…nie płacz.
Po prostu jeszcze raz
Nieruchoma kuchnia, sterta drobnych rzeczy, tu talerzyk, tam łyżeczka, chleb (nie schowany!), szklana miska z resztką sałatki owocowej, bolka z ciemnego szkła o pojemności 3/4 litra, papierowe akwarium z życzeniami urodzinowymi dla córki, kubek niekapek, myszka komputerowa, lniana torebka dziecięca, rachunek za komórki, pod nim książka Opowiadanie obrazem, pusta butelka plastikowa (czy mam wymieniać dalej?), zestaw cukrzyka (pen z insuliną, glukometr, paski i nakłuwacz, na parapecie rząd kwiatów, butelka plastikowa z wodą dla kwiatów, idąc w drugą stronę – od półtora roku nieużywane krzesełko dla dziecka (właśnie, może ktoś potrzebuje?), na nim inhalator, pudełko z niewyjaśnioną grą dziecięcą, pod spodem – samochód Beniamina zaparkowany, wisi obok reklamówka z czymś, leżą jakieś dokumenty / papiery, stoi krem, leży lalka, wciśnięty plecaczek…. no dość. Wyłączam żarówkę u góry, zapalam małe światełko…
Mruczy lodówka. Za głośno mruczy, pewnie wkrótce się zepsuje. Uchylam okno, chcę więcej tego dalekiego wycia ciężarówek, gdzieś tam, na obwodnicy. Całkiem takie, jakie trzydzieści lat temu wstrząsało nami, w drewnianych domkach wczasowiczów, nad polskim morzem. Wycie startujących radzieckich myśliwców, których baza była właśnie kilkaset metrów od ośrodka, przy którym domek trząsł się jak pomięty arkusz paczkowego, cienkiego papieru miętego nagle i wściekle w kulkę kilkoma ruchami bezlitosnych dłoni.
Spokój. Jednak. W ciągu dnia – zniechęcenie, lenistwo wręcz. Czy to nareszcie oczekiwana stabilizacja. Ależ nie, nie pamiętasz? Jeszcze przed chwilą żyłeś gorączką, kolejną, jeszcze jedną, a potem następną.
Po prostu może się uda
Szósta rano. Wypalona słońcem sypialnia, właśnie czerwiec zbliża się do najdłuższego dnia w roku. Okno jak wielka pieczątka odbija swój ażurowy zasłonami ślad na przeciwległej ścianie, na łóżeczku, jasnej pościeli i jasnej twarzyczce dziecka, które za trzy dni skończy trzy lata. Żółte, jasne i puste ściany, żółty sufit – grają w pingponga słonecznym światłem, bezgłośnie, w ciszy oddechów i bezruchu wszystkiego.
Za dziesięć siódma. Oddechy. Kaszlnięcia. Córka. Przyniosę ciepłej wody. Szum opon za oknem, przemijający za każdym razem tak samo, czyjeś kroki, pospieszne, przeplatane świergotem ptaków; krakaniem, gruchaniem też, zawijającym gwizdem. Bije dzwon, bicie rozlewa się w czasie i przestrzeni, jakby nie bicie, tylko jeden ciągły dźwięk, wibrujący jedynie, bez uderzeń, kołatania – szczególnie tu, w piersi.
Bezruch. Czas zatrzymał się, tu, obok serca. To oczekiwanie na… nic. Może dlatego nawet przyjemne, gdyby jednak nie pewne napięcie struny, rozpiętej między pępkiem a przełykiem. Już wiem. To przyjemne oczekiwanie na nic, bo pogodzone z tym, że struna i tak zawsze będzie. Napięta. Może nie zagra dźwiękiem, ale będzie gotowa, bez końca, w pół drogi (a po co napinać struny, skoro nie będą grać?) No właśnie, po co. Demontuję strunę!
Nasłuchujemy
– Beniamin, słyszysz?
– Tso?
– Ten dźwięk.
– Tak. Samochód jedzie.
– Ja myślę, że to jest czajnik, który gotuje wodę.
