Mistycznie w Rumunii

Rumunia wita nas mgłą. Przejście graniczne, w ciemności, rozświetlają światła wjeżdżających ciężarówek, samochodów, rozproszone w powietrzu o zabarwieniu mleka. Snopy świateł, między którymi przemykają strażnicy graniczni i celnicy. Niech was nie zmylą zagraniczne tablice rejestracyjne – z Niemiec, Anglii, najwięcej z Włoch. W tych wszystkich autach jadą najprawdopodobniej Rumuni — spędzić Święta w ojczyźnie.

W kolejnych miejscowościach, wioskach i miasteczkach, ulice, nawet drzewa i krzewy przybrane są świecącymi lampkami. Droga krajowa łączy te miejsca jak gwiezdne galaktyki zawieszone w próżni, bo krajobraz Transylwanii ciągle pozostaje dziki, niezamieszkany, z wyjątkiem nielicznych miejsc. Wielkie pagórki, góry wręcz, rysują się w świetle księżyca, w odróżnieniu od położonych wzdłuż drogi miejscowości – te lśnią sztucznym światłem, na wzór innych krajów Unii Europejskiej.

W Rumunii nigdy nie byłem na tyle długo, by kraj ten przestał dla mnie leżeć na pograniczu mistycyzmu. Za każdym razem podróżuję tu w inny świat, magiczny. W którym odnajduję tak wyraźne echa mojego dzieciństwa. Który jest na tyle prostolinijny, prostoduszny albo przynajmniej prosty, że można poczuć się w nim spokojnie, mimo oczywistych niedociągnięć, nawet wad.

Tak, ja zawsze kibicowałem słabszej drużynie. Dlatego Londyn, Hamburg, Paryż – to dla mnie ciekawostki. Dobrze czuję się w miejscach, w których wyraźnie, bez ukrywania i skrępowania można dostrzec niedoskonałość.

Wlot do miasta Cluj Napoca, fot. Piotr Kubic

Wlot do Cluj NapocaCalea Florești — godzina pierwsza w nocy

Bradford

Bradford S Neff to drobnej postury mężczyzna. Przed obiektywem kamery jest spokojny, opanowany, rzeczowy, ale jednocześnie sprawia wrażenie niepozornego. Zmienia się trochę, gdy wydaje rozkazy stojąc wśród załogi – jego głos staje się silniejszy i twardszy. Jest kapitanem USS Pennsylvania, atomowego okrętu podwodnego niosącego na swoim pokładzie dwadzieścia cztery rakiety międzykontynentalne z głowicami atomowymi.

Wypływa na patrol, który trwa siedemdziesiąt dni. Mógłby płynąć i pół roku, okręt jest samowystarczalny, ogranicza go tylko ilość zabranej żywności oraz odporność psychiczna załogi, która liczy 155 oficerów i marynarzy.

Neff przeszedł długą drogę, zanim został kapitanem okrętu klasy Ohio, największej w USA. To szczyt marynarki wojennej. Teraz ma zmęczony wzrok, kiedy opowiada o swoim okręcie. Zna jego wszystkie zakamarki, wie, jak zbudowana jest śruba napędowa, której kształt jest ściśle strzeżoną tajemnicą, i dlaczego suszarki do rąk w toaletach zamocowano na gumowych poduszkach. Może Bradford chciałby już zostawić pływanie, może wspomina o sumie, która zebrała mu się na koncie i o tym, co z nią zrobi, jak spędzi resztę życia. Na pewno nie na wodzie ani pod wodą.

Płyną na powierzchni. Bradford jest na szczycie kilkumetrowego kiosku, wznoszącego się ponad cygarem kadłuba, przykłada lornetkę do okularów (nosi okulary) i patrzy na horyzont. Przed nim, kilka metrów niżej, kadłub wcina się w wodę jak wielkie wiertło. Podczas zanurzenia stoi jako ostatni w centrali bojowej, za plecami sterników i oficerów, rozstawia szerzej nogi a ręce ma założone na plecach. Gdy okręt pochyla się, on balansuje ciałem i tak nie traci równowagi.

