Widziałem

W Ikei chłopak obsługiwał stoisko z przekąskami. Najpierw zerkał na paragon, potem przybijał na nim pieczątkę „wydano”. A potem łapał za duże szczypce, i wybierał jedną, niewielką, podłużną bułkę. Bułkę przekładał do dłoni w foliowej rękawiczce, w której już była mała, papierowa koperta. A szczypcami sięgał do innego metalowego pojemnika, skąd wyciągał jedną parówkę. Parówkę wkładał do bułki, i to już w zasadzie wszystko – papierową kopertę, a w niej bułkę, a w niej parówkę, kładł na płaskim, karbowanym stojaku, na szklanej pokrywie lady.

No chyba, że klient zapłacił za „hot doga z dodatkami”, wtedy chłopak posypywał parówkę i bułkę prażoną cebulką, i obkładał plasterkami konserwowanego ogórka.

Kolejka klientów czekała spokojnie, przechodząc powoli obok automatów do sprzedaży przekąsek. Na ekranach prężyły się dumnie przekąski i napoje w różnych kombinacjach. Dotykając je palcem a następnie wrzucając monety, otrzymywało się prawo do odbioru zapiekanki, hot doga, ciastka z kawą i co tam jeszcze. Automat wysuwał powoli paragon, a reszta z hałaśliwym brzękiem lądowała w podświetlonej na niebiesko kieszeni.

Chłopak obsługiwał sam. Twarz miał lekko uśmiechniętą, w przeciwieństwie do znudzonych i zmęczonych twarzy klientów. Zresztą przeszli oni dopiero co przez kasy, a wiadomo, że do kas w Ikei prowadzi daleka droga. Choć od dawna przewidziano przejścia, skracające drogę, to tym więcej klientów czuło się zagubionych, a w tym zagubieniu zawsze ściągali coś z prawej lub lewej strony i wkładali do swoich koszyków. Jedyne wyjście i tak prowadziło przez kasy.

Chłopak miał na twarzy ten sam uśmiech, mimo, że spędził tu z pewnością więcej czasu, niż najdłużej przebywający klient. Może doceniał to, że nie musi błądzić w labiryncie mebli, zasłon i firanek…. A może niewidoczna kamera sprawdzała, czy rzeczywiście się uśmiecha. A może myślał o czymś zupełnie innym, może układał w wyobraźni kolejny wiersz, albo program komputerowy, bo fascynował się programowaniem i czekał tylko, kiedy skończy się jego zmiana.

Dość, że jego palce, dłonie przedramiona i ramiona pracowały szybko i sprawnie. A na nogach podbiegał co jakiś czas, wyjmując z lodówki kolejne porcje parówek. Ciekawe, na ile lat może starczył mu sił, ramiona nie będą chciały się podnosić, nogi – biegać, a kręgosłup, zniszczony pracą w jednej, tej samej pozycji…

Z innej galaktyki

Kończy się nasz pobyt w Zatoniu. Jakby się nie bronić przed melodramatem, pozostaje nostalgia, nawet jeśli nie wiem po czym, albo to coś pozostaje niezrozumiałe. Mam jedno główne wrażenie – że nie ogarniam tego, w czym przychodzi mi uczestniczyć. Nie radzę sobie z rzeczywistością, że chyba nie robię tego, co powinienem, marnuję czas, czyjś czas, zdolności, chęci, dobre uczucia. To brzmi absurdalnie, obsesyjnie, paranoicznie. Cóż. Trzeba to przetrwać…

Wiedzcie, że życzę Wam jak najlepiej… Piszę tak na wszelki wypadek…

Pędzimy

Jedynka – dwójka – trójka – czwórka – piątka. I prosta. Prosta w dół, potem w lewo, i w prawo na wznoszeniu. Dalej droga prowadzi grzbietem wielkiego pagóra. Z prawej i z lewej ciągną się nasze polskie pola, plecione pasemka, mnożą się coraz bardziej, im bliżej horyzontu, daleko. Pędzimy grzbietem, prostą, a z prawej przed nami, świeci w twarz czerwone, zachodzące słońce. Z gładkiego asfaltu wpadamy w połatany i pofalowany, zaś na szczycie, nie wiadomo czemu, zakręcają czerwone strzałki – to ostry, zdziurawiony zakręt w lewo. Ziemski padół.

Pędzimy, jakbyśmy nie mieli nigdzie dotrzeć. Pędzimy dla samego pędzenia, bo tak wylosował dla nas wielki automat, z którym, na szczęście, nie mamy co dyskutować. Pędzimy, już nie szukając sensu w tym pędzeniu, co najwyżej – drobnego szczęścia, gdy na poprzecznych garbach i ściegach unosimy się na ułamek sekundy, choćby na milimetr, w stronę pierzastych cirrusów.