– Tak, cajnik.
W korytarzu jest wnęka, w zasadzie – krótki prostopadły korytarz z oknem na końcu, tam ustawiono stoły, to mała jadalnia, z której wchodzi się do kuchni czystej i kuchni brudniej. W tej pierwszej szumi woda i czajnik elektryczny.
– Tato.
– Tak?
– A slysys ten tswiek?
– Buczenie…
– Tso to jetst?
– To chyba lodówka. Stoi na korytarzu.
Tuż przed otwartymi stale drzwiami, oprawionymi w jeszcze socjalistyczne żelazo szklanymi płytami, stoi lodówka dla pacjentów, której odgłos niesie się wzdłuż i wszerz szpitalnego korytarza.
– Tak, to lodówka.
Ulubiona
Wracajmy do gitary. Najbardziej fantastyczne wrażenia łączą się u mnie właśnie z tym basowym dźwiękiem, wydobytym z pojedynczej struny o długości nie przekraczającej półtora metra. Struna nie może być pierwsza lepsza. Zamocowana w gitarze zbudowanej z najlepszych materiałów, dociśnięta do idealnie wyszlifowanego i wbitego progu, wzbudzająca elektryczne drgania w starannie dobranych przystawkach. Wyobraźcie sobie stadion i na jednym jego końcu dużą scenę. Na niej zupełnie zgubiony człowiek, niewielki w skali sceny, a cóż dopiero stadionu; na ramieniu szeroki pas, wspierający jeszcze mniejsze "wiosło". Ruch dwoma palcami, oczywiście precyzyjny zarówno w swoim tempie jak i sile, ruch, pochodzący w istocie z wyobraźni, emocji człowieka, powoduje powstanie fali.
Fali dojmującej, płynącej przez stadion, niezatrzymanej. Wcale nie chodzi tu o coś jak grom, wystrzał armatni, dźwięk porażający i ogłuszający. Chodzi o tę zadziwiającą kombinację niezwykłej mocy, która sprawia wrażenie, że nikt jej nie zatrzyma, oraz opanowania, spokoju. Jeśli tylko ten mały, daleki człowiek czuje podobnie jak ty, to fala ogarnia cię, jakby była twoją częścią albo twoimi skrzydłami. Zaczynasz na niej płynąć przez stadion, ponad głowami słuchaczy. Tajemnicą jej jest to, że sama jest tajemnicza, niepoznana do końca. Tak, jest trzon wyraźnie słyszalny, silny, choć miękki, ale w nim zawarte są coraz subtelniejsze barwy, pomruki, drgnienia, zachwiania, zależnie od tego, na który z wielu sposobów struna zostanie szarpnięta, dociśnięta, zwibrowana, i wreszcie puszczona.
I jeszcze jedno. Najniższego dźwięku w zespole nie da się ukryć. Grając na basówce możesz mieć pewność, że to, co poślesz w przestrzeń, zawsze zostanie usłyszane. Nawet lekkie muśnięcia, pojedyncze, drobne jak początki mżawki. Nawet jeden długi dźwięk, jedno uderzenie, zaleje przestrzeń muzyczną, będzie podstawą i tłem jednocześnie dla kolegów z zespołu. Jeśli nic nie zagrasz wszyscy od razu to odczują, jakby zabrakło czegoś ważnego, czego zwykle nie brakuje.
Czy gitara basowa jest kobietą? Nie wiem. Ale wiem, dlaczego tak ją lubię…
Podsumowanie zabawy w recenzenta
Witajcie, na blogu zamieściłem podsumowanie Waszych komentarzy 🙂
Gleba bliżej
Śmieszna ludzka ucieczka od ziemi. Brukowane, asfaltowane miasta, ale pochować człowieka i tak trzeba w wydrążonej dziurze w glebie. Matka, do której wracamy, po dokonaniach życia. Przyjmuje nas i obejmuje, znów, łagodząc ostatnie zbolałe westchnięcia.