A może jest pochłonięty bez reszty swoim okrętem, nie wyobraża sobie życia bez niego, bez misji. To bardzo prawdopodobne, bo gdy dowodzi, nie ma w nim zniecierpliwienia, napięcia, zbędnego zaangażowania. Nie tak, jak oficerowie, a już na pewno najmłodsi podkomendni, którzy z dumą operują sterami głębokości. Wydaje się, że Neff znalazł swoje życiowe miejsce, a jeśli tak jest, pozostanie w nim tak długo, jak będzie to możliwe.

Cytaty z Kapuścińskiego

W ostatni dni – powrót do Lapidariów Kapuścińskiego. Zapisy z lat 80-83 dokonane w Polsce, w Gdańsku, Warszawie. Prawie każdy z nich to perełka, genialne uogólnienie dokonane na podstawie obserwacji – wiadomo jakich – bo wiadomo, co działo się w Gdańsku i Warszawie w tamtym czasie. Przykłady?

Są sytuacje, w których zło działa szybko, gwałtownie, z nagłą, miażdżącą siłą. Natomiast dobro z reguły działa wolniej, potrzebuje czasu, aby się objawić i dać świadectwo. Więc dobro często się spóźnia i – przegrywa.

Fanatyzm wyzwala w człowieku więcej energii niż łagodność i dobroć. Dlatego fanatyk może łatwiej narzucić swoją wolę, łatwiej ustanowić swoje rządy.

Każdej inflacji towarzyszy moralne rozluźnienie. Wynika to po części z tego, że inflacja zabija wiarę w trwałość czegokolwiek. Odbiera wiarę w przyszłość. A człowiek pozbawiony tej wiary nie ma zobowiązań – ani wobec innych, ani wobec siebie. Toteż inflacja jest nie tylko zjawiskiem ekonomicznym, ale także problemem etycznym, chorobą, która atakuje i niszczy kulturę.

Historia jako walka klas? Jako walka systemów?
Historia to również walka między kulturą i chamstwem, między człowieczeństwem i bestialstwem.

Nasze ocalenie? W dążeniu do osiągnięcia rzeczy niemożliwych do osiągnięcia.

Wszyscy tutaj dyskutują o polityce. Ale czy rzeczywiście dyskutują? Czy jest to dyskusja, rzeczowy spór? Powiem, że nie. Jest to składanie deklaracji, wygłaszanie stanowczych opinii. Każdy mówi swoje, z przejęciem i furią, po czym wszyscy rozchodzą się zaperzeni, rozdygotani, wściekli.

Ryszard Kapuściński, Lapidaria I-III,
Biblioteka Gazety Wyborczej, W-wa 2008.

To zupełnie nieistotne

To zupełnie nieistotne, zupełnie.

Kiedyś akcyzę za samochód sprowadzony z zagranicy można było zapłacić na miejscu w urzędzie celnym (pewien bohater opisał to w tekście Dziewczyny z agencji). Teraz boksy kasowe stoją martwe, szyby mają zasłonięte starymi roletami. Dziś, po złożeniu wniosku, pobiera się wycinaną nożyczkami małą karteczkę z koszyczka stojącego na stolikach w poczekalni. Kartkę nr 2 otrzymuje się od bardzo miłego urzędnika celnego, który wyjaśnia, że teraz wpłaty dokonuje się przelewem. Gdzie? Gdziekolwiek – na poczcie, przez internet, gdzie kto chce. Na pewno nie w urzędzie.

Opłacenie podatku akcyzowego jest konieczne, by zarejestrować pojazd i móc nim jeździć. Czasem, ale tylko czasem, zależy nam na tym, by móc jeździć jak najszybciej. Dlatego czas oczekiwania na zaksięgowanie kwoty na koncie urzędu celnego trwa średnio tylko trzy dni.