Trzynaście minut na krakowskich Plantach

Dziesięć, może trzynaście minut na krakowskich Plantach. W słońcu. Dwadzieścia wolnych minut między próbą, a spektaklem.

Wysokie gałązki drzew pokryły się już drobniutkimi, zielonymi centkami. Tak szybko! W ciepłym słońcu rozlewającym się po ulicach nawet miasto wygląda całkiem nieźle. Oczywiście, gdzie mu tam do lasu. Ale rywalizacji lasu z miastem nie należy się spodziewać, zresztą człowiek wyszedł z lasu do miasta, i choć teraz często marzy o powrocie, to mało przekonująco prezentują się te fantazje.

Choćby dziesięć, trzynaście, a może nawet dwadzieścia minut na słońcu, a już pojawia się wdzięczność: Jeszcze raz, i tej wiosny, chcecie się zazielenić. Bo ktoś inny, na waszym miejscu, pomyślałby: Sorry, mam dość miejskiego kurzu i hałasu. Usycham.

Bezradny by opisać mnie w Rumunii

Jestem w Rumunii. Jestem zbyt krótko, by zorientować się, opisać to, co dzieje się we mnie. I nie będę tu dłużej, czyli szansa zebrania myśli i podsumowania nie będzie mi dana.

Patrzą na ludzi, z którymi jestem dlatego, że moją rodzinę związałem z tym krajem. O którym nie miałem kiedyś pojęcia większego ponad nazwę na mapie. Jestem u wujka jako gość, właśnie przychodzi jego syn z synową, spodziewają się dziecka, niestety nie obywa się bez komplikacji. Przychodzi sąsiadka, rozmawiają wszyscy razem – ze swadą, o tym, o czym mogą rozmawiać dobrzy sąsiedzi, szczęśliwi dlatego, że są sąsiadami.

Siedzę z boku, patrzę, słucham. Widzę mojego syna, który kłóci się ze swoim rumuńskim wujkiem po rumuńsku. Córka przytula się do dziewczyny w ciąży, która zaraz wyjdzie stąd, pójdzie spakować się, a jutro wejdzie do szpitala.

Patrzę na ludzi, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa powinni mi być zupełnie obcy, ale jakimś kosmicznym zbiegiem okoliczności, nie są. Nie moja w tym zasługa, na pewno. Choć mogę przypomnieć sobie te godziny, dnie całe, wręczy tygodnie, a i miesiące, podczas których przeorywałem ich język, a było to szesnaście lat temu, to teraz w żaden sposób nie czuję najmniejszego zaszczytu. Dziwię się niewyczarpanie – rozumiem, co mówią, a przede wszystkim – odbieram ich emocje, i że są mi tak bliskie. 

Jestem tu, wśród nich, jak swój wobec swoich, ale na zdrowy rozum mam wrażenie, że to przecież niemożliwe. Chyba dopadła mnie schizofrenia albo paranoja, w najlepszym razie – to mi się śni. Może nieznany ktoś to sprowokował, przestawił zwrotnicę w rozjazdach, na niewiadomej stacji, przez którą przejeżdżał mój pociąg, a teraz – pozostawił mi tylko przyglądanie się temu, co z tego wynikło. Z fascynacją.

Dlaczego cierpię

Trzeba powiedzieć sobie to wprost, bez ogródek: jeśli w ogóle cierpię, to głównie dlatego, że mam tak wiele. A skoro ta myśl mnie wcale nie uspokaja, to najprawdopodobniej chciałbym mieć jeszcze więcej. Jedyny zatem wniosek – potrzebuję kilku żyć, aby to wszystko, co mnie spotyka, rozważyć, poczuć tak do końca, by mogło narosnąć i spokojnie opaść, zanim nadejdzie następna fala.

Nie wiem gdzie on jest



Głowa mojego syna jest gorąca, a w wyobraźni widzę zimne ślady opon na śniegu, tuż przed naszym domem. Każdy z tych śladów jest jak kanion, jeden obok drugiego. Gdyby być krasnoludkiem, można by podróżować przez nie cały dzień. Beniamin usiadł mi na kolanach, ale myśli o czymś innym, o co nie jestem w stanie go zapytać. Ledwo zapytam, a już myśl ucieknie, wiem, że tak będzie, mam tak samo. Więc nie pytam, patrzę i wiem, że jest gdzie indziej, niż na moich kolanach, i tuli się do mnie, a nie tuliłby się, gdyby nie był myślami gdzie indziej… Może przemierza, jako krasnoludek, śnieżne kaniony na naszym podwórku.

