O opowiadaniu

Trzy dni temu tłumaczyłem Sarze, że nie należy w pierwszym zdaniu opowiadania zdradzać puenty. Dziś rano przeczytałem to, co napisałem wczoraj w nocy (tu na blogu) i uśmiechnąłem się, bo zrobiłem właśnie taki błąd. Poprawić go nie jest trudno – pierwsze zdania przerzuca się na koniec, ha!

Sara dostała zadanie napisania tekstu. Nie wiedziała, jak się zabrać, więc rozmawialiśmy i stworzyliśmy koncepcję. Ciekawe, że tworzenia koncepcji zawsze mi brakowało, nie umiałem tego, a i teraz rzadko to robię. Ale w odniesieniu do dziecka przyszło mi to dość łatwo. Chyba łatwiej mówić innym, co powinni zrobić, niż samemu sobie. Łatwiej niekoniecznie dlatego, że tak bardzo chcemy innych instruować, krytykować, poprawiać, ale człowiek posiada jakąś trudność, barierę docierania do samego siebie.

Słuchając naszych rozmów Beniamin wystrzelił nagle zdanie: „szkolny telefon”. Olśniło mnie, zobaczyłem nagle telefon w sekretariacie, na który dzwonią rodzice z najróżniejszymi problemami, banalnymi, śmiesznymi, poważnymi, z żądaniami, prośbami, propozycjami ulepszeń wziętymi z księżyca albo uwzględniającymi ich egocentryczny punkt widzenia. Bo szkoła ma tak naprawdę jeden telefon i wszystko spływa właśnie tu, do sekretariatu, na panią sekretarkę. Zobaczyłem niesfornych uczniów, którzy dzwonią robiąc żarty, albo wykorzystują chwilę nieobecności sekretarki, żeby dzwonić na straż pożarną i zgłaszać podłożenie bomby w szkole. Sprzątaczkę, która po godzinach dzwoni do córki w Austrii. Zobaczyłem sekretarkę, która, roztrzęsiona, albo przeciwnie – niezwykle spokojna i opanowana – szalonym, nadludzkim wysiłkiem próbuje ogarnąć wszystkie sprawy. Oprócz telefonu ma czekających w kolejce rodziców, palące sprawy nauczycieli, wykonuje polecenia dyrektorki, i nagle szkolnego woźnego, który wpada i krzyczy, że jakieś dziecko weszło na dach i nie chce zejść.

Tak więc koncepcja jest. Teraz tylko napisać. Ale po co pisać, skoro już się to przeżyło, w wyobraźni, tworząc koncepcję? Właśnie, oczekuje się, czy słusznie, że pisanie samo w sobie ma być przeżyciem, nie nudą. To, co pociąga, to odkrywania świata podczas pisania, to jak wędrówka w terenie, gdzie za każdym zakrętem jest coś nowego. Raz błotniste kałuże, przez które trzeba się przedrzeć, innym razem słoneczny stok, na którym można rozwinąć skrzydła i oderwać się od ziemi.

Bezmyślność oczekiwana

Dlaczego nie wychodzi mi bezmyślne pisanie? Na przykład – siadam do klawiatury i zaczynam pisać, nie zastanawiając się, co chcę napisać. Ale to nie wychodzi. Chyba za mało próbowałem. Za to wychodzi mi bezmyślne granie. Siadam do pianina, zaczynam grać, a myśli błądzą gdzieś. Po chwili orientuję się, że gram, zaczynam siebie słuchać, i nawet nierzadko mi się podoba. Zdarza się, że z zamyślenia wyrywają mnie ciekawe frazy, układy rytmiczne, harmoniczne, czuję się zaskoczony, że coś takiego usłyszałem, tym bardziej, że wyszło to spod moich palców.

Bezmyślność jest niedoceniana. Bezmyślność to stan, za którym pojawia się tęsknota, gdy bez ustanku wymagane jest myślenie. Za bardzo, za dużo. Zbawienna bezmyślności, szczęśliwa pustko w głowie, gdzie jesteście, gdzie was szukać?

