Ha, nie trzeba komentarza do tego krótkiego filmu.
Docieranie do sensu, po raz nieustający
Jesiennym popołudniem krajobraz stoi nieruchomo w atmosferze bez drgnienia wiatru. To szkolne boisko, przebudowane przy pomocy funduszy z Unii. Stąd poliuretanowa nawierzchnia, zgodna z normą PN-EN14877:2008, z aprobatą i rekomendacją techniczną ITB, kartą techniczną potwierdzoną przez producenta, atestem PZH oraz autoryzacją producenta wystawioną dla wykonawcy wraz z potwierdzeniem gwarancji. Ostatnie zdanie to nie żart, pochodzi ze specyfikacji „Orlik 2012 – Boisko w każdej gminie”.
Ale my, siedząc na plastikowo-aluminiowych trybunach na tym boisku, my, czyli mój syn i ja, nie mieliśmy pojęcia o atestach, gwarancjach, rekomendacjach. Dla sześcioletniego chłopaka to jeden z nielicznych jeszcze w jego życiu chłodnych, jesiennych wieczorów, kiedy siedzi bezczynnie i patrzy na ciemniejące niebo i jeszcze szybciej ciemniejące zarośla wokół placu. Naprzeciwko nas, w odległości niecałych stu metrów, wznosi się szeroka, wielka ściana zachodniej części budynku szkoły. Na niej, w jej środku, jak samotny, skazany na bezterminową misję dozorca – lampa na krótkim wysięgniku. Patrzy w dół. Ma, zdaje się, oświetlać teren, ale nie oświetla.
Bezczynność chłopaka jest jednak pozorna. Wie o tym ojciec taki jak ja. Bo ten sam wieczór, tego samego dnia, tej jesieni i w tym bezruchu, wywołuje u mnie feerię impulsów zapisanych w czterdziestoletniej pamięci. Wszystkie wspomnienia zapachu, uczucia chłodu pełznącego przy ziemi, widoków martwiejącego pomarańczowego nieba łączą się z wieczorami pełnych tęsknot. I teraz właśnie przeszłość, i utrwalona latami tęsknota, i teraźniejszość, stapiają się razem, że trudno orzec (a owo orzeczenie jest właściwie niepotrzebne), czy to się dzieje teraz, czy to zaczęło się lata temu i trwa do dziś, czy jest to coś, co zawsze było, jest i będzie.
Bo jest dość prawdopodobne, że siedząc chłodnym wieczorem na szkolnym boisku w małym miasteczku, docieramy właśnie do sensu. Do sensu wszystkiego. To by się nawet zgadzało. Docieramy do tego, co jest niezmienne. Wiem o tym ja, ale ten mały nawet tego nie podejrzewa. Choć przypuszczam, że jakimś niezrozumiałym dla mnie sposobem – przeczuwa. Tak mi się wydaje, kiedy patrzę na niego. Bo jest dziwnie, jak na siebie, spokojny i zamyślony.
Telefon i kultura
Dzwoni telefon. Odbieram i przedstawiam się.
– Piotr K…., słucham.
– Halo?!?!
–…Piotr K…., słucham.
– Ojej, przepraszam panie Piotrze, szukamy fotografa, ale akurat nie pana. No tak się złożyło…
– Nic nie szkodzi, proszę bardzo. Pozdrawiam wszystkich.
Gdyby nie fakt, że numer widnieje w mojej książce telefonicznej, nie zorientowałbym się, kto dzwoni. Z samej rozmowy też bym się nie dowiedział. Głos z pewnością był mi znajomy, lecz gdyby nie nazwa, która pojawiła się na wyświetlaczu, to zachodziłbym w głowę, kto to był, skąd go (konkretnie: ją) znam, z czym mi się kojarzy, gdzie go (ją) spotkałem, przy jakich okolicznościach. Na koniec nadmienię, że telefon pochodził z jednej z ogólnopolskich organizacji zrzeszającej ludzi kultury.
Daleko od telewizji
O zwycięstwie Polaków w siatkówce dowiedziałem się od znajomych na fb. Informacja ta była jedną z wielu, pomiędzy zdjęciami z chrzcin z Rumunii, zdjęciami bliskich znajomych, którzy wyemigrowali do USA, zdjęciami przyjaciela, który w weekend był na wycieczce w Gorcach.
