Rozmrażanie

Wczoraj udało się zrealizować program rozmrażania lodówkozamrażarki. Rano została wyłączona, wieczorem, o 23:00, włączyłem ją z powrotem – już suchą, umytą, wraz ze wszystkimi półeczkami i szufladkami. Zająłem się tym ja, jako człowiek przebywający na urlopie i przyczyniający się do życia rodzinnego.

Nie było to niezbędnie konieczne. Lecz zaczęło się od tego, że opadły drzwiczki i ocierały się przy zamykaniu. Padło stwierdzenie, że mógłbym z tym coś zrobić, na co ja, że trzeba by zdemontować drzwiczki, a trudno to robić w pośpiechu, a powoli, to już można rozmrozić. To było we wtorek, zdaje się. Wiedzieliśmy już, że goście mają wyjechać w czwartek wieczorem, więc piątek wydał się idealny.

Nie zrobiłem tego z jakichś wysokich powodów rodzinnych czy altruistycznych. Można było jeszcze z tym żyć, nie było tak źle. Zrobiłem to dla siebie, dla swojej duchowości. Efekt już mam – dzisiaj rano udało się napisać dwa z kilku zaległych tekstów, do których się kiedyś zobowiązałem. Opóźnienie tłumaczyłem brakiem odpowiedniego ducha, więc rozmrażanie lodówki przydało się jak znalazł.

Co prawda dziś rano teksty powstały też kosztem zajmowania się dziećmi, ale wygląda na to, że im również wyszło to na korzyść. Zrobiły sobie same śniadanie, właśnie to, co potrafią i lubią, czyli parówki. Potem tworzyły jakieś  napoje, z wykorzystaniem lodu z właśnie wyczyszczonej zamrażarki. Do wczoraj nie dało się wyciągnąć szufladki na lód, z powodu zalodzenia, ale po rozmrożeniu teraz wszystko już działa. Znalazłem też w kuchni użyty wyciskacz do cytrusów, plamy na podłodze i parapecie (a mówiłem, że jak coś się przygotowuje, to robić na stole). Mnóstwo walających się sztućców, używane w różnych celach talerze, większe i mniejsze. Nic, ważne, że nie są głodne i poszły na podwórze. Wyglądając od komputera zobaczyłem mokre okno na pierwszym piętrze, a na podwórzu – ciągnęły właśnie ogrodowego węża. Wyjaśniłem, że nie leje się po ścianie i tynku, jak już chcą, niech leją po drzewach; chyba zrozumiały.

Rozpisałem się najwyraźniej, bo oto proszę – siedzę i palce coś mi tak stukają, tekst się leje, może więc wykorzystam okazję i nastukam parę akapitów, na zapas, na kolejne zamówienia.

Dziecko

Tato myślał

Tata miał spać w domu. Rodzina miała korzystać z ładnej pogody i pójść do parku – na rolki oraz rower. Tata jednak zebrał się w sobie, i pojechał z rodziną. Pomyślał, że może zdrzemnie się chwilę w samochodzie. Ale i to w końcu wydało się niezbyt mądrym pomysłem. Mądrym niemądrym – mało praktycznym. W sumie – nie do zrealizowania.

Tato, chodź

W bryzgach się ścigamy, ale nie o pościg chodzi

Patrzę w górę, a tam, ruchem obrotowym, niezbyt szybkim, przesuwają się długie, grube, drewniane belki, pod stropem.

Jestem w plastikowej rynnie, w której płynie woda. Przede mną mój syn, który nie ma jeszcze pięciu lat, choć będzie miał za kilka dni. Powtarzałem sobie często to zdanie, było przeciwwagą dla wyglądu Beniamina, bo ciągle wydaje mi się, że jest starszy niż w rzeczywistości. Starszy, czyli powinien być mniej kapryśny, bardziej śmiały, lepiej się komunikować i tak dalej. A przecież nie jest starszy, nawet jeśli na takiego wygląda. Czyli ma prawo do tego, do czego ma prawo czterolatek, teraz prawie pięciolatek, który jednakowoż nie musi dorównywać swojej siedmioletniej, teraz prawie ośmioletniej siostrze. (Bo urodziny mają w odległości dwóch dni od siebie.)