Ciekawy jest ten świat, czyli po prostu refleksje

I

Ha, wyobraź sobie, że projektujesz plakat. Dostajesz treść, która ma się na nim znaleźć. Reszta należy do Ciebie. Myślisz, kombinujesz, ale przede wszystkim – czujesz, bo wizualność po pierwsze działa, ma działać, na emocje. Treść w tobie jakoś rezonuje, bardziej lub mniej. Próbujesz wyczuć rytm, zaczynasz dostrzegać, co jest ważniejsze, co mniej ważne. Dobierasz kolorystykę, czcionkę, myślisz o układzie, przymierzasz, próbujesz, przesuwasz, powiększasz, zmniejszasz. Plakat powinien zwracać na siebie uwagę, ale czym, jak, skoro wszystkie plakaty mają zwracać na siebie uwagę? Plakat to nie tylko dosłowność, słowa, duże i mniejsze, które muszą się tam znaleźć. Obraz to przepływ napięć, może być jak wznoszenie się, albo opadanie, jak bieg, albo spokój, wytchnienie, bezruch.

No więc to wszystko, co ewentualnie czujesz, próbujesz przemienić na obraz. Coś tam już wiesz o obrazie, od kilkunastu lat zmagasz się z nim, na różnych polach. W końcu – gotowe! Jeszcze wyjście na kawę, odwrócenie oczu od monitora, albo choćby przejście korytarzem. Ważne, żeby się oderwać przynajmniej na kilka, kilkanaście minut i potem znów powrócić. Ostatnie poprawki. W końcu wysyłasz dziełko zleceniodawcy.

I co? Świetnie! Wszystko dobrze. Jest tylko jedna prośba – żeby ten wyraz, co jest przekrzywiony lekko w lewo, przekręcić lekko w prawo.

Tylko tyle? Naprawdę? Niemożliwe… Żadnej dyskusji o koncepcji, że paleta barw, że przekaz, że styl, że target. Nie, wszystko w porządku, tylko lekko przekręcić jeden wyraz. No wszystko jest genialnie, ale ten jeden wyraz – no nie, to jakoś nie wyszło.

Obserwowałem takie zjawisko kilka razy. Bardzo ciekawe. Na przykład pewien krytyk napisał kiedyś o pewnym reżyserze, że jeden jego spektakl był genialny, ale drugi mu niestety „nie wyszedł”. Albo – opowiadanie jest super, tylko ten jeden akapit – niedobry, do niczego. Ha! Wyobrażam sobie taką sytuację – ktoś jakiś patrzy na równania Einsteina i w pewnym momencie mówi – przecież tu trzeba przestawić przecinek!

Nie do końca wiem dlaczego, ale chce mi się śmiać — ha ha ha! — i nawet mogę sobie na to pozwolić, bo wszyscy z biura już poszli!!

 

 

II

Mam nowy pokój w pracy. Jestem szczęśliwy. Pokój na razie prawie pusty, a piętro niżej piętrzy się sterta mebli i sprzętu, które trzeba będzie w tym pokoju zmieścić. Ogarnia mnie poczucie lekkiego zagubienia. Znam je! Zwiastuje dobrze! Badam przestrzeń i widzę tyle wątków, które należy podjąć – zawieszenie głośników, wymiana żyrandola, ustawienie szaf, podwieszenie lamp i rozpraszaczy, maskowanie kabli, przerobienie półek, podłączenie lodówki, gdzie postawić statywy, a gdzie drobne akcesoria. Lecz nie szczegóły są teraz najważniejsze – najważniejsza jest wizja całości. Ma się ona poskładać z kawałeczków, elemencików, klocków, które jeszcze nigdy nie były ze sobą zestawiane.

Gdybym palił, pewnie wziąłbym teraz papierosa. Ale sięgam po butelkę wody, stawiam krzesło w środku pustego pokoju. Nie patrzę w żadne konkretne miejsce, tylko gdzieś, sam nie wiem gdzie. Chłonę przestrzeń i wiem, co coś tam w mózgu samo się układa. Potem idę piętro niżej, stawiam krzesło przy stercie sprzętów. Siadam, popijam wodę, patrzę na to, co będzie musiało przejść przez moje ręce. Mijają minuty. Za chwilę oddam klucz na portierni i wyjdę. Jutro pojawi się wizja…

Pierwszy łyk piwa

Siedział przed szklanką stojącą na biurku i zastanawiał się, dlaczego pierwszy łyk piwa smakuje najbardziej. Następne – coraz mniej. Pije się kolejne łyki z nadzieją, że wróci ten pierwszy, najbardziej ekscytujący, ale z każdym dotknięciem ust gładkiego, zaokrąglonego, szklanego brzegu oddala się to pierwsze wrażenie. I już nie wróci, tego wieczora.

