Czego chciałem…?

Nocą pod kołami przesuwają się płytki chodnika. Chłód i rower. Na Bernardyńskiej, wśród aut, stał Polonez, z wycieraczkami zatrzymanymi w pół drogi, zanurzonymi w śniegu. Trochę śniegu, niewiele. Dwadzieścia lat temu więcej było Polonezów i więcej śniegu. Więcej samotności. Ten sam chłód, taka sama noc. Inny chodnik, mniej równy. Kościół Bernardynów był szary, przybrudzony.

Wtedy wszystko było jakby przesycone zapachem mojej uczelni. Nawet po wyjściu z niej ciągnął się jej zapach, tych korytarzy, sal wykładowych, sal ćwiczeń, nawet sali gimnastycznej. Cały Kraków miał ten sam zapach – przymusu, fascynacji, przerażenia, niemożności, samotności…?

Myślę, że nie udało się wtedy przekroczyć kilku progów, barier, które inni przekraczali. Prawie wszystko działo się poprzez intuicję, szczęście, jakiś heroiczny wysiłek – w dniach, tygodniach stojących pod znakiem przymusu, przyparcia do ściany, noża na gardle. 

Nie udało się przekroczyć progu np. operowania matematyką. Rozumiałem jej ideę, ale nie potrafiłem liczyć. Nie potrafiłem liczyć, bo za mało liczyłem. Za mało liczyłem, bo nie miałem cierpliwości. Nie miałem cierpliwości, bo nie umiałem znaleźć mentalnej drogi poprzez meandry, które należało badać intelektualnie, a to utrudniały mi zbyt silne emocje, kinestetyczny styl działania i myślenia. Mój syn ma ten sam problem i chciałbym choć trochę mu w tym pomóc.

Pamiętam, zdiagnozował mnie bardzo dobrze pewien asystent, na pierwszym roku, mieliśmy zajęcia z chemii. Nie miałem większego problemu z chemią, gdyż w liceum przećwiczył nas porządnie nauczyciel, ojciec mojego kolegi. Otóż ten asystent wykrył u mnie wewnętrzną panikę, gdy mnie przepytywał. Powiedział wtedy: panu potrzeba takiej spokojnej kontemplacji problemu, lekkiego podejścia, z rezerwą, z lekkim tylko zaangażowaniem.

Zaskoczył mnie tym, co powiedział, zadziwił. Niewiele rozumiałem z tego, jaka szkoda, że wtedy niewiele. Ale cóż to – szkoda? Nie ma na to rady. Dziś, przejeżdżając w ciemności pod głównym budynkiem uczelni pomyślałem, że w gruncie rzeczy nie lubię wspomnień z nim związanych. Że może nawet pomyliłem studia, że trzeba było iść na polonistykę, tak jak radziła jedna z nauczycielek w liceum. Była nawet pewna, a mnie to nie mieściło się w głowie. Ile musiałbym tomów przeczytać w jeden semestr? Czy to było dla mnie do zniesienia?

Nie było. Sam nie wiem, co byłoby dla mnie do zniesienia. Chciałem być kierowcą, nikim więcej. Tak jak mój syn teraz, chce tylko grać w piłkę. Widziałem tylko jeden model życia i pracy, jak u moich rodziców – etat, biurko, to samo miejsce, osiem godzin. Nie miałem innych wzorców. Nie wierzyłem, nie wiedziałem, że mógłbym zrobić inaczej. Wszystko działo się u mnie za wolno, o wiele wolniej niż u rówieśników. Teraz mam wrażenie, że przeszłość jak i teraźniejsze rozmyślania toną w powodzi podobnych wspomnień i rozmyślań, u setek tysięcy i milionów ludzi. Jestem pionkiem, jednym z nieskończonej liczby pionków, i jakakolwiek próba zaznaczenia swojego indywidualnego istnienia jest okłamywaniem siebie.