W plastikowej rynnie pędzimy obaj. On pierwszy, w ślizgu, poniżej zaś ja, w ślizgu – za nim. Pomyślałby ktoś, że zjeżdżając w rynnie wypełnionej wodą, mając na sobie tylko kąpielówki, pędzi się zupełnie bezwładnie, będąc zdanym na los, jaki zgotowali nam konstruktorzy rynny, tej basenowej atrakcji. Lecz jednak nie jesteśmy bezwolni. Ułożeniem ciała można przyspieszać i hamować. Ściskamy się więc, Beniamin i ja, jadąc wbrew przepisom, jeden za drugim.

Wyciągam się, wyprężam, i… zaczynam go doganiać. Już za chwilę mam chwycić stopami jego małe ramiona, gdy on odwróciwszy głowę dostrzega mnie, i robi coś (zapewne też się wypręża), że przyspiesza, uciekając mi, prawie zupełnie, aż za zakręt.

Na końcu obaj wpadamy do stojącej wody, w bryzgach niewiele widać, tracimy oddech, nie zdążyliśmy dłońmi zatkać dziurek nosa, powiekami zacisnąć oczu, zataczamy się, wstając na kolana, patrząc, gdzie ta wieża, i schody, które prowadzą znów na górę.

Momenty, jak niewyraźne przebłyski, w których czuję, choć nie umiałbym tego udowodnić, że programuję syna. Programuję z premedytacją. A jeśli programować, to zdecydowanie, bez cienia niepewności, bo gdyby niepewnie, to lepiej nie programować wcale.

Programuję jak przestrzegać przepisów. A potem, jak ich nie przestrzegać. Syn poucza mnie, że nie zjeżdża się przy czerwonym świetle. On czeka na zielone. Mogę być z niego dumny, ale znam go, bo znam siebie, i wyczuwam te niuanse, które są w nim, których jeszcze nie jest świadomy. Mnie zbyt późno ktoś pokazał, o co chodzi w przepisach i ich przestrzeganiu. A może sam do tego doszedłem, w końcu wściekły, że daję się konsumować bzdurom. Bo istota tego naszego świata nie tkwi w przepisach. Istota jest gdzie indziej, i piękne jest jej poszukiwanie, choć drżące.

Bezradny by opisać mnie w Rumunii

Jestem w Rumunii. Jestem zbyt krótko, by zorientować się, opisać to, co dzieje się we mnie. I nie będę tu dłużej, czyli szansa zebrania myśli i podsumowania nie będzie mi dana.

Patrzą na ludzi, z którymi jestem dlatego, że moją rodzinę związałem z tym krajem. O którym nie miałem kiedyś pojęcia większego ponad nazwę na mapie. Jestem u wujka jako gość, właśnie przychodzi jego syn z synową, spodziewają się dziecka, niestety nie obywa się bez komplikacji. Przychodzi sąsiadka, rozmawiają wszyscy razem – ze swadą, o tym, o czym mogą rozmawiać dobrzy sąsiedzi, szczęśliwi dlatego, że są sąsiadami.

Siedzę z boku, patrzę, słucham. Widzę mojego syna, który kłóci się ze swoim rumuńskim wujkiem po rumuńsku. Córka przytula się do dziewczyny w ciąży, która zaraz wyjdzie stąd, pójdzie spakować się, a jutro wejdzie do szpitala.

Patrzę na ludzi, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa powinni mi być zupełnie obcy, ale jakimś kosmicznym zbiegiem okoliczności, nie są. Nie moja w tym zasługa, na pewno. Choć mogę przypomnieć sobie te godziny, dnie całe, wręczy tygodnie, a i miesiące, podczas których przeorywałem ich język, a było to szesnaście lat temu, to teraz w żaden sposób nie czuję najmniejszego zaszczytu. Dziwię się niewyczarpanie – rozumiem, co mówią, a przede wszystkim – odbieram ich emocje, i że są mi tak bliskie. 