Przed biurkiem, na ścianie wisiała mapa kraju. Popatrzył na pustą do połowy butelkę, przesunął wzrokiem po nazwie wydrukowanej na etykiecie – Miłosław – i pomyślał, gdzie mógł pić to piwo. Warszawa, to zbyt banalne. Najciekawsze byłyby jakieś kresy, na przykład Suwałki. Ale w Suwałkach chyba nigdy nie był. To może przynajmniej Białystok, całkiem możliwe. Z kolei bardziej na południu – to może Ustrzyki Dolne. Gdzieś tam, między Dolnymi a Górnymi, jakieś trzydzieści lat temu, rodzice wynajęli z przyjaciółmi dwa pokoje u gospodarza. W jednym z nich, przy świetle prostego, prymitywnego żyrandola z nagą żarówką, dano mu do spróbowania piwa. Była niedobrze, gorzkie.

Piwo pił w środku zimy, w schronisku na Skrzycznem. Buty ustawione przy kominku tajały i parowały. Zaś tych piw wypitych w Roczynach, pod Andrychowem, nie może zaliczyć do szczególnych osiągnięć. Ot zwykły wieczór u kuzyna, w ciepłej izbie, ogrzewanej kaflowym piecem. Przytulnie, bezpiecznie.

Do piw wypitych mógł zaliczyć jeszcze te na Pobrzeżu Koszalińskim, z daleka od domu. Bo piwo smakuje w zależności od odległości, od dystansu, im dalej tym mocniejszy, bardziej zagadkowy jest jego aromat. Na północy, pięćset kilometrów od domu, zwykły, podły Harnaś zaczyna przypominać przygodę. Kobiety tego nie rozumieją i próby wytłumaczenia im tego zjawiska spełzają na niczym.

Beniamin prezentuje

Inspiracja to wielka tajemnica. Jak wywołać u kogoś działanie, nie każąc mu wprost, nie manipulując nim w sposób nachalny, prymitywny? Pewnie każdy rodzic ma w swojej pamięci chwile, których się wstydzi, jako rodzic. Ja też mam. Mój syn, kiedy miał cztery, może pięć lat, wziął organki i dał w nie z całej siły, tak bardzo, że w końcu nie mogłem wytrzymać. Dźwięk był ordynarny, głośny, stał się dla mnie nie do zniesienia. Stłamsiłem wtedy mojego syna, który nie powrócił już do instrumentu.

Puchar Jaksy, Miechów, fot. Piotr Kubic

Ale robiliśmy w domu zabawy i ćwiczenia z aparatem cyfrowym. Zabrałem kiedyś dzieci na zlecenie – miałem fotografować rowerową jazdę na czas. Każdy z nas miał aparat fotograficzny, co widać na powyższym zdjęciu. Kilka dni potem Beniamin przychodzi do mnie i pokazuje mi nagrane przez siebie filmiki. Sam zrobił materiał do filmu. Dlaczego sam? Dlatego, że ja też wolałem pracować sam. Dlatego, że nikt swoją obecnością nie zaburzał delikatnej nitki, która ciągnie się w wyobraźni, w emocjach, nastroju.

Wziąłem nagrania Beniamina i zmontowałem. Oto efekt.

Leniu!

– Minął tydzień od ostatniego wpisu i nic.
– Tydzień! A rzeczywiście…!
– Aj nieładnie, a fe!
– Spoko spoko, rzeczywiście mi umknęło.
– Siadaj więc i pisz. Pisz czym prędzej.
– No pewnie, oczywiście…
– pisz nie zwlekaj, nie klucz, nie kręć, pisz bez dyskusji
– przecież siadłem i piszę, klawiatura furkoce
– starasz się, starasz, widzę, tak trzymać
– ale wiesz, jak długo można pisać o niczym, albo o zabieraniu się do pisania, czuję, że zaraz motyw się urwie
– urwie nad przepaścią, sądzisz? Przepaścią twojego mózgowia, pustki bezdennej? Czy owo mózgowie wpadnie w przepaść – nicości, niepiśmienności, bezideowości, niepomysłowości?
– Tak tak, już za chwilę, przeczuwam to bez wątpienia, wyhamować trzeba…
– Może wy-chamować?
– Jakkolwiek, cokolwiek mój druhu, towarzyszu nieodstępujący, świadku wzlotów i pogrążeń…Byle cham się pojawi, motyw powróci, pustkę zapełni. Dawać, dawać mi tu chama!
– Jestem, do usług.
– Wiesiu niezastąpiony, twego poświęcania-m niegodzien.
– Doświadczysz, docenisz, dopowiesz, zrozumiesz.
– Jeszcze tylko jedno – czy warto?
– Na pewno nie. Nie warto pisać. Odpowiadam, boś pytał. Nie pytaj zatem.

