Szanowna Pani

Piszę do Pani, ponieważ chcę napisać. A każdy ma prawo napisać do każdego, nie spodziewając, że popełni afront, jeśli tylko przestrzega, rzecz jasna, określonych zasad. Tak więc zwracam się do Pani tak, jak przyjęła nasza kultura zwracać się do ludzi, których praktycznie się nie zna. Bo czy można nazwać „poznaniem” dwukrotne spotkanie w gabinecie lekarskim?

Chcę napisać. I to jest moja decyzja, być może kaprys, zachcianka. Nie musiałbym zresztą wysyłać tego listu, i w innych okolicznościach tego bym nie zrobił. Ale zrobię, ponieważ w trakcie tych minut mniej niż trzydziestu, które przyszło nam w sumie spędzić w jednym pomieszczeniu, zyskałem przekonanie, że mogę ten list wysłać. Dodatkowe tłumaczenie – dlaczego, jak, na jakiej podstawie – jest niepotrzebne. Wątpię, czy mógłbym się pomylić aż tak bardzo. Po prostu wiem, że Panią ten list nie wytrąci z równowagi, co najwyżej potraktuje go Pani przyjmując po prostu do wiadomości, jak artykuł w gazecie codziennej. Nie przeszkadza mi to wcale. A jednak pozostaje we mnie pewna nadzieja, że choć trochę Panią ucieszy, i właśnie dla tej możliwości, wcale prawdopodobnej, zdecydowałem się go wysłać.

Przyszedłem do Pani z problemem zdrowotnym i tak się spotkaliśmy. A jednak i Pani i ja nie należymy do osób, które potrafią bezwzględnie ukrywać swoje nastroje. A Pani nie była w najlepszym. I Pani wie, że ja to wiedziałem. Odczułem go na sobie, Pani zauważyła, a nie chciałaby tego Pani. Obok zwykłej rozmowy lekarza z pacjentem toczyła się jednocześnie inna, poprzez napięcie i intonacje głosu, zawieszanie słów, drobne ruchy głowy, marszczenie brwi, podnoszenie kącików ust. I spojrzeniami, rzecz jasna. Minuta po minucie stygło Pani zniecierpliwienie, łagodziłem płynące w moją stronę kolczaste zwroty. Pani wie, że ja wiem, i Pani wie, że ja wiem, że Pani wie o tym również. I mogę przypuszczać, że potem, gdy uśmiechała się Pani już częściej, prawie zapomniała Pani o tym drobnym uchybieniu swojemu profesjonalizmowi. Tak, proszę zapomnieć, zresztą ja w tym momencie też już nie pamiętam.

Wspominając Panią wiem, że otrzymawszy ten jeden list nie zdziwi się Pani i nie zasmuci z tego powodu, że będzie ostatnim. Choć może przez chwilę pomyśli Pani, że mogłyby być ich więcej. Wraz z biegiem lat przyzwyczajamy się do tego, że drobnymi wyobrażeniami urozmaicamy i umilamy sobie codzienność. Wiedząc, że wyobrażenia nam wystarczą. Czuję się zatem zupełnie bezpieczny, a nie mając nic do stracenia, piszę i wysyłam.

Przejdę do głównego powodu tego listu, którego jeszcze nie nadmieniłem. Wszystko, co napisałem do tej pory, było wstępem, ponieważ rozważania na temat samego pisania nie mogłyby być wystarczającym dla niego powodem. Tak więc – przypominam sobie Pani diagnozę, która wcale nie była związana z układem nerwowym, mięśniowym ani kostnym, choć właśnie z tego rodzaju problemami do Pani przyszedłem. Gdzieś pomiędzy słowami opisującym mój stan zdrowia, wtrąciła Pani jedno zdanie. „Chciałby pan zwolnienie? Pana żona na pewno się ucieszy”. Na moje lekkie zdziwienie dodała Pani: „wygląda pan na domatora”.

Oprócz zdziwienia, większość mężczyzn, słyszących taką o sobie opinię, nawet spośród tych, którzy w pełni na nią zasługują, obruszyłoby się w pierwszej chwili. Tak i ja. Powody owego obruszenia są dosyć stereotypowe, nie ma potrzeby ich tutaj wymieniać. Zresztą nie chodzi o dociekanie, czy i na ile Pani opinia odpowiada prawdzie. Mógłbym przecież argumentować, że tytuł doktora nauk medycznych w zakresie nerwów, a nawet mięśni i kości, nie daje powodu do słuszności Pani diagnoz charakterologicznych. I tak dalej i tak dalej, argumentów znalazłoby się dużo, dla kogoś, kto chciałby kontynuować tradycję interseksualnych sporów. Ja jednak, tym razem, nie miałem na to chęci. Sam nie wiem dlaczego, może – po prostu – z powodu bolącego kręgosłupa.