Albo chce się w życiu czegoś dokonać, albo kontemplować. Z tym, że to pierwsze jest o wiele trudniejsze – do realizacji jak i późniejszej oceny. Kto ma oceniać owe dokonania? Czy wystarczy, jeśli zrobię to sam, czy potrzebuję, by dokonania stwierdzili i inni? W jakiej skali, na jakim poziomie mnie one interesują? To śliski temat. Kontemplacja wydaje się o wiele bezpieczniejsza. Tu nie ma żadnej zewnętrznej miary, oprócz mojego własnego przeżycia i wynikającego z tego zadowolenia. Kontemplować można coś zupełnie nieistotnego dla innych, można stworzyć cały, własny świat, w którym wartość nadaję tylko ja. Wartość z gruntu subiektywną, tym samym wolną od iluzji i złudy obiektywności. Czyli wobec mnie samego – uczciwą.

Śmieszne – na najwyższym piętrze było laboratorium komputerowe. Siadaliśmy przy terminalach dużego, poważnego komputera pracującego pod systemem UNIX. Proste, wierszowe logowanie się i wylogowywanie. Ekranowe programy pocztowe, żadnej grafiki, żadnych obrazków. Małe, bursztynowe ekrany wielkich, grubych monitorów – wielkich, bo wszystkie musiały mieć kineskopy. Pierwsza korespondencja ze światem. Namiętne pogaduszki moich koleżanek na IRCu, najprostsze, najbardziej prymitywne terminale do IRCa  były ustawiane wszędzie, nawet na korytarzu, taką cieszył się popularnością. Ich ekrany świeciły bursztynowo.

Inny świat zaczynał się po wyjściu z uczelni. Wisła pokryta krą. Bulwary zaśnieżone. Cisza, względna, miejska cisza, na przystani, wzdłuż której leżały wielkie części pogłębiarki rzecznej (?), gdzieś między dzisiejszym Bulwarem Podolskim a Portową. I gdzieś tam, na pobliskiej ulicy, samotny Polonez, pod śniegiem.

Dreptanie na prowincji

Ulica Warszawska fot. Piotr Kubic

Powroty ze szkoły. Boczną uliczką, tuż obok zamkniętego wiaduktu kolejowego. Pięćdziesiąt metrów dalej była stacja kolejki wąskotorowej, z bocznicami! Budynkiem stacyjnym, który dalej stoi, teraz jest zamieszkały. Miejsce po torach porastają gęste klony. Pierwszy raz poszliśmy tam z Beniaminem zimą. Właśnie skończył zajęcia w zerówce o godzinę wcześniej niż jego siostra. Był mróz, a może tylko chłodny wiatr, może zaledwie wilgoć, a jednak przemarzliśmy obaj. W szkole rozgrzewaliśmy się przy żeliwnym kaloryferze, gdy rozległ się dzwonek na przerwę. Rok temu, tylko rok, a już chłopiec wspomina – tato pamiętasz? Schodziliśmy ze stromej skarpy trzymając się połamanych słupków ogrodzeniowych i kolczastej siatki, obok dużego, niegdyś fantastycznego, teraz opuszczonego i fantastycznego domu z wielką, drewnianą werandą o ogromnych oknach. W krzakach bez liści walały się butelki i puszki, ślady letnich gości.

Teraz stoimy na ulicy Warszawskiej. Bo opuszcza miasteczko w stronę Warszawy, tej dalekiej, którą tu tylko z nazwy, u nas, na prowincji, wspomnieć można.

W miejskiej ciszy iść przed siebie

W miejskiej ciszy, o ile można ją nazwać ciszą, otworzyły się drzwi tramwaju, który stał już dłuższą chwilę. Do środka wpadło trochę więcej miejskiej ciszy, czyli zwykłego, wszechobecnego i wścibskiego szumu, który wypełnia ulice, skwery, parki, zaułki. Na zewnątrz było już ciemno, stonoga uformowana z tramwajów pobłyskiwała pomarańczowymi, migoczącymi miarowo światłami.

Gromada ludzi wylała się z wagonów i ruszyła przed siebie, na skróty, przez Planty. W milczeniu, bez komentarzy, zdziwienia, bez pośpiechu. Jakby oczywiste było, że tramwaje niespodziewanie stają i otwierają drzwi wcale nie na przystanku, a wtedy należy je opuścić i iść przed siebie.