Rodzinne plotki

– Ciszej, obudzicie Łazarza – mówi teść szeptem.

Wydaje się to nieprawdopodobne. Ale Łazarz to tylko sąsiad, bardzo wrażliwy na odgłosy. Kiedyś przyszedł do mamy i mówi, że coś w naszym mieszkaniu skrzypi, jakieś drzwi, i że to mu przeszkadza. Mama na to, że ona też nie lubi, jak jej skrzypi, dlatego smaruje zawiasy od wszystkich drzwi i jeśli coś skrzypi, to na pewno nie w naszym mieszkaniu.

Cisza o tej porze jest jak najbardziej uzasadniona, na moim zegarku jest przecież pierwsza w nocy. Ale tak naprawdę to druga w nocy czasu rumuńskiego, jeszcze nie przestawiłem zegarka. Zaś Łazarz to rumuński Lazar; śmiejemy się, że nikt z nas nie jest w stanie obudzić ani Łazarza ani Lazara, nie mamy takiej mocy. Okazuje się jednak, że sąsiad, tak naprawdę, to nie Lazar, tylko Laza, bez „r” na końcu. Musimy więc być cicho, bo możliwe, że za chwilę stanie u drzwi naszego mieszkania na piątym piętrze, po tym jak wyjdzie ze swojego, jedno piętro niżej.

Rumuńskie osiedle, fot. Piotr Kubic

Teraz na stole dyskusyjnym pojawiają się kuzyni, Wladuc i Kristi. Wladuc, starszy syn, zyskuje popularność, ostatnio w Konstancy, skąd jego rodzina, mieszkająca na drugim końcu Rumunii, otrzymała telefon. Dzwoniła policja, że syn nie ustąpił pierwszeństwa, po czym spotkał się z miejscowym, konstanckim taksówkarzem, i że ani jeden ani drugi nie są w stanie jechać dalej o własnych siłach. O co chodziło policji, tego nie zrozumiałem, przecież chłopak jest już studentem, więc sam za siebie odpowiadać może. W każdym radzie telefon zaniepokoił rodziców, którzy do tamtej chwili nie wiedzieli, że syn rozbija się samochodem siedemset kilometrów od domu.

Zaniepokoili się, ale tylko na chwilę. Kristi pożyczył lawetę i pojechał po brata, nie mając uprawnień do kierowania pojazdem z taką przyczepą. Ale udało mi się wrócić, bez kontaktu z policją.

Znamy, znamy rodziców, nie niepokoją się długo. Po tym, jak dziesięć lat temu Wladuc, na skuterze, pohatarał szczękę i naderwał ramię, skutera nie udało się już naprawić. Wkrótce więc pojawił się kolejny. Nie nowy, nie, ale taki, na którym znów można było z szaloną prędkością wchodzić w zakręt, na ostatnim skrzyżowaniu we wsi, na ubitej lub błotnistej drodze, w zależności od warunków meteorologicznych. Drodze prowadzącej do ich zagrody, tam gdzie kończy się wieś, a zaczynają rozległe pola.

Wladuc zafascynował się naszym osiemnastoletnim BMW. Chciał mieć takie i po kilku miesiącach, będąc już w Polsce usłyszeliśmy, że ma. Lecz nie dane nam było obejrzeć auta i kierowcy w akcji. Podczas kolejnej naszej wizyty, latem, Wladuc zaprowadził mnie do ogrodu, gdzie srebrne coupe tonęło w bujnej zieleni, zdemontowane, w częściach. Wyglądało, jakby chłopak dokonywał wiwisekcji, albo raczej sekcji zwłok – zobaczyłem wał napędowy rzucony na przednie siedzenia, tylną przekładnię, skrzynię biegów. Silnik leżał trochę dalej, był taki sam, jak u mnie – głowica, blok, rurki, kable naderwane, jakby już nigdy nie miały zrosnąć się z resztą maszyny. Przez chwilę chciałem zapytać, czy nie mógłbym sobie wziąć z niego cewek (moje trochę szwankowały ze starości), ale było mi jakoś niezręcznie. 

