraz, jeszcze nie na tym etapie. Mój etap – to zauważać, tak po prostu. A może i jedno i drugie – bo zauważanie czegoś aż się prosi o stworzenie teorii tego. Lecz z kolei zauważenie czegoś następnego często modyfikuje, o ile nawet nie rujnuje dotychczas zbudowaną teorię. Tak więc sumując – sensem jest zauważanie rzeczy, przez co wzrasta świadomość. Budowane teorie są natomiast czymś pobocznym, roboczym, są o tyle dobre, o ile prowadzą do kolejnych odkryć. Jeśli natomiast zamykają horyzont dostarczając przyjemnego wrażenia wszechwiedzy – należy je jak najszybciej zrewidować i najpewniej – porzucić.

A teraz, wobec powyższego, teoretycznego bebłania, jeden konkret, mianowicie – jedno z miejsc z mojego miasteczka, na które gdy patrzę, nie mogę wyjść z podziwu, że coś takiego istnieje. Co więcej – zwykle nie zwracam na nie uwagi, przechodząc, gdyż nie widzę w nim nic szczególnego. Tak się do niego przyzwyczaiłem, że nie wyobrażam sobie, żeby było tu inaczej. I kiedy wreszcie będzie inaczej – to chyba go nie poznam, i to niepoznanie będzie mnie uwierać, jak zgrzyt w samym środku ćwierkającego lasu. Oto ten obraz:

Piękno, którego zwykle nie dostrzegam

W zasadzie powinienem zrobić to zdjęcie we wtorek lub piątek, kiedy jest tu targ, i zamiast samochodów na parkingu – widać stragany. Ale jestem zbyt niecierpliwy. Prawda, że to jest…… piękne to nieodpowiednie słowo. To jest – niesamowite. To coś z gatunku trąby powietrznej, zjawiska, którego nie da się okiełznać, które po prostu jest obok nas i wszystko, co można zrobić, to dziwić się……

Dobranoc.

bez wstydu

Eseju o twórczości ciąg dalszy.

Tworząc coś można czuć pokuszenie, by stworzyć coś lepszego niż jestem w stanie w tym momencie. To bardzo zdradliwa pokusa i nie wolno jej ulegać. Twórczość musi być szczera do bólu. Jeśli jestem chamem (w znaczeniu cytatu „miałeś chamie złoty róg”), to nie wyniknie nic dobrego z prób bycia wrażliwym intelektualistą. Stokrotnie lepsze będzie prostackie i prymitywne dzieło chama, niż silące się na wrażliwość dzieło chama.

W drugą stronę działa to trochę inaczej. Znam intelektualistów, którzy czasem próbują być chamami, niestety (lub na szczęście) z mizernym skutkiem. Powinni się pogodzić, że takie już ich piętno. I tworzyć tak po prostu – z serca 🙂

Dobranoc państwu. Ja jeszcze popracuję trochę, ale na wszelki wypadek nie pokażę Wam tak szybko, co wyszło. Pokażę, jak zapomnicie, że napisałem tekst jak ten.

Nie gderaj pan

Nikt z nas nie lubi moralizatorstwa. To wniosek wyciągnięty z mojego blogu Patrzeć po prostu próbuję. Patrzę na statystyki i widzę, że najwięcej wejść zawdzięczam wpisowi W gabinecie. Ja zdaję sobie sprawę, że moje wnioski mogą wynikać z fałszywych przesłanek (to się zdarza dość często), ale chyba jednak nie odbiegają one od prawdy. Zgodnie zresztą z prawem logiki (tej matematycznej), według którego z fałszu może wyniknąć prawda. O zasadzie tej zdają się zapominać publicyści, z powodzeniem natomiast stosują ją w praktyce politycy.

Tak więc co ludzi porusza najbardziej? Krzywda. Krzywda ich samych, albo krzywda kogoś innego, z kim oni się utożsamiają. Wspólna krzywda jednoczy o wiele bardziej, niż wspólne szczęście, ponieważ szczęście z natury jest raczej powodem do zazdrości, i dlatego często dzieli, a nie łączy.

Zaś typowo moralizatorski wpis na owym blogu pt.: Dzieci, nasze kopie pozostaje w statystykach gdzieś tam, na końcu. Pomyślałem, że jeśli chcę się dostać do setki najczęściej czytanych blogów na TokFM.pl, to będę musiał „staranniej” dobierać tematy wpisów. I wcale nie powinienem dbać o to, by mieć rację. Ci, którzy mają rację, muszą się jeszcze porządnie postarać, żeby nie wzbudzać u innych „zdenerwowania”, mówiąc najogólniej. W sumie najlepiej jest, kiedy publikując coś nie ma się racji, bo zaraz stado sępów nadlatuje, najróżniejsze media zaczynają cytować te głupoty, a wtedy statystyki rosną.

Tak więc powinienem się zastanowić – czy chcę mieć rację, czy popularność. „To smutne” – może ktoś powiedzieć, ale…. hola! O co chodzi? Taki jest świat, jak chcesz wprowadzać własne zasady, to proszę bardzo, ale daj reszcie spokój.

No dobrze, pogderałem, a teraz…

Jak paść ostatecznie…?

Padałem już, i miałem paść ostatecznie w pościel. Lecz po tym, jak uśpiłem dzieci, wkraczając do kuchni zobaczyłem zlew pełen naczyń, i przypomniałem sobie, że one rzeczywiście tam są. A moja dziewczyna siedzi przy komputerze nad tłumaczeniem, już chyba trzeci lub czwarty dzień, bo zajmuje się nim w chwilach wolnych od pracy i dzieci, nie mówiąc o zajmowaniu się sobą.