Sam się sobie dziwię, jak daleko jestem od sportu pokazywanego w telewizji… Jestem daleko od telewizji w ogóle, a kiedyś niełatwo było mi się od niej oderwać. Teraz się z tego cieszę, jest mi bez niej tak dobrze.
Zawożąc mojego chłopaka na treningi piłki nożnej widzę, jak tam, w starszej grupie, świetnie grają! Widzę na żywo, bez kamer, powtórek. Kiedy pierwszy raz to zobaczyłem, oczarowali mnie ci chłopcy. Podania z pierwszej piłki, szybkie przejście pod pole karne przeciwnika, strzały na bramkę bardzo mocne, pewne, bez zbędnych dryblingów. Pomyślałem, że zerkając czasem jednym okiem, gdy mój ojciec ogląda polską ligę, to nigdy nie widziałem takiego polotu w grze, takiego rozmachu, prostoty, parcia do przodu.
Przechodząc przez Galerię Krakowską zauważyłem imprezę promocyjną. Jest tam takie miejsce, gdzie można rozłożyć scenę. Odbywają się tam czasem koncerty, pokazy. Tym razem chodziło o obuwie, jak mi się wydaje. Przemowa konferansjerów właśnie przegrodzona została występem dwóch par tanecznych. I co ciekawe – tańczące pary były rejestrowane przez dwie kamery, a obraz z nich był wyświetlany na ekranie w tle sceny, za tańczącymi. Obraz nie był niczym szczególnym, to proste powielenie tego, co widać gołym okiem.
A jednak to nie to samo. Dopadło mnie przejmujące wrażenie, że bardziej pożądany wydaje się obraz z ekranu, niż ten prawdziwy. Że przyzwyczajeni do ekranu, telewizora, projektora, bardziej akceptujemy i oczekujemy takiego właśnie obrazu. On podnosi rangę wydarzenia, jest czymś bardziej eleganckim, godnym uwagi. A przecież w zasięgu ręki, w odległości dwóch, trzech metrów, miałem żywe twarze tancerzy, ich prawdziwe ciała gnące się subtelnie, ich nieudawany wysiłek. Ale nie! To już nie jest to, czego oczekujemy. Na twarzach widać pot, na ekranie tego nie ma. Ekran jest czystszy formalnie, bardziej poukładany. Na ekranie kamerzysta wskazuje nam, na co patrzeć. Nie musimy poruszać głową, wszystko jest podane jak należy. A za tancerzami musiałbym się rozglądać w lewo i w prawo, czasem jakiś widz zasłoniłby mi widok, no i ciągle ta sama perspektywa – to mniej ciekawe, nudne.
Przejście do świata wirtualnego to tylko kwestia czasu. A kiedy zaczną zanikać nam mięśnie, a roztycie się jeszcze pogorszy stan zdrowia, pozostanie porzucić ciało i w całości przenieść świadomość do jakiejś krzemowej kości pamięci.
Dzieci i przerażenie cd.
Dziś dziewięcioletnia córka, po raz pierwszy i z powodzeniem, ubrała sukienkę swojej matki. Nie tak dla zabawy, po prostu przejęła od niej tę sztukę garderoby.
Coś mnie tknęło i powoli uświadamiam sobie, co historia z sukienką oznacza. Zresztą już wcześniej miałem niejakie przebłyski, pewnego dnia wieszając pranie wyciągnięte z pralki. A raczej zbierając je, kiedy już wyschło. Wiadomo, że podczas zbierania segreguje się ciuchy, w zależności od tego, do kogo należą. No i tamtego dnia przestało być dla mnie jasne, do kogo należą damskie majtki, które właśnie napotkałem na suszarce…
Coś zmienia się i to diametralnie. Zmienia się co dzień, może co miesiąc, ale na tyle powoli, że zdajemy się tego nie dostrzegać. Ale sytuacja nie stoi w miejscu. Nie pyta nas o zdanie, czy chcielibyśmy zmiany wolniej czy szybciej. Nie mamy nic do powiedzenia…
Dzieci wprawiają w przerażenie
W moich dzieciach widzę siebie jak w lustrze. Nie jeden raz, widzę ciągle. A czasem zdarzają się momenty, gdy widzę nadzwyczaj wyraźnie.