Jestem tu, wśród nich, jak swój wobec swoich, ale na zdrowy rozum mam wrażenie, że to przecież niemożliwe. Chyba dopadła mnie schizofrenia albo paranoja, w najlepszym razie – to mi się śni. Może nieznany ktoś to sprowokował, przestawił zwrotnicę w rozjazdach, na niewiadomej stacji, przez którą przejeżdżał mój pociąg, a teraz – pozostawił mi tylko przyglądanie się temu, co z tego wynikło. Z fascynacją.

Małe przyjemności

Od kilku dni mam w pracy lodóweczkę! Małą. A kilka tygodni temu zyskałem kuchenkę mikrofalową. Siedząc przy biurku, przy trzech komputerach, nagrywarce DVD i magnetowidzie VHS, w sumie przy sześciu monitorach, wystarczy mi się lekko odepchnąć i obrócić na moim fotelu na kółkach, by sięgnąć do lodówki, wrzucić coś na talerz i wsunąć do kuchenki. Bez wychodzenia, odrywania się od pracy. Co za przyjemność!

Tak stało się wczoraj – niespodziewani goście, ona i on, z których ona przypomniała sobie, że nie najlepiej się czuje, bo nie zjadła śniadania. Aha, zapomniałem – mam oczywiście czajnik elektryczny, a nad całym tym dobrodziejstwem AGD – półkę z szufladkami: konserwy, pieczywo, cztery rodzaje herbaty, kawa inka, jak również i podręczna apteczka z zestawem lekarstw, wśród których są i krople walerianowe (bo tu pracuje cukrzyk, choleryk i pracoholik w jednej osobie).

Kolejna przyjemność – córka ma od dziś numer telefonu komórkowego. Patrzę na nią, jak się fascynuje, i jak po grudzie idzie jej nauka obsługi. Przez dwa miesiące miała telefon bez karty SIM, słuchała muzyki, nagrywała filmiki, robiła zdjęcia. Dziś wykonała pierwszą rozmowę – z mamusią, która jest właśnie na Ukrainie. W ten sposób tradycja międzynarodowa naszej rodziny jest kontynuowana, bo ja też sporo rzeczy zrobiłem pierwszy raz w związku z zagranicą (na przykład mój pierwszy i ostatni jak na razie związek małżeński wraz ze wszystkimi wynikającymi z tego innymi związkami). Patrzę, jak Sara przeżywa, jak pisze przez pół godziny sms, a potem płacze rozdzierająco, gdy automatyczny głos w telefonie informuje ją o czymś i nie dopuszcza do połączenia. Znam to – my wszyscy w rodzinie mamy w sobie ogromne chęci (np. chcę teraz!!) i związane z nimi napięcia, które zwykłe wydarzenia zmieniają czasem w tragedie nie do uniesienia.

Po południu wyruszyliśmy na wycieczkę rowerową. Beni w foteliku u mnie, na bagażniku, Sara na własnym rowerze. Każdy zakręt, zaułek, zjazd i podjazd można zamienić w przygodę. Dotarliśmy do stacji kolejowej, gdzie stały dwie lokomotywy, jakieś nie polskie. Usiedliśmy na składowisku betonowych, podkładów, a obok mijały nas pociągi. W trawie na bocznicy – wylęgarnia ślimaków – mnóstwo, w takich malutkich muszelkach. I dalej – wielka kałuża, koło dużego roweru wpadło prawie do połowy szprych, a od niego, promieniście, uciekały przez wodę chmary ciemnych kształtów. To zdaje się kijanki…

Wieczorem – podsumowanie dnia, i opowiadania, przy lampce solnej. Wszystko byłoby piękne gdyby nie praca, która ciągle na mnie czeka w komputerze, którą popycham do przodu, ale rzadko jestem pewien, czy dobrze. To piękne być samoukiem, ale i stresujące.