Wacek ma wszystko, żeby dokonać przelewu przez internet. Loguje się na swoje konto w mBanku i wpisuje nazwę odbiorcy, numer konta, kwotę oraz wypełnia pole „tytułem” dokładnie tak, jak mu polecił urzędnik. Wypełnia to, co trzeba, tak jak zawsze, kiedy robi przelew. I kiedy klika „wyślij” sprytny portal mBankowy w ułamku sekundy oblicza, że ten numer konta należy do jaśnie najwyższego urzędu skarbowego lub tym podobnego. I, że, w takim razie, nie będzie tak prosto.

Pojawia się teraz o wiele bogatszy formularz, w którym Wacek musi zaznaczyć odpowiednie symbole, okresy, daty. Jakie okresy? Jakie symbole? Wacek konsultuje się z konsultantem który stwierdza, że wszystko, co potrzebne, Wacek powinienem otrzymać od urzędnika i że inaczej nie da rady. Nie da rady! Biedny konsultant ostrzega Wacka, że za jego drobne sugestie co do wypełnienia formularza odpowiada i tak Wacek. Wacek się boi, ale próbuje. Wymyśla różne symbole i daty, ale wtedy nie ma gdzie wpisać numeru konta (który pobrał z koszyczka w poczekalni). A jak pojawia się okienko do wpisania numeru konta, to dalej nic już nie działa.

Wacek mówi biednemu konsultantowi, co myśli o mBanku, nadmieniając, że to nie jego (konsultanta) wina, że on (Wacek) tak myśli.

Kiedy tak patrzę na tę sytuację przypomina mi się wczorajsza próba spektaklu Hanocha Levina „Płomień żądzy” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, w Teatrze Bagatela (tytuł oryginalny: „Jakiś i Pupcze”). I tak mi się nachalnie przypomina zdanie wypowiadane przez jedną z postaci, akurat swata, który miotając się między młotem a kowadłem (rodziną pani młodej i pana młodego) zatrzymuje się nagle i wypowiada przez zaciśnięte zęby słowa: „jak ja was wszystkich nienawidzę”.

Ale i to nieistotne.

Final Cut Pro 7 i Mavericks

Nie sądziłem, że dożyję tej chwili. Lecz właśnie zrobiłem krok wstecz w dziedzinie informatyki. Z własnej woli, nie przez przypadek. Walcząc o ten krok przez dwa dni, w trakcie których, jak w amoku, nie mogłem oderwać się od pracy. Maszyna nie chciała się poddać zabiegowi, a ja za wszelką cenę próbowałem ją przemóc. Dlaczego próbowałem? Ponieważ popędzała mnie nadzieja, że znów będę mógł normalnie, wygodnie pracować, jak kilka lat temu. Bez ciągłego wciskania klawiszy Command–S (czyli bez nieustannego zapisywania projektu w obawie, że zaraz program sam ”zakończy pracę”).

Właśnie zainstalowałem w moim komputerze firmy Apple jeden ze starych systemów operacyjnych o nazwie Lion. Najpierw stworzyłem do tego oddzielną partycję na dysku, ale potem nie było już łatwo, bo mój obecny system operacyjny – Mavericks – nie chciał się poddać i nie chciał uruchomić instalatora systemu starszego niż on sam. Nie chciał zrozumieć, że nie jest taki świetny i że wolę coś starszego.

Lion to system o numerze 10.7, zaś Mavericks – 10.9, czyli o dwa numery wyższy. Ha, ale jest jeszcze nowsze „cudo” – Yosemite, o numerze 10.10. Ja jednak dziękuję za te nowości. Ponieważ program Final Cut Pro w wersji 7 to świetny program do montażu wideo, a jednak w systemie Mavericks staje się kompletnym bublem. Koszmarnym dziadostwem, który zawiesza się w najróżniejszych momentach, przy najprostszych operacjach montażowych. Drodzy specjaliści z Apple, nie chcę waszych nowości, które niszczą coś, co było bardzo dobre. Wracam do przeszłości.

Co prawda Apple wypuściło nowszy Final Cut Pro X, który pracuje w Mavericks, ale gdy czytam opinie użytkowników nie czuję się do niego zachęcony. Chcę móc spokojnie pracować, nie zaś przesiadywać na forach użytkowników Apple, którzy błagają o ratunek.

