Szósta rano. Wypalona słońcem sypialnia, właśnie czerwiec zbliża się do najdłuższego dnia w roku. Okno jak wielka pieczątka odbija swój ażurowy zasłonami ślad na przeciwległej ścianie, na łóżeczku, jasnej pościeli i jasnej twarzyczce dziecka, które za trzy dni skończy trzy lata. Żółte, jasne i puste ściany, żółty sufit – grają w pingponga słonecznym światłem, bezgłośnie, w ciszy oddechów i bezruchu wszystkiego.
Za dziesięć siódma. Oddechy. Kaszlnięcia. Córka. Przyniosę ciepłej wody. Szum opon za oknem, przemijający za każdym razem tak samo, czyjeś kroki, pospieszne, przeplatane świergotem ptaków; krakaniem, gruchaniem też, zawijającym gwizdem. Bije dzwon, bicie rozlewa się w czasie i przestrzeni, jakby nie bicie, tylko jeden ciągły dźwięk, wibrujący jedynie, bez uderzeń, kołatania – szczególnie tu, w piersi.
Bezruch. Czas zatrzymał się, tu, obok serca. To oczekiwanie na… nic. Może dlatego nawet przyjemne, gdyby jednak nie pewne napięcie struny, rozpiętej między pępkiem a przełykiem. Już wiem. To przyjemne oczekiwanie na nic, bo pogodzone z tym, że struna i tak zawsze będzie. Napięta. Może nie zagra dźwiękiem, ale będzie gotowa, bez końca, w pół drogi (a po co napinać struny, skoro nie będą grać?) No właśnie, po co. Demontuję strunę!