Jeśli ktoś by sądził, że to dla mnie szczególna radość, to wyjaśnię: przeważnie są to bardzo trudne momenty, wręcz przerażające. Po pierwsze – doznaję olśnienia: bo ja to znam! Na drugim miejscu jest zdziwienie – znam to od dawna, od lat! Nawet, jeśli nie do końca zdawałem sobie sprawy, nie dostrzegałem, albo zapomniałem, albo bagatelizowałem – teraz właśnie to, właśnie te problemy stają wobec mnie. I jeśli w przypadku samego siebie mogłem je jakoś banalizować, to w przypadku mojego dziecka żadną miarą nie mogę, nie jestem w stanie tego zrobić.
Gdyby był to obcy człowiek, to bym mu nagadał, potem i odszedł i dał sobie spokój. Ale tu – nie mogę. Przecież nie zostawię, nie ucieknę od dziecka! Stoi naprzeciwko mnie, wpatrzone, wściekłe, smutne, płaczące, nie rozumiejące, chcące czegoś – a ja mam, muszę, właśnie teraz, w tej chwili, podjąć najlepszą decyzję.
Lecz to jeszcze nie wszystko. Otóż zaczynam rozumieć przyczyny moich własnych niepowodzeń. Wszystko staje się powoli jasne! Dlaczego studiowałem dwa razy, dlaczego nie grałem w drużynie klasowej, dlaczego to, dlaczego tamto – rzeczywistość odkrywa się przede mną. I mógłbym powiedzieć dziecku, że to głupie, kiedy się boi, na co ma nadzieję, na co czeka, czego się spodziewa, ale wtedy dokładnie to samo musiałbym powiedzieć sobie.
Czy dość dobrze opisałem dramat tej sytuacji?
Domyślam się, co wy, rodzice, moglibyście teraz powiedzieć: skoro już to wiesz, to zrób wszystko, żeby dziecko nie powtórzyło twoich błędów. Możesz je wychować, nauczyć, poprowadzić, ochronić, nawet zmusić.
Cha cha (przepraszam) ale to naiwność. Bo czyż moi rodzice mnie nie wychowywali, nie uczyli? Oczywiście, że tak. Czy to coś pomogło? Sęk w tym, że tego nie da się za bardzo stwierdzić. Co więcej – dość łatwo można przesadzić z ochroną, opiekuńczością, zakazami, nakazami i zmuszaniem. I zamiast pomóc, wychowa się człowieka niesamodzielnego, z kompleksami, uprzedzeniami, zalęknionego albo agresywnego.
Co robić…?
Miejsca zastępcze
Podróżuję sporadycznie, nie mam czasu, nie mogę. Inne, nieznane miejsca są jak paliwo, po tankowaniu którego jest tak lekko i beztrosko. Gdy brak paliwa trzeba brać to, co jest. Znaleźć takie miejsca, które choć bliskie i znane, będą jak te dalekie.
Po pracy jadę do domu busem. Nieczęsto uda się z kimś porozmawiać, ludzie są zmęczeni. Jeśli już, to chętne do rozmowy są raczej kobiety i to nie te najmłodsze. Nie te, które pochłonięte są prowadzeniem domu i problemami z dziećmi. Te, które mają już za dużo czasu i nie za bardzo z kim pogadać.
W busie, za oknami, szczególnie późną wiosną oraz jesienią, przesuwają się chmury. Obserwowanie ich to czasem najlepsza rozrywka. Szczególnie, gdy pogoda jest zmienna, wtedy kłębią się najbardziej. Szyby w niektórych wozach są przyciemniane, a wtedy niebo nabiera niezwykłego nastroju.
Na chmury nie patrzą pasażerowie. Skąd wiem? Z rozmowy. Usiadła obok mnie i zanim wyjechaliśmy z miasta, rzuciłem uwagę o szczególnym dziś zachmurzeniu. Nie od razu zrozumiała, że nie chodzi mi, tak po prostu, o stan pogody. Potem przegadaliśmy o chmurach i tematach pobocznych godzinę, zanim wysiadłem.
Dla chmur warto znaleźć miejsce jak to, gdzie niebo jest jak wielki, odkryty ekran trójwymiarowego kina. Widać na nim całą fabułę, skąd przychodzą i dokąd pędzą. Sytuacja zmienia się nieustannie, akcja posuwa się do przodu, tylko pozornie leniwa, opieszała. Niestety, zdążam dopiero na filmowy epilog, tuż przed zgaśnięciem wielkiego projektora.
Lepię siebie z waszej gliny
Moja osobowość to zlepek różnych postaci. Nie wstydzę się tego, a nawet mógłbym wymienić poszczególnym osobom, co od nich zmałpowałem. Zmałpowałem oczywiście w zakresie moich możliwości, bo nie jestem omnibusem.