0,6 sekundy

Nasza rodzina jedzie polną drogą, zjeżdżamy w dół i nabieramy prędkości, gdyż zaraz musimy pokonać podjazd. Odwracam głowę w lewo i widzę, jak syn pruje do przodu, ale od razu wiem, że nie wie, co robi, i choć wygląda na szczęśliwego i zafascynowanego, to nie panuje nad sytuacją. To jakoś od razu widać, w ułamku sekundy, w jednym rzucie oka, po postawie, jaką przyjął, w sposobie, jakim trzyma kierownicę, w zachwianiach roweru na nierównościach. W ciągu pół sekundy zaczynam się wewnątrz modlić, żeby przejechał jeszcze pięć metrów, a dalej już będzie dobrze. Wiem o tym, bo znam tę drogę, bo widzę jego takim, jakim go widzę.

Ale pół sekundy to za mało, by jego mózg zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Bo mózg orientuje się w sytuacji po czasie 0,6 sekundy, takie jest opóźnienie układu nerwowego. To, że nikt z nas nie odczuwa tego opóźnienia wynika z interpolacji czasowej, której dokonuje sam mózg. Pstrykając palcami nie odczuwamy opóźnienia między wykonaniem: „pstrykam”, a widokiem pstrykających palców i dźwiękiem pstryknięcia, bo mózg dodaje odpowiednie opóźnienie tam, gdzie trzeba, abyśmy nie dostrzegli rozbieżności w czasie.

To, że jesteśmy w stanie grać w pingponga, w ogóle – reagować na bodźce w czasie krótszym niż 0,6 sekundy – wynika tylko z przeżytych wcześniej doświadczeń. Mózg wie, co się za chwilę stanie, jeśli wcześniej coś takiego przeżył. Ale mój syn nie przeżył jeszcze upadku na szutrowej drodze, gdy podcięciu ulega przednie koło. I właśnie teraz widzę ten jego pierwszy raz… Rower kładzie się na bok i przyciska Beniamina, w pędzie, do drogi. Chłopak szoruje lewym bokiem po kurzu i drobnych kamieniach, na samym końcu o ziemię uderza głowa, jej lewy bok. Kask przydaje się na coś.

Chłopak podnosi się błyskawicznie i z wrzaskiem, a ja wiem, że raczej nic poważnego mu nie jest. Wiem też, że za chwilę jeszcze bardziej przerazi go pojawiająca się krew. Co czuję? Rośnie we mnie wściekłość. Tak samo, jak u mojego ojca, czterdzieści lat temu. Wściekłość dlatego, że nie potrafię zapłakać…? Że nie wiem, co zrobić z tą potworną niezgodą na to, co się stało…? Ale przecież nie mogę obwinić chłopaka, bo on nie miał szansy, bo miał mniej, niż pół sekundy…

Pejzaż pagórkowaty, wyprawa rodzinna, fot. Piotr Kubic

PS. Pozbierał się i pojechaliśmy dalej. Krwi nawet nie było…

Nie składam Wam życzeń

Święta takie ja te zasługują na szczególne życzenia. A z tymi jest problem. Bo jak, po czterdziestu kilku razach składania życzeń, sformułować jeszcze coś szczególnego?

Otóż da się. Lecz nie na szerokim forum. Na to trzeba głębszej refleksji, której nie da się wymyślić w pięć minut. Trzeba rozmowy z przyjacielem, szczerej, a jej przebieg trudno przewidzieć przed rozpoczęciem. Mógłbym porozmawiać z każdym z Was, jeśli tylko chcielibyście, i jestem pewien, że byłaby to ciekawa rozmowa.

Zaś głębszej refleksji nie można przełożyć na obrazek z jajeczkami i kurczaczkiem. Zresztą rozsyłanie tego samego obrazka do wszystkich znajomych graniczy z uwłaczaniem im. Nie mówiąc o uwłaczaniu samemu Świętu. Jakby nie patrzeć – składanie życzeń na forum to co najwyżej kurtuazja.

