Sprzeciw początkiem samodzielności…?

Skąd bierze się tyle zniechęcenia rodziców względem dzieci? Dziecko, które jest już pełnoletnie i chce coś zrobić według własnego planu, spotyka się tylko z wątpliwościami, ubolewaniem, opiniami w stylu „tak się nie robi”. Ale nie same słowa są problemem, tylko ton, w jakim zostają wypowiedziane. Ton bezwarunkowy, bezdyskusyjny, ton oczywistości.

Przypominam sobie rodziców, którzy na różne sposoby próbowali odwieźć swojego dorosłego syna i jego żonę od wyjazdu za granicę. „Nie dacie sobie rady” brzmiała diagnoza. A może niepotrzebnie ubolewam? Bo taka postawa rodziców tym bardziej prowokuje młodych do samodzielności. Do podjęcia własnej decyzji wbrew. Do sprzeciwu. Sprzeciw jest dowodem na to, że ktoś, kto się sprzeciwia, rozpoczyna wreszcie własną drogę.

To chyba nie jest do końca wyjaśnione, którzy rodzice wychowują bardziej samodzielnego człowieka. Czy ci, którzy bardzo go kontrolują i ograniczają, aż wreszcie on ma tego dość i zdecydowanie zrywa pępowinę. Czy ci, którzy są liberalni i częściej pozwalają młodemu w jakimś zakresie samodzielnie eksperymentować i brać na siebie konsekwencję własnych poczynań. Może czyta to jakiś psycholog albo pedagog i wyrazi swoją opinię? Ciekawy jestem, na ile jest prawdopodobne usamodzielnienie się młodego człowieka bez sprzeciwu?

W przestrzeni

Bardzo lubię to zdjęcie. Już przeszło mi przez głowę kilkadziesiąt argumentów, które udowadniałyby, że jest dobre. Ale za każdym razem przypominał mi się jakiś kontrargument, który z wielkim prawdopodobieństwem byłby wysunięty przez na przykład kogoś z forum fotograficznego, kto od lat zajmuje się fotografią i z pewnością sądzi, że się na niej zna. Nie przeczę, że on się zna na fotografii i że ma prawo się wypowiadać. Zresztą wszyscy mają do wszystkiego prawo. Nastały czasy, że każdy może się wypowiadać. Do rzeczy ludzi tego świadomych dołączają kolejne zastępy. W sumie nie chcę, aby brzmiało to sarkastycznie, ale pewnie trochę brzmi.

Chcę wyrazić to, że nie zamierzam dyskutować z nikim o wartości tego zdjęcia. Nie będę udowadniał, jakie ono jest w mierze obiektywnej, na skali tzw. wartości fotograficznych. Chcę sobie myśleć to, co chcę o tym zdjęciu, w końcu to mój blog. A co myślę? Mam napisać? „No pewnie, że napisać, skoro to twój blog to pisz” – zabrzmiał mi skądś głos Wieśka. Wieśka dziś nie ma, nie przyszedł, ale to nie przeszkadza mi słyszeć jego głos tak, jakby był. Tak więc Wiesiek namawia mnie, żebym napisał. Dobrze.

W tym obrazie zastanawiające jest to, że chłopak tak dokładnie wkomponował się w ramki stworzone przez słupki i cienie. Jego głowa i łokieć niemal dotykają ciemnych linii, a cień stopy – linii cienia na nawierzchni. To precyzyjne dopasowanie nie może być przypadkiem. To jest znak, że dzieje się tu coś tajemniczego, niezwykłego. Tworzy się inny świat, raczej przejście do innego świata. To, co było na tym boisku to jedno, a co powstało na zdjęciu – to już coś innego.

Idźmy dalej. Na potwierdzenie postawionej tezy znów kolejny element, który nie może być przypadkiem. Jego wzrok przesuwa się za skośną linią w dół, a potem wraz z cieniem podąża do piłki. W tę przestrzeń zamkniętą pionowymi i skośnymi liniami chłopak wpasował się świetnie. A mimo to nie traci nic ze swojego pędu. Choć przestrzeń jest tu zamknięta, to tło dodaje jej, w dziwny sposób, przestrzeni. W ten sposób łączą się tu jakoś sprzeczności. Ogrom pionowych linii w tle, które są wyraźnie uporządkowane, nasuwa przypuszczenie jakiejś zmowy. Ale to nie jest zmowa, tylko właśnie ten inny świat.