Przewrotna jesień nie zalała jeszcze deszczem, nie dzisiaj. Zimne powietrze i suchy, szorstki asfalt na skrzyżowaniach i przejściach dla pieszych, prawie namacalny w lekkim, ciągle letnim obuwiu. I miejski kurz o miejskim zapachu zalegający załamania tramwajowych szyn, czeka aż przykryje go pierwszy śnieg.

Można go odczuć tylko poprzez samotność. Gdy nikt na ciebie nie czeka, pył staje się bratem, chcesz wziąć go w dłoń i wsypać nieco do kieszeni. Zabrać ze sobą na linie autobusowe i tramwajowe, tam, gdzie się kończą, na najdalszych osiedlach, peryferiach, przy slumsowatych zabudowaniach. Gdzie otwierają się pola, wzdłuż drogi biegną zardzewiałe rurociągi, zatrzaśnięte bramy i furtki zarosły zdziczałą krzewiną. Pojechać i tam wyciągnąć pył z kieszeni, posypać nim głowę i już nie wrócić.

Zawsze razem

Wstałem nad ranem, to znaczy dwie godziny przed wschodem. Ale tylko po to, żeby pójść do kibelka. No tak się dzieje, gdy przed snem, dłubiąc na komputerze wypije się buteleczkę piweczka. No nieważne, chodzi o to, że zaglądnąłem przy okazji do dzieci. Jedno śpi wyprostowane, drugie skulone. Ale oboje pod kocem i dobrze, bo rano nie będą marudzić, że zziębnięte. I tak mi przyszło do głowy, że tylko jedna rzecz mi przeszkadza, że nie będziemy razem zawsze.

„Być zawsze z dzieckiem!” już słyszę wołanie o pomstę Wieśka „czekaj, dzieci by cię za to błogosławiły!”. No wiesz Wiesiek, nie chodzi o to, że mielibyśmy być ze sobą zawsze. Pewnie, że nie. Chodzi mi o to, że one… a my, a ja… no tego, wiesz. „Człowieku, one nawet nie będą takie same, chciałbyś, żeby na zawsze takie małe…?” No nie, oczywiście. Ja wiem, że rosną, zmieniają się… „No właśnie, to są i tak już inni ludzie, niż kiedyś”. No tak, ale my to ciągle jesteśmy my. ”Tak ci się tylko wydaje, bo masz pamięć i widzisz, że to niby to samo dziecko, ale to jest ciągle inny człowiek”.

Zacząłem dyskusję z Wieśkiem przed piątą rano i dyskutujemy już w sumie siedem minut. To niedobrze wróży na resztę dnia, który zresztą się jeszcze nie rozpoczął. Chyba dam spokój, powiem, że Wiesiek masz rację i że idę spać. Co więcej, jestem przekonany, że Wiesiek dobrze wie, o co mi chodzi, dlaczego więc on mi nie przyzna racji? Mógłbym mu powiedzieć wtedy Wiesiek, pierwszy raz przyznałeś mi rację, chodźmy spać.

Nie nie nie, trzeba to przerwać, tylko jak skończyć, jak wybrnąć, skoro już się raz zaczęło dyskusję z Wieśkiem.

Dwa domy

Dom pod Poznaniem stoi w środku lasu, przy przecince, którą biegnie dobra, równa, asfaltowa droga. Pędzą po niej i TIRy, zwalniają tylko trochę, gdy przy przejściu dla pieszych pojawiają się dzieci. Dom był kiedyś wiejską szkołą, dokąd utrzymywanie małych, wiejskich szkół leżało w możliwościach gmin. Teraz w szkole mieszkają Marta i Daniel. Mieszkają, tak naprawdę, w pomieszczeniach pod dachem, zaadoptowanych na mieszkanie.