Na przykład wspominam Edwarda, którego już nie ma, a który zawsze się uśmiechał, prawie zawsze, bo przestał, gdy, jak się potem okazało, miał już tylko kilka tygodni do końca. Od co najmniej dwóch innych osób skopiowałem głośny śmiech, ale beztroski, nie wyśmiewający nikogo. Co prawda czasem wychodzi mi całkiem inny śmiech, ten mój, który nie jest dobrze odbierany przez otoczenie. Ale to coraz rzadziej, bo coraz rzadziej mam zły humor.
Pamiętam, jak Tereska powiedziała mi, że ma dość patrzenia na niezadowoloną gębę. Było to wtedy, kiedy w naszym obejściu pojawił się pewien Amerykanin, który, jak to Amerykanin, z łatwością przyjmował błogi wyraz twarzy. Postanowiłem, że ja też będę próbował wyglądać błogo, i od czasu do czasu chyba się to udaje.
Od pewnej długowłosej blondynki przejąłem pilnowanie swoich spraw. Moje sprawy są najważniejsze, tak sobie mówię, przynajmniej od czasu do czasu, szczególnie wtedy, gdy próbuję na siłę uszczęśliwiać innych. Albo kiedy inni próbują uszczęśliwić mnie nadmiarem tylko swoich problemów. Nauczyłem się, bo można, po prostu wstać, powiedzieć „to już idę”, i naprawdę pójść.
Pamiętam, że kiedyś zadziwiała mnie u innych umiejętność milczenia, w momentach, w których mówienie nie byłoby im na rękę. Milczenie jest świetne wtedy, gdy trzeba komuś dopiec. Podobno jest to domena kobiet, ale to nieprawda. Mężczyzna też to potrafi, wystarczy, że podglądnie kobietę i przejmie ten sposób załatwiania spraw. Prawdę mówiąc, milczenie ciągle mi jeszcze słabo wychodzi, ale ćwiczę i mam już niejakie osiągnięcia.
Pamiętam zdawałoby się niewiele znaczące wydarzenie. Mój daleki kuzyn, a może nie kuzyn, magister, a nawet o mało co doktorant na szanownej niekiedy uczelni krajowej, stoi na przyczepie, w środku wsi, w gospodarstwie, i nagłymi, energicznymi, niemal wściekłymi ruchami wbija widły w stertę siana, po czym unosi je wraz z wyschłą zieleniną wysoko nad głowę i przerzuca przez górne, małe wrota dużej stodoły. Ponieważ zawsze znałem go jako flegmatycznego myśliciela, wtenczas ukazał mi się z stanowczo innej strony. Nauczyłem się od niego, że czasem nie ma co dywagować, trzeba czym prędzej wbijać i przerzucać.
W ogóle świat wokół nas jest pełen gotowych rozwiązań. Nie ma się co silić na oryginalność. Podobno Marylin Monroe tak wspominała swoją pierwszą rolę: nie miałam pojęcia, co mam robić, ale podglądałam koleżanki. Wydaje mi się, że nie tak wielu ludzi chciałoby się przyznać, co ściągnęli od innych. Ale ja mogę. Nie boję się tego powiedzieć, wraz ze słowem: dziękuję.
Obrastamy
Okno w sypialni jest uchylone, dlatego wpada przez nie dźwięk. Ten sam, co zawsze, z drugiej strony ulicy; agregat chłodniczy. To znak, że można już zasypiać.
Pod koniec dnia sensy życia rozchodzą się, jak ból mięśni, który przestaje się czuć, ze zbytniego zmęczenia. Jak okiem sięgnąć, w każdym miejscu mieszkania pozostało tak wiele do zrobienia, mimo popołudniowych i wieczornych porządków. Umyć okna, ale cóż to jest umyć okna wobec wszystkich potrzeb uporządkowania, które czekają na swoje zaspokojenie? Odkurzyć! Ale cóż to jest odkurzyć? To zaledwie. Tylko. Poukładać, ale jak i gdzie?
Obrastamy w kolejne przedmioty, drobne i większe, często niedrogie, dlatego je kupujemy. Lecz dla każdego z nich trzeba znaleźć miejsce. Kupowanie staje się zmorą, bo szybko stwarza problem. Na próżno ślemy apele do samych siebie, do dziadków, gości przychodzących na urodziny – nie kupujcie już! Nie mamy gdzie ustawiać, chować tych wszystkich rzeczy, które nam dajecie.