Święta Wielkanocne to coś bardzo wewnętrznego, o wiele bardziej, niż te grudniowe. Tam jest tylko radość, tutaj – przede wszystkim dramat, a potem radość. Radość wygląda inaczej, kiedy zostaje poprzedzona tragedią, poczuciem bezsilności, zniewagą. A potem, gdy uda się powstać, ale bez chęci zemsty. Tak jak u Hioba. Istota Świąt Wielkanocnych przechodzi ciągle moją zdolność pojmowania. Mimo, że od wielu lat, co rok, słucham, czytam, zastanawiam się i wspominam najstraszniejsze chwile przeżyte przez Zbawiciela.

Fascynujące rzeczy, które nie są nowe

Czyż nie jest coś fascynującego w tym, że dostaje się na przykład narty, których wcześniej już ktoś używał, ktoś mi nieznajomy? Jadąc wyciągiem narciarskim zabijam nudę i rozmyślam o tym, jakiego śniegu dotykały moje narty, zanim trafiły do mnie. Może był on alpejski…? Nigdy nie byłem w Alpach, więc może były tam przynajmniej moje deski. Kim był poprzedni właściciel? Może była to kobieta? Czy jeździł szaleńczo od rana do wieczora, kiedy już wyruszył na stok, czy rekreacyjnie, przepijając co dwa, trzy zjazdy, ciepłą herbatą…

Mój samochód skończy w tym roku dwadzieścia jeden lat. Przypominam sobie, że dwadzieścia lat temu jechałem z przyjaciółmi z Krakowa do Kryspinowa. Kierowałem samochodem, który wtedy też miał dwadzieścia lat. A przed nami wlokła się szeroka jak szuflada, czarna karoseria eleganckiej (w tamtym czasie) i nieosiągalnej dla nas limuzyny. Dziwiliśmy się my młodzi, jak można jechać tak leniwie samochodem, który mógł mknąć szybciej niż dwieście kilometrów na godzinę. Dziś siadam za kierownicą właśnie tego modelu… Nieosiągalne stało się z czasem osiągalne. A czy ma jakieś znaczenie to, że zaledwie dwadzieścia lat później?

A może to dokładnie ten sam samochód! To byłoby niezwykłe…

Przemijanie. Kierowca swojego pierwszego auta pamięta, jak na karoserii zobaczył początki rdzy. (Może podobnie czuje przystojna kobieta, która zauważa u siebie pierwsze zmarszczki.) Rdza z czasem będzie coraz wyraźniejsza, coraz częściej będą też pojawiać się awarie, a właściciel będzie próbował ratować co się da, jak długo tylko będzie miało to sens. (Miesiąc temu odkręciłem dolne światła przeciwmgłowe, ratowanie ich nie miało sensu.)

Cicha radość. Cicha, bo się nią nie chwalę. Nie chwalę się, bo raczej nie ma komu. Bo kiedy próbowałem się nią chwalić, słuchacze patrzyli na mnie dziwnie. Radość polegająca na utrzymywaniu przy życiu czegoś, co inni dawno by już wyrzucili i kupili nowe. Nie chodzi o utrzymywanie rzeczy bezwartościowych, lecz takich, które ciągle mają swoją wartość i czar, mimo, że wyglądają na bezużyteczne, a według niektórych wręcz wstydliwe. Jak samochód Pana Samochodzika.

Sklepy z używanymi ubraniami. W naszym małym miasteczku, w centrum, są co najmniej cztery. Kiedy idę tam, bo potrzebuję nowych (starych) spodni to czuję, że naprawdę mogę wybierać wśród rzeczy, na które mnie stać. Może to wrażenie pozostało z dzieciństwa, gdy często słyszałem, że nie mamy pieniędzy. Nie wiem do końca jak było, ale tak zapamiętałem. A potem, kiedy zacząłem żyć z moją dziewczyną, nie mieliśmy pieniędzy, to fakt. Może wtedy właśnie jest najtrudniej iść do takiego sklepu.