W domu jest wiele pokoi, przestronna kuchnia połączona z salonem, w którym stoi na środku, na przeciwko kominka, wielka sofa. Na granicy kuchni i salonu stoi pianino, z trochę nierówną klawiaturą, ale prawdziwymi strunami. Z jednej strony – taras i okna, przez które widać podwórko i wysokie sosny, z drugiej strony – przejście do długiego korytarza, łączącego wszystkie pomieszczenia. Na korytarzu, w pokojach, w innych pomieszczeniach, stoją szafki, biblioteczki, komódki, biurka, krzesła. Każde z nich jest inne, nie ma dwóch pochodzących z tego samego zestawu. Tu liczy się funkcjonalność, nie unifikacja. Meble pochodzą z różnych źródeł, to darowizna albo niepotrzebny już u kogoś sprzęt. Nie, nie są zniszczone, są po prostu różne, a każde z nich niesie ze sobą historię, której można się domyślić, jeśli tylko się im przyjrzeć.

Na dole, tam, gdzie były klasy, akurat teraz krzątają się goście. Przyjechali może dziesięcioma samochodami. Mniej więcej połowa z nich jest sprawna, jak to się teraz mówi, „inaczej”, druga połowa pomaga pierwszej połowie. Przeważnie wyjeżdżają rano i wracają po południu. Wieczorem, na przykład wczoraj, włączyli sobie muzykę. Głośniki, które stoją na dole, w świetlicy, postawili na parapecie okna i zwrócili na zewnątrz, leciały znane przeboje, jakie zwykle słychać na zabawach i weselach w całej Polsce. Oni tańczyli, niektórzy na wózkach, trzymając za ręce partnerów.

Dom i obejście mają dużo przestrzeni. Od tyłu, tam gdzie garaż i budynek gospodarski zamieniony teraz na domek z pokojem, prawie wchodzi na podwórko las. Po południowej stronie jest boisko do gry w piłkę nożną i siatkową oraz plac zabaw dla dzieci. Gospodarstwo wydaje się samotne, ale tak naprawdę wokół jest nie tak mało innych domów, ale są one ukryte w różnych częściach lasu, prowadzą tam piaszczyste drogi.

Marta i Daniel prowadzą rodziną zastępczą. Historia ich wychowanków to temat na powieść. Daniel pracuje w fundacji zajmującej się przysposabianiem ludzi do życia w społeczeństwie – tych, którzy z różnych powodów nie dali rady. Poza tym fundacja to miejsce najróżniejszych spotkań, na przykład teraz odbywają się w niej warsztaty dla rodziców dzieci dotkniętych autyzmem. Fundacja powołała do życia spółdzielnię zatrudniającą wychowanków-pracowników. Czterdzieści dwa hektary, jest gdzie pracować.

––

Dom w Rumunii stoi na stromym stoku, na jednym z pagórków (choć my nazwalibyśmy go już górą) w średniej wielkości uniwersyteckim mieście. Prowadzą do niego wąskie, kręte, strome uliczki. Są kręte dlatego, że przeciskają się w gęstej zabudowie, na stromym zboczu. W istocie ciasnota panuje to niesamowita. Każde pół metra jest starannie wykorzystywane przez gospodarzy, każdy metr jest sporą przestrzenią.

Dom stoi przy uliczce, po tej jej stronie, która stromo opada. Chyba dlatego na pierwszy rzut oka, wydaje się o wiele mniejszy niż jest naprawdę. Szeroka brama jest kuta, umieszczone na niej kształty imitują długie łodygi i liście jakiejś rośliny. Bramka otwiera się lekko, odskakuje, gdy kulowy zatrzask poddaje się pod naciskiem dłoni. Od odgrodzenia do domu jest może dwa metry, nad głową prowadzi gościa daszek o jednej fali, praktyczny, gdy pada deszcz. Po prawej od drzwi wejściowych rozciąga się duża, biała płaszczyzna przecięta poziomymi liniami – to elektrycznie podnoszona żaluzja, zamykająca wjazd do garażu.

Tuż za wejściem, na wprost wchodzącego, ukazuje się drewniana klatka schodowa. Strome schody prowadzą w dół, ich kontynuacja wznosi się w górę. Teraz można przekonać się, w jaki sposób duże pochylenie stoku wpłynęło na wewnętrzny porządek domu. Okna północnej strony mają przed sobą niewielką przestrzeń. Przed oknami wychodzącymi na południe otwiera się daleki widok. Nawet najniższy poziom, piwnicy czy sutereny, od strony południowej graniczy z sąsiednim domem na poziomie jego dachu. Przejścia między budynkami nie ma, każde pół metra jest tu na wagę złota.