Kałuża
Kałuża

Kijanka
Kijanka to czy już żabka

Żabka
Żabka

Maleje świat

– Tato, tu wszystko wydaje mi się teraz mniejsze!

Uśmiecham się na te słowa, rozpiera mnie wewnątrz, ale mogę się tylko uśmiechać, bo całej masy skojarzeń, historii i opowieści nie jestem w stanie przekazać. Wróciliśmy po dwóch tygodniach do domu i córka mówi, że dom stał się mniejszy. Co to znaczy? Że po prostu urosła? Odkrycia własnych dzieci to drugie życie rodziców. Zaskakują, bo nie spodziewałem się, że Sara w takim wieku może już to zauważyć.

Dziecko

Dziecko

Jak paść ostatecznie…?

Padałem już, i miałem paść ostatecznie w pościel. Lecz po tym, jak uśpiłem dzieci, wkraczając do kuchni zobaczyłem zlew pełen naczyń, i przypomniałem sobie, że one rzeczywiście tam są. A moja dziewczyna siedzi przy komputerze nad tłumaczeniem, już chyba trzeci lub czwarty dzień, bo zajmuje się nim w chwilach wolnych od pracy i dzieci, nie mówiąc o zajmowaniu się sobą.

No i wziąłem się za ten zlew, i rozbudziłem znów, i co teraz? Bo podczas mycia naczyń wspomniałem, mimo woli, różne wydarzenia, które podnoszą ciśnienie krwi, co zwykle jest przeszkodą w zasypianiu. Jak na przykład stwierdzenie jakiegoś pana, usłyszane w TokFM, w tramwaju, gdy jechałem wczoraj rano do pracy: że wiele kobiet, rzekomo, specjalnie zostaje w domu i zajmuje się małymi, swoimi niedawno narodzonymi dziećmi, żeby uniknąć powrotu do pracy. Przepraszam bardzo, ale pacan po prostu to powiedział, choć nie wiem, jaki ma tytuł naukowy, może bardzo wysoki, a może i opierał się na szeroko zakrojonych badaniach. Lecz mnie wydaje się to paranoją, bo zajmowanie się małymi dziećmi w domu to jedna z cięższych robót, na jakie matki mogłyby się skazać, i całe szczęście, że się na nie skazują, bo one robią to o niebo lepiej niż ojcowie. I to nie z powodu lenistwa ojców. Marta, mój przyjaciel, psycholog dziecięcy, twierdzi, że dziecko, przez sam fakt, oczywisty i niepodważalny, że przez dziewięć miesięcy jest zrośnięte z matką, nigdy w początkowym okresie życia nie będzie miało takiej więzi z ojcem, jak z matką, i że to nawet nie za dobre, by ojciec miał niemowlęciu zastępować matkę.

Tak więc niech mi specjalista jakiś nie tłumaczy, że matkom się nie chce pracować i dlatego decydują się na pozostanie w domu, by zajmować się dzieckiem. Ja patrzę na matkę moich dzieci i jestem szczęśliwy, że do maksimum wykorzystała wszystkie urlopy, by dzieci odchować od pampersa. Nikt tego by nie zrobił lepiej niż ona, żadna pani w żłobku i nawet najlepsza opiekunka, ani nawet ja, bo nie ma takiego sposobu, by matkę zastąpić, ani takich pieniędzy, które można by za to zapłacić… Tak więc, panie specjalisto, co mi pan tu opowiada, za przeproszeniem?