Powrót do starego porządku, harmonii, w której ciało to komponent, tylko duch ściska w sobie niteczkę nadziei. Cienką jak te gałązki najcieńsze, no bo po co one byłyby takie cienkie? Dlaczego nie tylko grube, splątane, jakieś paskudne, tylko są i takie cieniutkie, delikatne, nieśmiałe w ciekawości wyciągając młode pączki w nieznane.
Ekscytacja
Sposób na przeżycie to uciekać od ekscytacji. To męczące uczucie. Zdolność do zapadania w "uskrzydlenie" (wg Daniela Golemana) jest cudowna, ale też cudownie wykańcza. Siły to jak kanister paliwa, który w pewnym momencie pustoszeje. Od tego nie można się wykręcić. Po prostu – nie ma! "Nie wiem, nie pamiętam, nie widzę, nie rozumiem". Co gorsza – "nie mogę się ruszyć, stanąć na nogach". Jedyne co pomaga, to sen, ewentualnie – bezmyślne gapienie się w sufit, w jakąś nic nie znaczący szczegół.
Kiedy ogarnia mnie chęć do pracy, siadam w kącie i czekam, aż mi przejdzie. Do niedawna to zdanie świadczyło o lekceważącym stosunku do pracy. Lecz teraz wiem, że to sposób na przetrwanie. Bo ja mogę dokładnie wyliczyć, ile energii zabiera mi każda czynność, i kiedy ta energia się kończy. Jak w samochodzie, w którym zabrakło benzyny, i on staje w szczerym polu, nie bacząc na błagania ani przekleństwa kierowcy.
Drogi Krzysztofie, nauczyłeś mnie wielu rzeczy, ostatnia, którą próbowałeś mi wtłoczyć, to selekcja zadań, w które się pakuję. Reżyseria to eliminacja pomysłów – ile razy trzeba paść, aby zrozumieć, że to jedyna droga…
Drogi Michael’u – rozumiem Twoją powolność, spokój, jakbyś nigdzie się nigdy nie spieszył. Twoją ignorancję wręcz, chłód, i wydawałoby się – brak litości. Dziesiątki lat menadżerowania wyrobiły w Tobie ten odruch, pozwalający Ci przetrwać.
Przez tyle lat uczenia się, jak pracować solidnie, przychodzi czas na szkołę olewajstwa. Jeśli coś da się zrobić lewą ręką, dlaczego angażować prawą? Jeśli coś można zrobić bezmyślnie, po co angażować mózg? Już najbardziej dają w kość uczucia. Większość spraw – załatwiać bez serca, by pozostało ono na te najważniejsze. Ktoś z Was to u siebie poznaje?
—–
A teraz coś na koniec.
Córka, zainspirowana moją pracą zamieszczoną w poprzednim wpisie, poszła tym torem. "Narysowałam to w przedszkolu" – przybiegła ze śmiechem. Dowcip. Zrobiła mi dowcip. Beniamin robi podobnie, dzieciaki żartują sobie czasem ze mnie, a ja zastanawiam się, kto ich tego nauczył… (?)
Rezonans
Dręczy mnie obawa, że posiadam klucz do jego duszy, i mógłbym bez zbytniego wysiłku, ba – nawet przez nieuwagę – do niej sięgnąć, dotknąć, rozchwiać, zniszczyć… Doprowadzić jego emocje, tak podobne do moich, do szaleńczego rezonansu, bo on jeszcze bezbronny, nie zaprawiony w boju z nimi… Pozostaje nadzieja w dziecięcych mechanizmach obronnych, i w tym, że Opatrzność obroni dziecko przed jego własnym ojcem…
Prostsze
Życie stało się prostsze odkąd przestałem próbować wszystko sobie tłumaczyć, układać, szufladkować, planować, kontrolować plany i ich realizację. Może tylko obserwuję wzmożone objawy choleryka, ale na razie tłumaczę sobie to nadchodzącą wiosną. Ale może być też tak, że podchodząc mniej intelektualnie a bardziej emocjonalnie, dopuszczam do głosu drzemiącego we mnie choleryka. No, ale miałem nie analizować, więc przestaję już.