Gdyby zrobić zdjęcie pod innym kątem, z innego miejsca, to w kadrze znalazłyby się dziwne, obce, nieuporządkowane elementy, których było tam pełno. Ale się nie znalazły, czyli wy, patrząc, nie macie o nich pojęcia. Nie istnieją dla was. W przestrzeń składającą się z pionowych, skośnych i poziomych linii wpada chłopak goniąc za piłką. To ciało obce, nie z tego świata. Piłka nie ma swojego odpowiednika w żadnym innym elemencie na zdjęciu. Chłopak pędzi, żyje, ale nie burzy konsekwencji tego świata. Tak właśnie tam byliśmy, Beniamin i ja.

To coś; zapałki

To coś tam jest, wewnątrz klatki piersiowej? W mózgu? Ale to mniej ważne, ważniejsze jest to, jak to coś wydobyć.

Prosta droga w ciemności, wśród pól. Zima. W mroku prawie nie widać mijanych drzew, czarnych cieni z obielonymi polami w tle, które świecą ledwo dostrzegalną fluorescencją, chyba spływającą z księżyca. Mknie samochód, a z jego bocznej szyby wyglądają w ciemność małe oczęta.

Na horyzoncie jasne kreseczki jak ustawione jednym, czarodziejskim ruchem ręki. Pionowo, zapałki. Mają główki zapalone, świecące żółtawymi stożkami w dół. Zapałeczki… A może szpilki? Na wyciągnięcie dłoni? Gdyby można było ją wyciągnąć, ale nie można, bo przecież samochodowa szyba. A może są daleko, daleko, jak tylko najdalej można, i gdyby iść tam, do nich, zapalonych główek szpilek, to całej nocy by nie starczyło. Może gdyby tata skręcił samochodem i podwiózł, pod samą zapałkę, choćby tę jedną, samotną. Lecz tam przecież nie może być drogi.

„To lampy” – mówi ojciec. Ale co to: lampy? Lampy jak w domu? W piwnicy? Dlaczego takie samotne, dlaczego na zewnątrz, dlaczego tak daleko. Objąć choć jedną, w samotności i pustce i stanąć obok niej, do rana. Aż poszarzeje na wschodzie, a wcześniej, przed wschodem wiatr zamiecie najlżejszymi płatkami bieli wokół dogasających zapałek.

Czterdzieści lat później ponad czterdziestoletni mężczyzna kładzie się do snu. Obchodzi mieszkanie i sięga dłonią w różne miejsca. Gdzie sięgnie, tam pojawia się nikły ognik. To małe diodowe lampki kupione w sklepie wszystko po pięć złotych. Za firanką obok okna, w przedpokoju między drzwiami do korytarza i drzwiami do łazienki, za rogiem, gdzie mała kuchenka… Potem kładzie się, a poduszkę ma nie od okna, ale w centrum mieszkania. Oczyma, wokół których pojawiły się drugie i trzecie warstwy zmarszczek, przemierza przestrzeń od światełka do światełka, rozpinając między nimi zimowe pola, wiosennie szeleszczące w mroku młode, dopiero co rozwinięte liście, upalne powietrze pełznące między krzewami agrestu, chłód zamarłego jesienią ogrodu…

Hilfe nocą

Jest to stara część miasta. Lecz jest odrestaurowana, wyremontowana. Niezbyt szerokie ulice w pewnym miejscu łączą się ze sobą w postaci szerokiego, długiego placu. Stoją na nim żelazne, lekko gięte lampy, teraz elektryczne, ale kiedyś może nawet gazowe. Czysty bruk, nowoczesny ale stylizowany na stary. Różnokolorowe kamieniczki, w przygaszonych, nienarzucających się kolorach, na których nie ma śladów zaczernień, brudu, nawet kurzu. Ulice, latarnie, kamieniczki, krawężniki, szyny tramwajowe, po których jeżdżą tramwaje, wszystko jest tu poukładane, przemyślane, spokojne. Tylko ludzi brak. Chowają się we wnętrzach tramwajów, nielicznych samochodów, nie wiadomo nawet, czy patrzą z okien kamienic. Jesteśmy tylko my, zwiedzający, obcokrajowcy. Bo jesteśmy w Niemczech. W naszej grupie jest moja kuzynka, Gośka, która bywa tutaj często i jest dla nas kimś w rodzaju przewodnika.