Otworzyłem piwo, bo już widzę, że nie usnę tak łatwo. Dziewczyna przy komputerze zgłasza, że zjadłaby trochę truskawek, które dzisiaj zebrałem (zebrałem jak nigdy, zaznaczam), więc myję truskawki. Myję dwa razy, stawiam obok niej, i po dziesięciu minutach widzę, że miska już w połowie pusta. Dziewczyna kładzie głowę na biurku, usypia, ale na niby. Na ekranie – szlifierki kołowe do wałków; i co z tego, że to studiowałem, jak studiowałem nie po rumuńsku, i choć mogę jej wytłumaczyć, o co chodzi, to rumuńskich słówek nie znajdę i nie pomogę…

Myję naczynia i wspominam rozmowę z dziećmi, przed snem.
– Z czego jesteście dzisiaj zadowoleni?
– Ja z tego, że babcia była ze mną na trampolinie – mówi Beni.
– Była, naprawdę? – nie dowierzam – i skakała?
– No nie, ale tak robiła – chłopak wstaje i ugina lekko kolana.
– No no, ale babcia… A co was dziś zdenerwowało?
Beniamin myśli przez chwilę:
– Że Janek mówił dziś kulwa.
– Mówił?
– Ja nawet nie wiedziałam, że jest takie słowo: kurwa – odzywa się Sara, na parapecie okna wycina i koloruje papierowy kwiat. O tej porze dopada ją wena twórcza.

Opowiadam im potem różne historie, kiedy już leżą na swoich miejscach – Sara na piętrowym łóżku, Beni na parterze. Na szczęście nie zapytali mnie, co znaczy to słowo. Kiedy już usnęli – ja drepczę po mieszkaniu, próbując odnaleźć odpowiedź właśnie na pytanie: co to znaczy? Na czym polega znaczenie wyrazu kurwa i dlaczego jest ono takim wytrychem do wszystkiego? Jak odpowiedzieć dziecku, mówiąc coś więcej niż "że to brzydkie słowo", a nie poruszając całego skomplikowania relacji międzyludzkich. Zresztą – jakiego skomplikowania…? Powszechność tego słowa opiera się na tym, że mężczyzna, czując wewnętrzną odrazę do swojego pożądania oraz sposobów, w jakie próbuje go zrealizować, nazywa tak kobietę, której sam używa instrumentalnie…. Deprecjonuje osobę, której używa przedmiotowo, by oddalić poczucie wstrętu wobec samego siebie… Typowe, prymitywne, ohydne, odwieczne….

No dobrze, ale pytanie pozostaje: jak odpowiedzieć dziecku?

Piwo nie pomogło, zabieram się za wiśniówkę, produkowaną domowym sposobem w Rumunii i przywożoną tu przez rodzinę, przy każdej okazji. Dziewczyna wstaje od komputera i pada w pościel, a ja nie mogę paść jeszcze. Piszę więc, piszę czym prędzej, byle wszystko, co bzdurne, z siebie wyrzucić, by pozostała wreszcie pustka, wobec której będzie można już tylko… zasnąć. Lecz zanim pojawi się pustka, czepiam się kurczowo jeszcze jednego, może dwóch cudów, które się dziś zdarzyły, a którymi się z wami nie podzielę, samolubnie, bo chcę, by pozostały moje.

Dobranoc Państwu!

Zidiocieć (o ile to się jeszcze nie dokonało)

Od taty dostałem czapkę z daszkiem. Mam ich cztery, pozostałe zgubiłem. Ta jest zgrabna, z jeansu, z napisem Selénia Motor Oil.

Z takim napisem – gdzie ja się będę mógł pokazać? Pożyczyłem więc od żony malutkie nożyczki pielęgnacyjne ("i tak ich nie używam"), zorganizowałem lampkę halogenową nad stołem w kuchni, kubeczek na ścinki (przecież wczoraj tu odkurzałem) i skoncentrowawszy zmysły zacząłem odpruwać akcent nad "é". Poszło gładko, nie tak, jak przy ostatnim odpruwaniu (które Wam zresztą relacjonowałem). Więc…. dalej!

No to dalej. Najbardziej denerwujący jest wyraz "oil", potem "motor". "Selenia" mogłaby zostać, więc odpruję na końcu. Towarzyszy mi słodki zapach wyrzutów sumienia, bo w domu przygotowania do urodzin dzieci, syn kaszle częściej niż mówi (rzadkość), ja rozbabrałem do połowy tłumaczenie tekstu z rumuńskiego na polski (miało być na wczoraj), mam też przygotować referat (dopiero na za tygodzień…), za miesiąc pracuję na obozie fotograficznym, do którego jeszcze nie zacząłem solidnych przygotowań. Nie wspomnę o zadaniach mojej żony, w których mógłbym ją wspomóc zamiast dziergać tę głupotę.