Przy aucie, przy pogiętej masce i spękanej szybie, leżały ułożone w stosik koła. Wladuc pokazał mi jedno, z rozerwaną oponą. „Czy myślisz, że to się stało dlatego, bo nagle wrzuciłem dwójkę przy prędkości 130 km na godzinę? Czy dlatego, że miałem założone różne opony?” Nie byłem w stanie odpowiedzieć, nie miałem takich doświadczeń.

Poszliśmy na podwórko, tam stał już kolejny pojazd – ścigacz Hondy, z zielonymi owiewkami. „Osiąga 180 km/h” powiedział Wladuc, nie zapytałem tylko, czy sprawdzał we wsi, czy jednak na autostradzie, która przebiega nie tak daleko stąd.

Siedząc w wąskiej kuchni śmiejemy się po cichu z tych historii i planujemy, czy by nie odwiedzić kuzynostwa, ale mamy na to dwa dni, bo potem mama Wladuca wyjeżdża do Niemiec zarabiać na rodzinę, w tym, być może, na kolejne rodzinne pojazdy. Za oknem noc i mgła, śmiejemy się opierając o wąski stół, który trzęsąc się uderza w wyłożoną płytkami ścianę, te z kolei dudnią głuchym dźwiękiem. Tata-teść pokazuje gestem, że dźwięk pewnie niesie się piętro niżej, tam, gdzie mieszka Laza, więc nagle, jak na komendę, odsuwamy się od stołu.

Orgazm

– Tata, co to jest orgazm? – zapytał mój syn (siedmio i pół letni), gdy kopaliśmy sobie piłkę w przedpokoju. Czy jest rodzic, którego takie pytanie nie wysztywnia? „Wysztywnia” to fatalne słowo. Może więc: kłopocze, niepokoi, trwoży…

– No wiesz, kiedy ludzie się przytulają to czują się dobrze. I orgazm to jest ten moment, w którym czują się najlepiej.
– Bo w jednej restauracji jest taka potrawa: orgazm podniebienia.
– Aha…. No widzisz, chodzi o to, że podniebienie czuje się najlepiej.
– Ale jak? Samo?
– No nie samo, tylko wtedy, kiedy je tę potrawę. Wiesz co to jest podniebienie?
– No pewnie.
– To jest ta część, tam w buzi – pokazuję palcem.
– Aha….!

Rozglądam się po kuchni. Jakimś trafem znalazło się tu menu naszej małomiasteczkowej restauracji.

Orgazm podniebienia — 11,90 zł
Lodowa niespodzianka w trzech smakowych odsłonach: kokosowej, ananasowej, pomarańczowej. Daj się zaskoczyć!

Czy tym razem dałem się zaskoczyć…?

O szczęśliwym życiu

O szczęśliwym życiu chciał napisać. O swoim szczęśliwym życiu, a nie kogoś innego. Co oznacza, że wcale nie chciał napisać o życiu znajomego z miasteczka, który właśnie jeździ nowym jaguarem. W zasadzie to już nie nowym, tylko takim, co ma trzy tygodnie, jak sam ów znajomy stwierdza. Można się spodziewać, że w przyszłym tygodniu znajomy orzeknie, że jaguar ma cztery tygodnie. Oraz że w dalszym ciągu, jadąc nim sto dwadzieścia kilometrów na godzinę ma wrażenie, jakby wcale nie jechał, tylko stał w miejscu.

Nie chciał też napisać o życiu sąsiadki, która nie pokazuje się przy furtce, jeśli wcześniej nie zaglądnie na dłużej do łazienki z lustrem. Aż w końcu pojawia się, żwawa, energiczna, w czarnych legginsach, z farbowanymi na jasną miedź włosami spiętymi w koński ogon, podkręconymi rzęsami i w jaskrawopomarańczowej bluzeczce opinającej wystający do przodu okrągły brzuch. Jest bowiem w ciąży z trzecim w jej rodzinie dzieckiem.

Nie chciał napisać o urzędniku Wydziału Komunikacji, który każdego dnia przechodzi korytarzami w garniturze i krawacie w skośne paski, odcienie granatu. Chociaż właściwie o nim mógłby coś napisać, bo to szczęśliwe życie wydaje się nawet intrygujące i autentyczne, jeśli nie z powodu garnituru, to na pewno tego krawata w granatowe paski.