Czasem przychodzi mi na myśl takie oto podsumowanie naszych czasów: wiek sprzeczności. Chcemy mieć jak najwięcej, ale im więcej mamy, tym mamy mniej. Cieszymy się wolnością o jakiej nie marzyli nasi przodkowie, ale czujemy się coraz bardziej zniewoleni.
A może to tylko taka pora, bo już po północy. Właśnie wtedy sensy życia przestają być jasno określone, uchwytne. Głupie pytania (po co ja tym wszystkim się zajmuję?) przychodzą na myśl, bo jest po prostu późno. Zanim więc powstanie daremna teoria tłumacząca sens zanikania sensów, może warto się położyć i usnąć natychmiast, nawet bez zamykania oczu.
W tę samą strunę
Nie mogę usnąć. A to dlatego, że dzisiaj uczestniczyłem w dwóch próbach w fabryce, w której pracuję. Jeśli się nie mylę, to dopiero dziś spektakl został złożony w całości, bez przerw. To, co tu napiszę, jest subiektywne, a z pewnością jestem pod wpływem chwili. Ale czy teatr jest od tego, by wyzwalać obiektywizm?
Określenia, które mi się nasuwają, to same pozytywy. Na scenie popłynęły strumienie emocji bez żadnej skuchy – udawania, symulowania. To, co się tam działo, to świetne wzajemne zrozumienie i wyczucie scenicznej załogi w służbie tematu.
Fantastyczny pomysł, by aktorzy grali na instrumentach, nie został pogrzebany w praktyce. Odnaleziono formę, w której bardzo dobrze sprawdzają się instrumentaliści, którzy przecież nie są muzykami. To, że nie grają idealnie, świetnie pasuje do formy przedstawienia, nic mnie w tym nie uwiera, nie razi. Muzyka żyje wraz ze spektaklem, towarzyszy akcji, a instrumenty, niektóre dość duże (jak kontrabas czy wiolonczela), nie przeszkadzają na scenie, przeciwnie, zostały zręcznie wplecione w obrazek.
Niesamowicie wzruszający jest moment, gdy syn grając na kontrabasie (Adam Szarek) dialoguje poprzez dźwięki z martwym już ojcem, leżącym na łóżku i snującym dźwięki na wiolonczeli (Marcel Wiercichowski). Inna scena – bezsenność dziecka i nocny strach, którego rolę bierze na siebie Wojtek Leonowicz. Pojawia się on w mroku, ponad scenografią, nad łóżeczkiem, grając na trąbce z tłumikiem. Takich posmaków jest więcej, bo cały spektakl oparty jest na starannie konstruowanych nastrojach, o ściśle określonym zakresie i równowadze.
Zawsze czuję radość, kiedy w nowych postaciach, w stworzonych od zera rolach, zobaczę znanych mi ludzi, tym razem – Adama Szarka, Marcela Wiercichowskiego. Wojtek Leonowicz, w drugoplanowej roli gra dokładnie tyle, ile trzeba; wystarczy rzucić okiem, by dostrzec tę dystynkcję i oszczędność. Anna Rokita, jedyna kobieta, ma w roli matki i gospodyni domowej dużo do zrobienia, a przy tym jeszcze świetnie śpiewa.
Dowiedziałem się też, że Przemysław Branny całkiem dobrze radzi sobie na akordeonie i jazzuje na fortepianie, Patryk Kośnicki sprawnie używa perkusji, mając za partnera, w sekcji rytmicznej, Tomasza Lipińskiego na banjo. Ci dwaj ostatni pokazują zresztą aktorski pazur w dramatycznej, rodzinnej scenie dzielenia arbuza.
Co bardzo cieszy – nie dostrzegłem żadnych śladów farsy. Spektakl ma sporo momentów humorystycznych, wzbudzających uśmiech, ale zostały one zrealizowane bez środków, po jakie automatycznie sięga aktor, który na co dzień gra w farsie. I to też jest fantastyczne.
Spektakl, przez poetykę, skojarzenia, nastroje, trafia do moich wspomnień, wrażeń i obserwacji związanych z życiem rodzinnym, stosunkiem człowieka do człowieka oraz tematem przemijania i śmierci. Cóż, zdarza się, że ktoś uderzy w strunę, która u mnie rezonuje. Wydaje się, że tym razem zrobiła to reżyserka.