Dwa tygodnie minęły od tamtej wizyty. W trakcie których, niejako siłą rzeczy, spowodowaną zwolnieniem lekarskim, byłem domatorem, nawet jeśli kwestia czucia się nim pozostawała nierozstrzygnięta. Dwa tygodnie, podczas których nerw kulszowy litościwie pozwalał mi zawodzić dzieci do szkoły i przedszkola, potem je odbierać. Nauczyłem się sprawdzać córce zadania domowe, oraz unikać kłótni z synem, który każde zdanie rozpoczyna od „nie”. Teraz szybciej kończę mycie naczyń, potrafię też jednym rzutem oka ocenić, który z artykułów w lodówce zbliża się do terminu ważności. Wiem, że pranie i prasowanie robi się między trzynastą a piętnastą, bo wtedy prąd jest tańszy.

Ale to tylko szczegóły. Jest coś, czego nie umiem do końca wytłumaczyć. To drobne przebłyski, wspomnienia. Przechodząc przez przedpokój, albo rozkładając deskę do prasowania, widzę czasem Tatry Wysokie, albo białe płachty żagli, na szerokiej połaci Śniardw. Innym razem są to nieregularne, krzywo stojące słupy wzdłuż ukraińskiej drogi, albo samotne studnie na równinach Mołdawii. Są też i motorowe łodzie, do których podpływałem na Lake Michigan, zacumowane nie tak daleko od plaży. Wspominam zimne poranki i parę uciekającą z ust w Yellowstone Park, a także klimatyzowane sale w Poitiers, we Francji. Pamiętam szrot w Niemczech, na którym szukałem starych, samochodowych części. Te wspomnienia, same w sobie, nie są czymś dziwnym, przecież to miejsca, w których kiedyś byłem. Lecz ciekawe jest to, że pojawiając się na tle domowych ścian, nie wzbudzają we mnie nieprzebranej nostalgii. Tak, jakby wszystko było na swoim miejscu, i ja też, właśnie tutaj, gdzie teraz jestem.

A w domu… domowe rozmowy. Dziecięce opowiadania o tym, co zdarzyło się w ciągu dnia. Obserwacje. Duże odkrycia i małe, ale wielkie tragedie. Drobne gesty, ledwo widoczne spojrzenia. Tak, są dziecięce kłótnie, wrzaski, awantury. Gonitwy małych nóg na przestrzał mieszkania, że trudno wytrzymać. Ale to wszystko jest mi znajome, i zanim coś wypowiem, wiem, a wcześniej – czuję, że to już kiedyś widziałem. Bo oglądam samego siebie – w lustrze czworga małych oczu.

Od jutra wracam do pracy i czeka mnie trudny tydzień. Wytężona praca do piątku, a potem – dalej – w sobotę i w niedzielę. I powroty, gdy z pościeli będą już dobiegać spokojne oddechy. Dlatego podjąłem decyzję. Jeszcze ten tydzień, a potem wracam do domu. Nie, nie na zwolnienie lekarskie. Na jakieś dziesięć lat. A potem zobaczę. I tak naprawdę – piszę do Pani, żeby podziękować. Miała Pani rację. Ja tego nie wiedziałem, że moje miejsce może być gdzie indziej, niż sobie wyobrażałem. I choćby z tego względu winien byłem Pani ten list. I teraz już wiadomo, dlaczego nie ma potrzeby pisania następnych.

Dlatego wspominając tamte dwie wizyty w Pani gabinecie, pozdrawiam Panią serdecznie. Myślę, że nie spotkamy się więcej, więc życzę Pani sukcesów zawodowych i powodzenia w życiu osobistym.

Chociaż… podobno ból nerwu kulszowego powraca… 

Wolę kraść niż kłamać

Zacząłem kiedyś fotografować. Nie zdając sobie sprawy, w co wdepnąłem. Kiedyś na początku była to radość fotografowania, wynikająca głównie z nieświadomości. „Głupi śmieje się do sera”. Teraz tej radości próbuję bronić, i czasem przegrywam.

Problemy pojawiają się w relacjach międzyludzkich. Bycie fotografem dzieli resztę ludzi na dwie grupy – na innych fotografów oraz fotografowanych. Jakie są wzajemne relacje między fotografującymi – wystarczy zaglądnąć na fora fotograficzne. Są otwarte, każdy może prześledzić te zjawiska. Można też zacytować Gombrowicza:

Nic nie kompromituje bardziej artysty, niż inny artysta.
Doprawdy artysta na widok innego artysty, powinien przechodzić na drugą stronę ulicy. Artystą jest się dla nie-artysty, dla niedość- artysty – dla czytelnika-odbiorcy. Ale, gdy artysta spotyka artystę, obaj przemieniają się w …w kolegów po fachu. W członków Pen Clubu.

Mając zatem określone relacje wewnątrz grupy fotografów, zajmijmy się relacjami fotografa ze światem zewnętrznym. I tu trzeba powiedzieć wprost – fotograf w kontakcie z fotografowanym jest albo złodziejem, albo kłamcą. Czasem alternatywa ta staje przede mną, nie mogę od niej uciec, a nie mam ochoty być ani jednym ani drugim. Jeśli już miałbym wybierać – wolę być złodziejem.