Świecą rozproszone promienie popołudniowego słońca. Jest przyjemnie. Jedziemy tramwajem, Beniamin obok mnie. On siedzi przy oknie, ja trochę dalej. I jakoś tak się dzieje, że tuż za szybą dostrzegam ostatni wagon innego tramwaju, który celuje prosto w nas. Jest coraz bliżej, a nasz wagon zakręca i zbliża się do tamtego coraz bardziej. W końcu, jakimś dziwnym trafem, dwa wagony zwierają się ze sobą i zaczynają nas ściskać i tłamsić. Orientuję się, że zachodzi coś nieprzewidzianego, a motorniczy nie zdaje sobie z tego sprawy. Zaczynam wołać „pomocy! pomocy!”, ale przecież jesteśmy w Niemczech, przypominam sobie niemieckie słowo „hilfe” i wołam jak mogę najgłośniej…

Beniamin szarpie mnie i woła „tata, obudź się!”. W tej sekundzie jestem już gdzie indziej. „Dobrze już, dobrze” mruczę do niego i wielkim wysiłkiem chcę otworzyć oczy. W ciemności czuję kościste ciało Beniamina z jednej strony, a z drugiej – brzeg łóżka, z którego nie chciałbym spaść. Jak to się stało, że chłopak jest tutaj, nie wiem. „Wystraszyłem się” mówi Beni „bo mówiłeś niewyraźnie: pomocy, a potem jeszcze jakieś słowa”.

„Hilfe” tłumaczę mu, „to po niemiecku: pomocy”…

Zdjęcie

Mądrzy twórcy nie opowiadają o tym, co tworzą, tak kiedyś zauważyłem. Albo dzieło ktoś odbiera, odczuwa, rozumie, albo nie. Tłumaczenia niewiele pomogą, no chyba, że ktoś przeczuwa, kogoś coś pociąga i chce wiedzieć więcej. Bardzo ciekawe, że podobnie było np. z przypowieściami Jezusa. Większość słuchaczy kompletnie ich nie pojmowała, a ci, którzy przeczuwali, że coś w nich jest – przychodzili do Mistrza i pytali.

To oczywiście tylko taka dygresja, bo realnie patrząc nie pretenduję ani do jakiegoś Tworzenia ani do postaci Mesjasza czy Proroka, dla mojego własnego bezpieczeństwa. Naśladując tylko tamten sposób nie napiszę nic o tym, dlaczego akurat to zdjęcie tu zamieszczam.

Mikołaj, SPN Bądźcie z nami, Hotel Novotel Bronowice grudzień 2014

Mikołaj przyszedł do Stowarzyszenia Pomocy Niepełnosprawnym „Bądźcie z nami”. Hotel Novotel Bronowice, 7 grudnia 2014

Docieranie do sensu, po raz nieustający

Jesiennym popołudniem krajobraz stoi nieruchomo w atmosferze bez drgnienia wiatru. To szkolne boisko, przebudowane przy pomocy funduszy z Unii. Stąd poliuretanowa nawierzchnia, zgodna z normą PN-EN14877:2008, z aprobatą i rekomendacją techniczną ITB, kartą techniczną potwierdzoną przez producenta, atestem PZH oraz autoryzacją producenta wystawioną dla wykonawcy wraz z potwierdzeniem gwarancji. Ostatnie zdanie to nie żart, pochodzi ze specyfikacji „Orlik 2012 – Boisko w każdej gminie”.

Ale my, siedząc na plastikowo-aluminiowych trybunach na tym boisku, my, czyli mój syn i ja, nie mieliśmy pojęcia o atestach, gwarancjach, rekomendacjach. Dla sześcioletniego chłopaka to jeden z nielicznych jeszcze w jego życiu chłodnych, jesiennych wieczorów, kiedy siedzi bezczynnie i patrzy na ciemniejące niebo i jeszcze szybciej ciemniejące zarośla wokół placu. Naprzeciwko nas, w odległości niecałych stu metrów, wznosi się szeroka, wielka ściana zachodniej części budynku szkoły. Na niej, w jej środku, jak samotny, skazany na bezterminową misję dozorca – lampa na krótkim wysięgniku. Patrzy w dół. Ma, zdaje się, oświetlać teren, ale nie oświetla.