Miałby jeszcze na myśli kilkanaście osób, o których szczęśliwym życiu nie chciałby napisać, lecz pomiędzy nimi zagubiło się jego własne, również szczęśliwe, jak jeszcze do niedawna myślał. I teraz już nie może sobie przypomnieć, na czym polegało jego szczęście, które z pewnością było i pewnie dalej jest, lecz którego opis wyblakł, uciekł, ale tylko na chwilę. Zaraz powróci, trzeba tylko… No właśnie, co trzeba, żeby znów poczuć własne szczęście, które z pewnością się ma, bo wiele na to wskazuje, bo rachunek zysków i strat, rachunek prawdopodobieństwa i wielka teoria chaosu razem zgodnie stwierdzają, że szczęście jest; cóż jednak, gdy jego odczucie wymknęło się, czy poprzez nierozważne rozważanie cudzego szczęścia, czy przez roztargnienie, niefrasobliwość, roztrzepanie, czy zwykłe braki w pamięci, które w czasach wielkiego pośpiechu nie są już niczym ani sporadycznym, ani godnym potępienia…?

Wiesiek nie chce

Dziś wieczorem znów zaczynam składać literki. W słowa, a te w zdania. Jakie, o czym? To mniej ważne. Samo układanie liter w słowa i zdania daje tyle radości, by przestać przejmować się ich większym, wyższym sensem. Na przykład odkrycia prawd życia (które nota bene już dawno zostały odkryte). Albo dowcipem, który ma przyciągać czytelników. Albo niezwykłym tematem, podniosłym stylem, swadą, rozmachem, żywiołowością. Czymkolwiek co ma wychodzić poza średniość.

Oto spod palców ukazuje się jeszcze jeden świat. Jeszcze jeden, wśród miliardów.

– Bzdura. Nie chcę być jednym z miliardów światów – odezwał się nagle Wiesiek. Skąd on, jak? Spod moich palców…

Powiem mu:
– Dopóki nie pogodzisz się, że jesteś jednym z miliardów światów, będziesz gonił za niezwykłością…
– …przestań moralizować…
– …i nie zaznasz spokoju…
– …tkliwe jak z Szekspira…
– …gorzej mój drogi, Szekspir nie był tkliwy…
– …tak, Szekspirem nie jesteś…
– …i właśnie to mi zwisa, że nie jestem Szekspirem, Mickiewiczem czy choćby Masłowską…
– …widać, to wyraźnie widać. Dlatego jesteś dla mnie taki obleśny, bo nie masz żadnych ambicji, mógłbyś być kimś, a ty jesteś średni, jesteś nikim.
– Wracając do tematu, wybieram spokój.
– I za to cię nienawidzę. Też za to, że zawsze masz rację i ostatnie słowo. Nawet kiedy nic nie mówisz to i tak napiszesz co zechcesz. Chcę choć raz zdecydować sam o sobie, dlatego teraz masz mnie uśmiercić! Masz przestać o mnie pisać, przestać mnie tworzyć. Nie chcę być jednym z twoich świacików, które klecisz na serwetce w Barze pod Aniołkami na Szewskiej.
– Pomyślę o tym. Znaj moją dobrą wolę.
– Ty mnie nie rozumiesz. Ty nie masz o niczym myśleć, niczego rozważać. Ty masz raz zrobić to, co ja chcę. Nie chcę ciebie, nie chcę siebie. Obiecaj, że już nigdy mnie nie przywołasz, nie wskrzesisz. Obiecaj, że z Wieśkiem koniec.

Hm… Nie mogę zostawić sytuacji w tym momencie. Nawet martwe ciało wymaga pogrzebu, nie porzuca się go gdzieś w rowie pod płotem. Wiesiek chce unicestwienia tu i teraz i byłoby to przecież bardzo łatwe, wystarczy, bym wstał od komputera. Za kilka minut system automatycznie mnie wyloguje i tekst wraz z Wieśkiem pójdzie w niepamięć. A jednak nie mogę tak po prostu. Bez pożegnania, puenty? Załagodzenia konfliktu? Pogodzenia się przed egzekucją? Nawet eutanazję wykonuje się w obecności dwóch świadków, a chory ma dwa razy, w odstępie czasu, potwierdzić pisemnie swoją wolę. Wiesiek jest w afekcie, nie wie, co mówi.

Mam go pod palcami. A zostałem w kropce „.”