Ale dziergam, pod lampą, bezwstydnie w kuchni, w centrum życia rodziny, od razu nadstawiając pierś na krytyczne ciosy (dziwnie nie nadchodzą, oczekuje się, że sam się zreflektuję), dziergam z bezmyślną radością, do której wstyd się przyznać: że nie muszę składać polskich zdań z rumuńskich (szyk przestawny w stosunku do polskiego), czuć tępego bólu pustki w chwilach, gdy powinienem mieć natchnienie (referat i warsztaty fotograficzne), i że przecież mogę w każdej chwili przerwać to kretyńskie, matołowate, cepowate, bałwańskie, gamoniowate, bezmózgowe, durne i bzdurne (wiedziałem: słownik wyrazów bliskoznacznych ma tu mnóstwo propozycji), i nikomu niepotrzebne zajęcie. I tylko ode mnie zależy, kiedy to zrobię.

Jestem sam, czyli ćwiczenia z pisania o niczym nr kolejny

Wróciłem do mieszkania, w którym bywam sporadycznie. To moje mieszkanie, mojej rodziny. Jest zupełnie puste i pod tym względem tak niepodobne do tego, które znam. Obiecuję sobie, że go nie zaniedbam, jak również nie zaniedbam siebie, co byłoby możliwe z tego względu, że oprócz konieczności chodzenia do pracy i konieczności robienia paru tylko rzeczy, mógłbym się zupełnie oderwać od czasu i rytmu życia. Praktyka wskazuje jednak, że to skończyłoby się ostrą frustracją, bo niczego sensownego nie zrobię, a to co zrobię, nie pozostawi po sobie cienia zadowolenia.

Obecny stan mieści w sobie dwie schizofreniczne strony. Pierwsza – jestem sam, z nikim nie muszę się liczyć, nikomu pomagać, przeżywać jego emocji, nikt mi nie wchodzi w drogę. Druga jest przeciwieństwem pierwszej – na szczęście wiem, że ten stan nie będzie trwał wiecznie. I całe szczęście.

Tak więc jestem sam i to mi się podoba, ale podoba mi się tym bardziej, że wiem, albo przynajmniej spodziewam się, że za kilka dni to się zmieni i puste ściany zatętnią życiem.

To niesamowite doświadczenie, że przechodząc obok sprzętów codziennego użytku – szafek, biurka, pralki, kuchenki gazowej, wieszaka na klucze, półek z zabawkami – czuję tych ludzi, którzy na co dzień ich dotykają, jakby unosili się nieprzerwanie gdzieś wokół. Z drugiej strony – nie ma ich. Albo raczej – są jak zamrożeni, zatrzymani. A to po to, abym ja mógł zebrać się w sobie i ich dogonić – ich emocje, ich życie, któremu zwykle nie mogę dotrzymać kroku. Jak np. dzieci – te kłótnie, radości, fascynacje, niekończące się oczekiwanie na szaleństwa z ojcem, który huśtając je na swoim grzbiecie traci oddech.

Zatopiłem się w pracy. Kończę udźwiękowianie prostych filmików. Komputer je sobie kompresuje, a ja piszę na blogu. Przeszukuję kanały jak Planete, Discovery, i próbuję nie notować reklam, durnych i obscenicznych, w których już tak po prostu mówi się o jelitach, wypróżnianiu, pachach, skórze, paznokciach i włosach. Rety, jak nisko upadamy, nawet jeśli jesteśmy do bólu wypielęgnowani i sterylni.