Uwierzyć

Czy trudno jest uwierzyć? I tak, i nie.

Uwierzyć w to, że jest możliwe, aby moim udziałem stało się coś, co wydaje się odległe, nieprawdopodobne. Aż tak odległe i nieprawdopodobne, że nie mam odwagi, nawet nie czuję potrzeby, by o tym marzyć. Nie czuję potrzeby, bo nie mam ambicji. Bo zadowalam się radością z drobnych rzeczy, których mam mnóstwo na co dzień. Czego więc jeszcze chcieć?

No ale wyobraź sobie – jesteś w stanie stworzyć świetną wystawę zdjęć, napisać książkę, pisać teksty o otaczającym cię świecie, zrobić poruszający film. Wyobraź sobie, że nie dywagujesz, czy umiesz czy nie. Po prostu – to robisz.

W wierze, oprócz przekonania, że „jestem w stanie”, jest jeszcze jej druga część. To takie powolne, spokojne, uważne oczekiwanie, albo inaczej – niepozorna, ale potężna w swoim spokoju i nieuchronności siła, która pcha w stronę realizacji wiary. Realizacja wiary to wyczekiwanie i wykorzystywanie każdej okazji, by dostać się bliżej spełnienia marzenia. No i oczywiście mrówcza praca, każdego dnia, drążenie kroplą skały.

Realizacja wiary to podróż przez nieznane (bo gdyby było znane, to nie byłaby potrzebna wiara), to macanie w ciemnościach, ciągłe pytania i niepewność pierwszych odpowiedzi. Które potem stają się całkiem jasne i oczywiste. Tę przemianę kocham nieustannie!

Coś, czego się obawiam, bo tego doświadczyłem w młodości – to niemoc marzeń. Gdy wyobraźnia podsuwa wspaniałe obrazy, ale od wykonania dzieli je jakaś fatalna, nie dająca się przeskoczyć bariera. Do dziś pamiętam: u nas w domu chcieliśmy robić różne rzeczy – montować, sklejać, spawać, wiercić – żeby po prostu urządzać dom i otoczenie. Ale zawsze tak trudno było znaleźć narzędzia, albo materiały, a jeśli były gdzieś, to porozrzucane, tak, że szukając ich i zbierając je traciło się cały entuzjazm tworzenia.

Aż trafiłem do domu, gdzie wszystkie narzędzia były tak po prostu – ułożone na półce. Można było z nich korzystać pod jednym warunkiem – trzeba je było odłożyć na miejsce. Proste i fantastyczne!

To, czego nie chcę, nienawidzę wręcz, bo to mój strach młodości – płonnych marzeń, życia tylko i wyłącznie marzeniami, i impotencji, gdy przychodzi do realizacji. To oszukiwanie siebie. Dlatego pamiętam ludzi, którzy pomagali mi się z tego stanu wydobyć.

Rocznica

Wczoraj była rocznica mojego wypadku. Niektórzy uważają (jak na przykład laryngolog i jednocześnie chirurg głowy, leczący mnie od trzydziestu lat), że wtedy urodziłem się na nowo, ale oczywiście to takie medialne teksty, które znam już na pamięć np. z radiowych reklam, których słucham w busie jadąc do pracy. Tymi tekstami przesiąkają już nawet najbardziej konserwatywni obywatele naszej społeczności. Zresztą, może rzeczywiście on akurat coś na ten temat wiedzieć. W końcu pokazałem mu opis tomografu zrobionego zaraz po tym, co się stało. No bo ja sam to niewiele pamiętam. Nie było tak źle… Leżało się, i nawet się nie nudziło…

– Matole!!!

Kto to powiedział? Wiesiek?! Ale skąd on tu? Przecież siedzę sam w moim pokoiku w pracy. To się zdarza, że czasem dochodzi jakiś odgłos zza drzwi, kiedy, dajmy na to, sprzątaczki się o coś sprzeczają. Otwieram – nikogo nie ma. Czasem słychać też coś ze sceny, albo przez radiowęzeł – koledzy sceniczni robią sobie żarty. Ale to też nie teraz…. Dziwne…

Strażnik osiedla

To mnie spotyka często – zatrzymuję w kadrze obraz, który mnie porusza – nagle, niespodziewanie. Ale chcąc opisać słowami – wychodzi banał. Tak jak to zdjęcie – samotność, cierpienie, bezpowrotne uwięzienie w jednym miejscu – wobec przestrzeli, strzelistości, wolności, nieuchwytności.

Jeszcze komentarz – na Patrz!, moim blogu foto