Bezczynność chłopaka jest jednak pozorna. Wie o tym ojciec taki jak ja. Bo ten sam wieczór, tego samego dnia, tej jesieni i w tym bezruchu, wywołuje u mnie feerię impulsów zapisanych w czterdziestoletniej pamięci. Wszystkie wspomnienia zapachu, uczucia chłodu pełznącego przy ziemi, widoków martwiejącego pomarańczowego nieba łączą się z wieczorami pełnych tęsknot. I teraz właśnie przeszłość, i utrwalona latami tęsknota, i teraźniejszość, stapiają się razem, że trudno orzec (a owo orzeczenie jest właściwie niepotrzebne), czy to się dzieje teraz, czy to zaczęło się lata temu i trwa do dziś, czy jest to coś, co zawsze było, jest i będzie.

Bo jest dość prawdopodobne, że siedząc chłodnym wieczorem na szkolnym boisku w małym miasteczku, docieramy właśnie do sensu. Do sensu wszystkiego. To by się nawet zgadzało. Docieramy do tego, co jest niezmienne. Wiem o tym ja, ale ten mały nawet tego nie podejrzewa. Choć przypuszczam, że jakimś niezrozumiałym dla mnie sposobem – przeczuwa. Tak mi się wydaje, kiedy patrzę na niego. Bo jest dziwnie, jak na siebie, spokojny i zamyślony.

Krajobraz Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, fot. Piotr Kubic

Po prostu dziecko nie lubi jajek

Na śniadanie są jajka. Na miękko. Domowy przepis wymaga, aby jajka wyjąć z lodówki i włożyć do rondelka do zimnej wody i razem podgrzewać. Niestety, teraz nie można ot tak sobie iść – do łazienki, ubikacji, do szafy z ubraniami lub deski do prasowania. Proces należy obserwować i zauważyć moment, w którym woda zaczyna się gotować. Wtedy ustawiamy na minutniku dwie minuty. Kiedy odezwie się dzwonek, jajka należy niezwłocznie zdjąć z ognia i ochłodzić, wylewając z rondelka gorącą wodę i zastępując ją zimną.

Dziś, obok jaj kurzych, w rondelku znalazło się kilka przepiórczych. Ot taki pomysł, na urozmaicenie lub może wykwintność, albo z uwagi na szczególne walory smakowe. Sześcioletni syn zamierza jeść i tak coś innego, ma swoje dania. Lecz po negocjacjach z matką godzi się, że spróbuje przepiórczego jajka. Niemniej jednak kiedy ma dojść do degustacji, syn zaprzecza i podważa warunki wcześniejszej umowy. Wiemy jednak, że jest człowiekiem raczej słownym, więc jego protest jest skazany na niepowodzenie, skoro już wcześniej się zgodził.

Ale i tak z trudnością udaje się go namówić, ponieważ każdy krok mający prowadzić do smakowania jest przez niego opóźniany. Sytuacja staje się napięta, w końcu zgadzamy się obopólnie, że spróbuje tylko połowę przepiórczego jajka. Małe jajko ugotowało się na całej objętości, więc nie ma problemu go podzielić. Dzieciak z wahaniem i ociąganiem w końcu bierze do ust malutki kawałek białka z jeszcze mniejszym żółtkiem w środku. Obserwuję całą sytuację będąc za jego plecami, zaś matka jest z drugiej strony. W pewnym momencie słyszę jakby krztuszenie się, chłopcem coś wstrząsa i jestem pewien, że za chwilę zwymiotuje. Czekam co będzie, bo pobiec do łazienki po miskę i zdążyć nie mam już szansy. Lecz dzielny dzieciak rzuca się do kubka z wodą, szybko popija i to go uspokaja. Patrzę na jego ręce w krótkich rękawkach, małe włoski stoją na baczność. Nie wierzę i przesuwam dłonią – skóra jest jak papier ścierny.