Wyposażenie domu zostało starannie dobrane. Każde z pomieszczeń ma swoje konsekwentne umeblowanie, oświetlenie, zaplanowaną funkcjonalność. Żaluzje w oknach, siatki przeciw owadom, które w razie potrzeby można unieść i odsłonić całkowicie otwór okna, szafy na wymiar z przesuwanymi drzwiami, wypełniające całą wysokość i szerokość pomieszczenia. Miejsca do pracy, wypoczynku, spożywania posiłków – wszystkie idealne, jak nierzeczywiste, bez śladu przeszłości, historii, bez drobiny kurzu. Nic nie jest tu przypadkowe, niczego nie pozostawiono w niedokończeniu, niedopowiedzeniu, niezdecydowaniu. Na podwieszonych stropach o różnych kształtach umieszczono reflektorki i lampki współczesnego oświetlenia, halogenowe i ledowe, nad biurkiem niezwykła, płaska lampa, która część światła kieruje również w górę, aby zrównoważyć promień padający w dół. 

W salonie – wielka bieżnia do biegania, tak wielka, że przyćmiewa swoim rozmiarem telewizor stojący pośrodku mebli, naprzeciwko szerokiej sofy. I wszędzie zdjęcia – dzieci, ich żon, wnuków, oprawione w ramki stojące oraz wiszące na ścianach, ramki z wieloma zdjęciami, prezentującymi wiele etapów z życia wielopokoleniowej już rodziny.

W korytarzu stoi dziwne urządzenie, to transformator do podłączenia sprzętu przysyłanego przez syna, który mieszka w Ameryce. I jeszcze coś – stare pianino, tuż przy schodach, naprzeciwko wejścia do dolnej kuchni. Ono jedno nie bardzo pasuje do reszty mieszkania. „Dzieci uczyły się na nim grać, nie mogę się z nim rozstać” – mówi gospodyni – „dawno nie strojone”. Dotykam klawiszy – brzmi trochę gorzej niż to pod Poznaniem…

Lena

W tym wpisie zacząłem pisać o mapach, ale zgubiłem wątek. Podejmuję go teraz.

Rozwijaliśmy papierowe mapy podczas wakacyjnych podróży. Za każdym otwarciem mapy wydobywał się z niej dziwny zapach. Wystarczyło, że wzrok padł na nieregularne, różnokolorowe kształty, które ukazywały się zaraz po rozchyleniu złożonych równolegle kartek.

Pamiętam też atlas, otwarty po raz pierwszy chyba przy dziadku. A może przy ojcu? Raczej nie. To dziadek czasem opowiadał mi do snu historie z dalekich stron. Kiedyś powiedział o tym, że ludzie polecieli na Księżyc i zabrakło im tlenu. Albo nie powiedział do końca, albo go nie zrozumiałem, dość, że tamtej nocy, i wiele razy potem, usypiałem ze strachem – że oni czuli się strasznie, gdy brakowało im powietrza do oddychania.

Oglądałem mapy Antarktydy, zupełnie białe, bez zielonych ani czerwonych obszarów. Może dziesięć lat potem przeczytałem książkę o tym, jak Krzysztof Baranowski wraz z załogą dopłynął Pogorią do Antarktydy. I jak tam, podczas sztormu, gdy ani kotwica ani pracujący na pełnych obrotach silnik nie były w stanie uratować żaglowca od dryfowania na góry lodowe, kazał sternikowi kręcić ósemki. I wtedy dali jakoś radę.

Oglądałem mapę Spitzbergenu po tym, jak w telewizji usłyszałem o wyprawach tam.

Kiedyś zepsuło nam się w domu radio, którego ojciec używał od zawsze. Tata usypiał odwrócony do ściany, a między ścianą i tapczanem było wciśnięte radio. Miało trzy gałki oraz kilka klawiszy. Wkładało się do niego baterie R20, które starczały na bardzo długo. Radio grało cichuteńko tak, że nikt w pokoju nie był w stanie usłyszeć, co tak naprawdę gra. Ojciec usypiał przytulając ucho do jego białej, metalowej, perforowanej obudowy, w miejscu, gdzie wewnątrz był zainstalowany głośnik.