Dziś nie mam podobnych kompleksów, uśmiecham się tylko, że ktoś mógłby mi zarzucić, że kupując używane, fajne spodnie za sześć złotych, nie przyczyniam się do wzrostu produktu krajowego brutto. Jakoś nie obchodzi mnie tak rozumiany patriotyzm. Próbuję też trzymać się z dala od wszystkich ideologii życia na fali, które próbują wycisnąć z nas maksimum pieniędzy. Jeśli nie muszę brać kredytu, by kupić nowszy samochód, to po co miałby to robić? Auto za czterdzieści tysięcy wcale nie musi być bardziej trwałe od tego za piętnaście.

W naszym świecie ciągle są nisze, takie małe schowki, w których można nieźle się odnaleźć. Najgorsze to płynąć z falą, to najmniej ciekawe i najdroższe, wbrew pozorom. Jeśli tylko uda się uwolnić od szeroko wciskanej nam ciemnoty – musisz to lub owo mieć, masz się tak a tak ubierać, trzeba być takim a takim.

„Potrafię!”

Dziecko potrafi. Nie zabraniajcie mu.

Beniamin mały jak mróweczka, przed chwilą zjechał pierwszy raz z przerażającego go stoku. Teraz stoi i woła – tata, jedź!

Poruszające mnie wrażenie gdy obserwuję, jak moje dziecko przełamuje strach. Brak mi słów, którymi mógłbym to opisać. Gdyby opowiedzieć o tym wprost, stałoby się trywialne i oczywiste. Ale przecież takie nie jest dla tego małego człowieka, który to przeżywa.

To niesamowite kiedy widzę, jak otwierają się klapki na oczach dziecka i zaczyna dostrzegać więcej i więcej. Jak obserwacje układają mu się w sensowne całości, jak wszelkim wysiłkiem próbuje znaleźć rozwiązanie w sytuacji, gdy ogarnia je panika. A potem jest dumne i szczęśliwe, że się udało.

Ogarnia mnie wściekłość, kiedy czasem widzę, jak dorośli próbują pozbawić dzieci właśnie tych przeżyć. Jak chcieliby wszystko dziecku przygotować, podać na tacy, włożyć do ust, pogryźć i połknąć za niego. Wszystko wytłumaczyć, przed wszystkim przestrzec, we wszystkim poinstruować. Ponoć dla jego własnego dobra dziecka, a tak naprawdę – wychowując kalekę.

Bezcenny jest moment dezorientacji, zagubienia, bezradności, ściskającego za gardło strachu, w którym udaje się znaleźć drobną niteczkę, której można się chwycić i która doprowadza do wyjścia.

Sprzeciw początkiem samodzielności…?

Skąd bierze się tyle zniechęcenia rodziców względem dzieci? Dziecko, które jest już pełnoletnie i chce coś zrobić według własnego planu, spotyka się tylko z wątpliwościami, ubolewaniem, opiniami w stylu „tak się nie robi”. Ale nie same słowa są problemem, tylko ton, w jakim zostają wypowiedziane. Ton bezwarunkowy, bezdyskusyjny, ton oczywistości.

Przypominam sobie rodziców, którzy na różne sposoby próbowali odwieźć swojego dorosłego syna i jego żonę od wyjazdu za granicę. „Nie dacie sobie rady” brzmiała diagnoza. A może niepotrzebnie ubolewam? Bo taka postawa rodziców tym bardziej prowokuje młodych do samodzielności. Do podjęcia własnej decyzji wbrew. Do sprzeciwu. Sprzeciw jest dowodem na to, że ktoś, kto się sprzeciwia, rozpoczyna wreszcie własną drogę.

To chyba nie jest do końca wyjaśnione, którzy rodzice wychowują bardziej samodzielnego człowieka. Czy ci, którzy bardzo go kontrolują i ograniczają, aż wreszcie on ma tego dość i zdecydowanie zrywa pępowinę. Czy ci, którzy są liberalni i częściej pozwalają młodemu w jakimś zakresie samodzielnie eksperymentować i brać na siebie konsekwencję własnych poczynań. Może czyta to jakiś psycholog albo pedagog i wyrazi swoją opinię? Ciekawy jestem, na ile jest prawdopodobne usamodzielnienie się młodego człowieka bez sprzeciwu?