– Ale czy to jajko smakuje inaczej niż kurze? – pytam. Biorę kawałek i próbuję, ale nie czuję różnicy. Nic szczególnego.
– Beni, przecież smak jest taki sam. O co chodzi?
– Chodzi o to, że kurzego jajka on też nie tknie – odpowiada matka.
– Aha…

Na kręgielni fot. Piotr Kubic

Dzieci i przerażenie cd.

Dziś dziewięcioletnia córka, po raz pierwszy i z powodzeniem, ubrała sukienkę swojej matki. Nie tak dla zabawy, po prostu przejęła od niej tę sztukę garderoby.

Coś mnie tknęło i powoli uświadamiam sobie, co historia z sukienką oznacza. Zresztą już wcześniej miałem niejakie przebłyski, pewnego dnia wieszając pranie wyciągnięte z pralki. A raczej zbierając je, kiedy już wyschło. Wiadomo, że podczas zbierania segreguje się ciuchy, w zależności od tego, do kogo należą. No i tamtego dnia przestało być dla mnie jasne, do kogo należą damskie majtki, które właśnie napotkałem na suszarce…

Coś zmienia się i to diametralnie. Zmienia się co dzień, może co miesiąc, ale na tyle powoli, że zdajemy się tego nie dostrzegać. Ale sytuacja nie stoi w miejscu. Nie pyta nas o zdanie, czy chcielibyśmy zmiany wolniej czy szybciej. Nie mamy nic do powiedzenia…

Dzieci wprawiają w przerażenie

W moich dzieciach widzę siebie jak w lustrze. Nie jeden raz, widzę ciągle. A czasem zdarzają się momenty, gdy widzę nadzwyczaj wyraźnie.

Jeśli ktoś by sądził, że to dla mnie szczególna radość, to wyjaśnię: przeważnie są to bardzo trudne momenty, wręcz przerażające. Po pierwsze – doznaję olśnienia: bo ja to znam! Na drugim miejscu jest zdziwienie – znam to od dawna, od lat! Nawet, jeśli nie do końca zdawałem sobie sprawy, nie dostrzegałem, albo zapomniałem, albo bagatelizowałem – teraz właśnie to, właśnie te problemy stają wobec mnie. I jeśli w przypadku samego siebie mogłem je jakoś banalizować, to w przypadku mojego dziecka żadną miarą nie mogę, nie jestem w stanie tego zrobić.

Gdyby był to obcy człowiek, to bym mu nagadał, potem i odszedł i dał sobie spokój. Ale tu – nie mogę. Przecież nie zostawię, nie ucieknę od dziecka! Stoi naprzeciwko mnie, wpatrzone, wściekłe, smutne, płaczące, nie rozumiejące, chcące czegoś – a ja mam, muszę, właśnie teraz, w tej chwili, podjąć najlepszą decyzję.

Lecz to jeszcze nie wszystko. Otóż zaczynam rozumieć przyczyny moich własnych niepowodzeń. Wszystko staje się powoli jasne! Dlaczego studiowałem dwa razy, dlaczego nie grałem w drużynie klasowej, dlaczego to, dlaczego tamto – rzeczywistość odkrywa się przede mną. I mógłbym powiedzieć dziecku, że to głupie, kiedy się boi, na co ma nadzieję, na co czeka, czego się spodziewa, ale wtedy dokładnie to samo musiałbym powiedzieć sobie.

Czy dość dobrze opisałem dramat tej sytuacji?

Domyślam się, co wy, rodzice, moglibyście teraz powiedzieć: skoro już to wiesz, to zrób wszystko, żeby dziecko nie powtórzyło twoich błędów. Możesz je wychować, nauczyć, poprowadzić, ochronić, nawet zmusić. 

Cha cha (przepraszam) ale to naiwność. Bo czyż moi rodzice mnie nie wychowywali, nie uczyli? Oczywiście, że tak. Czy to coś pomogło? Sęk w tym, że tego nie da się za bardzo stwierdzić. Co więcej – dość łatwo można przesadzić z ochroną, opiekuńczością, zakazami, nakazami i zmuszaniem. I zamiast pomóc, wychowa się człowieka niesamodzielnego, z kompleksami, uprzedzeniami, zalęknionego albo agresywnego.

Co robić…?