Potem, sam nie wiem jak, ja też mogłem usypiać przy tym radiu. Nastawiałem fale średnie albo krótkie. Na krótkich falach, gdy kręciłem gałką strojenia, lekkie poruszenie pokrętła powodowało przeskakiwanie wielu stacji. Trudno było coś ustawić, a stacje świergotały przy strojeniu, jak nawiedzone ptaki wiosną.

Głosy dobiegały najróżniejsze, w wielu językach. Wyobrażałem sobie, że o tysiące kilometrów od naszej sypialni ktoś siedzi w studiu radiowym i mówi np. po rosyjsku. On nawet nie wie, że ja go słucham, ale na pewno ma nadzieję albo przypuszcza, że słuchają go jacyś ludzie w miejscach, których nawet nie mógł sobie wyobrazić. Nie miałem pojęcia kto i po co mówi gdzieś w studiu na falach krótkich albo średnich, skoro nikt u nas w domu nie używał wtedy zakresu innego, jak długie fale. Na nich nadawany był Program Pierwszy Polskiego Radia.

Kiedy zepsuło się radio, ojciec kupił nowe. Nazywało się Lena. Ładna, miła nazwa, lecz kiedyś na lekcji geografii dowiedziałem się, że Lena to rzeka w Związku Radzieckim. Otworzyłem atlas i spojrzałem na mapę. Na dole była podziałka w tysiącach kilometrów…

To małe radio, które było u nas nowe, nazywało się tak, jak rzeka… wielka. Tak tak, wielka rzeka to przecież Nil, Amazonka, Missisipi… Ale wielkich rzek jest na świecie więcej, a mnie chodzi o takie, które są wielkie, ale o których się nie myśli, nie pamięta. Wzdłuż nich żyją tysiące i miliony ludzi. Obok tej masy wody przetaczającej się każdej minuty i sekundy, zebranej z setek i tysięcy kilometrów kwadratowych…

Lena ma długość ponad cztery tysiące kilometrów, (kto jest w wstanie to sobie wyobrazić!) i przebiega przez rejony, o których nie mam pojęcia. Jej ujście, wystarczy rzucić okiem na mapę, przyprawia o zawrót głowy. Gdzieś tam ludzie zmagają się ze swoimi codziennymi problemami, które decydują o ich egzystencji. Lena płynie od tysięcy i więcej lat bez względu na to, kto jest prezydentem Rosji, Stanów Zjednoczonych, a kto napisał na Twitterze wiadomość dnia.

By być na przekór – marzę, by zobaczyć choć raz Lenę i jedną wioskę, która leży na jej brzegu. Zobaczyć mieszkających tam ludzi. Możliwe, że marzę tylko dlatego że wiem, że nigdy nie będzie okazji, tam się znaleźć. Bo to nawet bez sensu – dlaczego akurat Lenę?

plac zabaw

Zapach lata

O wiośnie i lecie decyduje, zdaje się, zapach. To dlatego nawet te chłodne dni, jak dziś, bez wątpienia należą do lata. Nie mam żalu do chłodu, skoro pachnie tak samo, jak trawy w Czersku, Białogardzie, Kruklankach.

W drodze otwieraliśmy papierowe mapy. Trzeba było sporo miejsca, żeby je rozwinąć, kładliśmy je np. na masce naszego rodzinnego samochodu. Albo na trawie, lub na dworcowych ławkach. Zdarzyło się kłaść na nadbudówkach kabinowych łódek pomiędzy Giżyckiem a Sztynortem.

Czuję zapach lata, a busem zmierzam do zamkniętych, zacienionych pomieszczeń, w których spędzam całe godziny. Albo spędzam czas przechodząc, przejeżdżając ulicami dużego miasta, między jednym zacienionym pomieszczeniem a drugim. W imię czego?

Tworzenia znów przeszłości, którą będzie można wspominać? Jakoś wątpię.