Chłonę pustkę ścian. Pod tapczanem kupiony wczoraj, tanio, ośmiopak Warki. Przypominacz w telefonie mówi, że skończyło się pranie i trzeba powiesić. Na stole obok pusta patelnia po jajecznicy, talerz z widelcem, miseczka z łyżeczką.

W tym spokoju i bezruchu powraca tylko co jakiś czas myśl, że Beniamin jest w szpitalu w Rumunii. A obok niego – jego matka, dzieli wąskie łóżko. Odwodnił się, bo on, jak zacznie wymiotować, to robi to zwykle przez całą noc. On pierwszy z naszych dzieci,
Polak i Rumun w jednej osobie, sprawdzi tamtejszą służbę zdrowia…

Dobranoc…

Co robiliśmy dzisiaj

Byliśmy na nabożeństwie, na którym odkrywaliśmy genialność historii Jonasza. Literacko i fabularnie – rewelacja. Jonasz, jako prorok Boga, jest jedyną negatywną postacią w swoim proroctwie. Wszyscy zdają się mieć więcej serca i zaangażowania, być bardziej pobożni i po prostu mieć więcej rozumu, niż Jonasz. Marynarze na statku, gdy wreszcie okazuje się, że to "dzięki" Jonaszowi śmierć zagląda im w oczy, ciągle zwlekają z rzuceniem go w topiel i próbują jeszcze ostatkiem sił ratować złoczyńca. Zaś w Niniwie, ledwo mieszkańcy wraz ze swym władcą słyszą dramatyczną zapowiedź zagłady, już jak jeden mąż pokutują z występków. Tylko Jonasz jest zawiedziony, że nie zobaczy widowiska gehenny miasta. A że przy okazji uschło mu drzewo – które w jego "punkcie widokowym", w skwarze południa, stwarzało komfortowy cień – zachciało mu pożegnać się z życiem. Jakby trzy dni w brzuchu morskiego potwora było mu mało.

Z fascynacją spoglądam na naszą salę pełną siedemdziesięcio i osiemdziesięciolatków, którzy w młodości nie nawykli do analizy tekstu, a teraz radzą sobie z tym całkiem nieźle. Gdy udaje się wyzwolić w nich własną refleksję, nie ograniczoną konwenansem ani "tym, co należne" – to jest piękne.

Po południu – szaleństwo dzieci na rowerach. Beniemu należało naprawić tylne koło, zerwała się szprycha, a jej mocowanie przebiło dętkę. W rowerze Sary – regulacja siodełka, przykręcenie poluzowanego błotnika i zerwanego dzwonka. Malcy uczą się zasad ruchu, prawie wpadają na siebie i oskarżają nawzajem o "brak rozumu", zupełnie jak rasowi kierowcy na polskich drogach. Przewracają się też, bo ziemiste podwórko ma wystające kamienie i dołki. Wybuchają płaczem, a ich ojciec, siedząc na ogrodowym krześle, próbuje z daleka ustalić, czy ich kończyny nie przekraczają dozwolonych ruchów. Ojciec wie, że największy ból po uderzeniu następuje w 2-3 sekundy i trwa jakieś 10-15 sekund. Potem, o ile coś nie jest złamane, zwichnięte ani wybite, może być tylko lepiej.

Ojciec odkrywa też, że czując obrzydzenie do monitora komputera można żyć lepszym życiem. Należy jednakowoż wyjść poza mury domu, a już powiew wiosny, zarumieniony słońcem, przeniesie go w zaświat. Bo przecież nie chodzi tak naprawdę o zerwaną szprychę, dziurawą dętkę, palce pobrudzone rowerowym łańcuchem i starymi kluczami fajkowymi.

Chodzi o coś, co kryje się w widoku schodzących dwóch fal pagórków z gęstwiną dzikiego bzu tam, u zbiegu. Albo o uczucie związane z tarzaniem się syna w kurzu podwórka. Zaświat kryje się w zarosłej bramie do nieuczęszczanego ogrodu, która nie była ani razu otwarta. Szprycha i dętka, rdza i bez to tylko nośniki, media, by dostać się do tego, co istotne.