No i wziąłem się za ten zlew, i rozbudziłem znów, i co teraz? Bo podczas mycia naczyń wspomniałem, mimo woli, różne wydarzenia, które podnoszą ciśnienie krwi, co zwykle jest przeszkodą w zasypianiu. Jak na przykład stwierdzenie jakiegoś pana, usłyszane w TokFM, w tramwaju, gdy jechałem wczoraj rano do pracy: że wiele kobiet, rzekomo, specjalnie zostaje w domu i zajmuje się małymi, swoimi niedawno narodzonymi dziećmi, żeby uniknąć powrotu do pracy. Przepraszam bardzo, ale pacan po prostu to powiedział, choć nie wiem, jaki ma tytuł naukowy, może bardzo wysoki, a może i opierał się na szeroko zakrojonych badaniach. Lecz mnie wydaje się to paranoją, bo zajmowanie się małymi dziećmi w domu to jedna z cięższych robót, na jakie matki mogłyby się skazać, i całe szczęście, że się na nie skazują, bo one robią to o niebo lepiej niż ojcowie. I to nie z powodu lenistwa ojców. Marta, mój przyjaciel, psycholog dziecięcy, twierdzi, że dziecko, przez sam fakt, oczywisty i niepodważalny, że przez dziewięć miesięcy jest zrośnięte z matką, nigdy w początkowym okresie życia nie będzie miało takiej więzi z ojcem, jak z matką, i że to nawet nie za dobre, by ojciec miał niemowlęciu zastępować matkę.

Tak więc niech mi specjalista jakiś nie tłumaczy, że matkom się nie chce pracować i dlatego decydują się na pozostanie w domu, by zajmować się dzieckiem. Ja patrzę na matkę moich dzieci i jestem szczęśliwy, że do maksimum wykorzystała wszystkie urlopy, by dzieci odchować od pampersa. Nikt tego by nie zrobił lepiej niż ona, żadna pani w żłobku i nawet najlepsza opiekunka, ani nawet ja, bo nie ma takiego sposobu, by matkę zastąpić, ani takich pieniędzy, które można by za to zapłacić… Tak więc, panie specjalisto, co mi pan tu opowiada, za przeproszeniem?

Otworzyłem piwo, bo już widzę, że nie usnę tak łatwo. Dziewczyna przy komputerze zgłasza, że zjadłaby trochę truskawek, które dzisiaj zebrałem (zebrałem jak nigdy, zaznaczam), więc myję truskawki. Myję dwa razy, stawiam obok niej, i po dziesięciu minutach widzę, że miska już w połowie pusta. Dziewczyna kładzie głowę na biurku, usypia, ale na niby. Na ekranie – szlifierki kołowe do wałków; i co z tego, że to studiowałem, jak studiowałem nie po rumuńsku, i choć mogę jej wytłumaczyć, o co chodzi, to rumuńskich słówek nie znajdę i nie pomogę…

Myję naczynia i wspominam rozmowę z dziećmi, przed snem.
– Z czego jesteście dzisiaj zadowoleni?
– Ja z tego, że babcia była ze mną na trampolinie – mówi Beni.
– Była, naprawdę? – nie dowierzam – i skakała?
– No nie, ale tak robiła – chłopak wstaje i ugina lekko kolana.
– No no, ale babcia… A co was dziś zdenerwowało?
Beniamin myśli przez chwilę:
– Że Janek mówił dziś kulwa.
– Mówił?
– Ja nawet nie wiedziałam, że jest takie słowo: kurwa – odzywa się Sara, na parapecie okna wycina i koloruje papierowy kwiat. O tej porze dopada ją wena twórcza.

Opowiadam im potem różne historie, kiedy już leżą na swoich miejscach – Sara na piętrowym łóżku, Beni na parterze. Na szczęście nie zapytali mnie, co znaczy to słowo. Kiedy już usnęli – ja drepczę po mieszkaniu, próbując odnaleźć odpowiedź właśnie na pytanie: co to znaczy? Na czym polega znaczenie wyrazu kurwa i dlaczego jest ono takim wytrychem do wszystkiego? Jak odpowiedzieć dziecku, mówiąc coś więcej niż "że to brzydkie słowo", a nie poruszając całego skomplikowania relacji międzyludzkich. Zresztą – jakiego skomplikowania…? Powszechność tego słowa opiera się na tym, że mężczyzna, czując wewnętrzną odrazę do swojego pożądania oraz sposobów, w jakie próbuje go zrealizować, nazywa tak kobietę, której sam używa instrumentalnie…. Deprecjonuje osobę, której używa przedmiotowo, by oddalić poczucie wstrętu wobec samego siebie… Typowe, prymitywne, ohydne, odwieczne….

No dobrze, ale pytanie pozostaje: jak odpowiedzieć dziecku?

Piwo nie pomogło, zabieram się za wiśniówkę, produkowaną domowym sposobem w Rumunii i przywożoną tu przez rodzinę, przy każdej okazji. Dziewczyna wstaje od komputera i pada w pościel, a ja nie mogę paść jeszcze. Piszę więc, piszę czym prędzej, byle wszystko, co bzdurne, z siebie wyrzucić, by pozostała wreszcie pustka, wobec której będzie można już tylko… zasnąć. Lecz zanim pojawi się pustka, czepiam się kurczowo jeszcze jednego, może dwóch cudów, które się dziś zdarzyły, a którymi się z wami nie podzielę, samolubnie, bo chcę, by pozostały moje.

Dobranoc Państwu!