Dokonało się

Odpływa ze mnie napięcie towarzyszące mi miesięcy, a w ciągu ostatnich tygodni dręczące prawie bez przerwy. Strona internetowa Jam jest, opowiadająca o powstawaniu cyklu zdjęć, została ostatniej nocy otwarta. Powoli robię porządek w notatkach – to znaczy zamykam je i przesuwam do katalogów w archiwum. Silne napięcie towarzyszące myślom, że nie zdążę, że nie dam rady, że głupie będzie to, co stworzę, teraz zamienia się powoli w nostalgię. Oba uczucia są trudne do zniesienia, ale chyba wolę to pierwsze… Choć przecież legenda powstaje dopiero po zakończeniu wydarzenia, projektu, tej harówki, ścigania się z każdą godziną, zmuszania się do zajęcia tym, czym przecież tak naprawdę chcę się zajmować, ale nie mogę akurat wtedy, kiedy jest to najbardziej potrzebne, wskazane, kiedy wreszcie trzeba dobrnąć do końca i zamknąć sprawę. A tęskni się wtedy, kiedy powstanie legenda. Legenda nie jest tym, co było. Tak naprawdę nie wiadomo, za czym się tęskni.

kaledarz „Jam jest” 2015-16

Dziękuję ludziom, którzy zafundowali mi ten stres i dzięki którym praca nad projektem, od dziś, staje się dla mnie legendą, z powodu której już tęsknię.

Piaskownia

Upalnym latem, sześcioletni chłopak, w wiosce na Pomorzu, pogonił za małą brunetką, dziewięcioletnią dziewczynką. Obok wsi, dokąd prowadziła piaskowa droga, był nieduży teren, piaskownia. Ze złotego w promieniach słońca zagłębienia wybierano piasek. Ktoś zostawił tam kiedyś żelazne, zardzewiałe konstrukcje, wysokie na kilka metrów, wśród których kryły się, bawiły dzieci. Rozgrzany metal promieniował ciepłem i czerwienią, wśród piasku. Ani chłopak ani dziewczyna nie zastanawiali się, skąd ta piaskownia, skąd konstrukcje. W upale lata, w zapachu rozgrzanej, pomorskiej ziemi, wśród gorąca piasku.

Po czterdziestu latach kolejny sześcioletni chłopak jest gotowy wyruszyć w piaskownię. Znów upalne lato i znów piaskowa droga. Znów zapach piasku, żelaznych konstrukcji już nie ma, może rozpadły się w rdzawy pył. Ojciec uważa, że powinien móc coś powiedzieć, coś o tym: dlaczego, po co, w jakim celu – piaskownia. Nie umie. Czuje, że to porażka. Próbuje porażkę przekonstruować w normalność. Próbuje się pogodzić z tym, z czym nie przypuszczał, że będzie się godzić. Że niezadawanie pytań to stan przejściowy, a zadawanie pytań – jest jeszcze bardziej przejściowym stanem. I że kiedyś podejmował się pracy, by znaleźć odpowiedzi, a teraz podejmuje się pracy, żeby zagłuszyć brak odpowiedzi.

Brak odpowiedzi jest dotykiem nieskończoności.

boisko

Po dwa stopnie naraz

Dwudziestego maja zmarł w wieku 94 lat człowiek, dzięki któremu, dwadzieścia lat temu, mogłem spędzić wakacje w Stanach Zjednoczonych. Pamiętam go z tamtego czasu, jak idąc po schodach przeskakiwał po dwa stopnie naraz. Mały, drobny… Wspomniałem o nim we wpisie Grać naiwnością to nie wstyd.

Nie tyle upływ czasu, co świadomość nieuchronności… Mógłbym powiedzieć: przemijania. Lecz właśnie nie jestem pewien, że jest to przemijanie. To byłoby zbyt proste. Może inaczej – świadomość zbliżania się chwili konfrontacji. Z czasem topnieje liczba zadań, progów, drzwi, rzek, gór, egzaminów, z którymi przychodzi się mierzyć. Zostanie w końcu ten jeden próg. Zawsze intrygowało mnie nieznane. I tak sobie myślę, że gdyby nie dane byłoby mi się zmierzyć z tym ostatnim, twarzą w twarz (gdybym zbyt wcześnie stracił świadomość, pamięć, orientację), gdybym nie mógł zobaczyć, jak umieram, to czułbym się zawiedziony.