Dlatego chyba przerzucę się na krajobrazy, na martwą naturę. Albo na bezdomnych, którzy będą szczęśliwi, że ktoś się nimi zainteresuje. Bo ludzie, których zawód nierozerwalnie wiąże się z pokazywaniem siebie, mają z tym największe problemy.

Mój problem polega na tym, że ja ich… lubię. Lubię z nimi być i przeżywać to, co oni tworzą na scenie. Z tego przejęcia się powstają moje zdjęcia. Wracam do domu i nie mogę usnąć. A jeszcze w drodze – włączam głośno jakąś muzykę, żeby się oderwać od tego, co widziałem, zagłuszyć.

Następnego dnia zaczyna się selekcja zdjęć. Moi ulubieńcy nie wiedzą, ile z nich ląduje w koszu. Mój ostatni rekord – podczas spektaklu, na siedemdziesiąt zdjęć aktorki X prawie sześćdziesiąt trafiło natychmiast do kosza. Ostatecznie wybrałem nie więcej niż pięć, by przekazać je dalej. A mimo to spodziewałem się pytania – czy musiałeś dać te zdjęcia? Ono mnie za każdym razem deprymuje (jeszcze), i dopiero gdy wracam do mojego pokoju, zadaję sobie (i jej, w myślach) pytanie – a jakie miałem dać…?

Tych siedemdziesiąt zdjęć nie było przypadkowych. Każde z nich było wyczekiwane, precyzyjnie mierzone i strzelone. I zastanawiam jak to jest, że wykonując zdjęcia aktorce Y, również na spektaklu, odrzucam tylko 20% zdjęć? Że prawie każde zdjęcie ma sens? Wspominam spektakl Hamlet i Dorotę Segdę. Na kilkanaście, może dwadzieścia kilka zdjęć ze spektaklu, które jej przedstawiłem, tylko do dwóch miała zastrzeżenia.

Silnie przeżywam fotografowanie. Moje zdjęcia biorą się z fascynacji tym, co widzę. Nie ma fascynacji – nie ma zdjęć, Nie naciskam spustu, nie wiem nawet, gdzie przyłożyć obiektyw. Ale kiedy już się zafascynuję, to nierzadko natrafiam na barierę histerii, wyolbrzymionych, a nawet wyimaginowanych wyobrażeń. Na barierę zupełnej nieświadomości tego, jakie zdjęcia się publikowało i teraz publikuje, co jest ważne w zdjęciu. Czasem mam ochotę pokazać klasykę fotografii np. glamour. Ale czy jest komu i po co? Czy coś to zmieni?

Nie, bo tu nie chodzi o samą fotografię. Chodzi o zadowolenie wyobrażeń modela, który często sam nie wie, czego chce. A wtedy chodzi o uśmierzenie kompleksów, lecz niestety, fotografia tylko je podsyca. W takim przypadku owo zadowolenie osiąga się nie poprzez odpowiednie zdjęcie, ale tworząc całą otoczkę – słodzenie, czarowanie, w końcu zmyślanie, a nawet kłamanie. Wolę więc już kraść, skoro muszę…

Wieczorem po pracy

Wczoraj, po pracy w dużym mieście, wieczorem, a w zasadzie – w nocy, dotarł do samochodu. Stał jako jeden z wielu, na ulicy, przysypany lekkim nalotem śniegu. Już z daleka, na przedniej masce, puchło dumnie duże serce. Drugie, mniejsze i pochylone, zdawało się bić na tylnej szybie. A na przedniej, z niewielkiej doniczki zaznaczonej bruzdą w śniegu, wyskakiwał na łodyżce, kreślony sprawną linią, czterolistny kwiatek.

Gdyby serca i kwiaty wyłaniały się też na innych maskach i szybach samochodów. Ale nie. Ciekawe. Może ktoś znajomy, i nie po prostu – znajomy – tędy przechodził…? Wyobraźnia podsuwa kolejne możliwości. No bo kwiatki i serduszka – to musiała być dziewczyna. Ale która? Czy ją znam? Zaraz zaraz…. może jednak lepiej niczego sobie nie wyobrażać.

Wiesiek

– Wiesiek, wiesz, że obaj dostrzegamy kobiety, potrafimy je ocenić, docenić, i, że tak powiem, obaj w pewien sposób nawet je lubimy. Znam cię przecież, opowiadasz mi całymi godzinami.

Wiesiek znieruchomiał, zaskoczony moją tyradą. Nie dziwię mu się, przeważnie to on mówi, a ja słucham, i przeważnie przytakuję.

– Różni nas jednak pewna drobna, ale znacząca rzecz.

– …? – Wiesiek pozostawał nieruchomy.

– Ja potrafię palnąć pięścią w stół. Myślę sobie (ale tego nie mówię): „miarka się przebrała, tak dalej być nie może”, i robię coś z tym. A ty….

– Co a ja? No co ja??

– A ty nie…

Wygrana w busie

Młody jedzie busem, w ostatnim rzędzie, wciśnięty w róg karoserii. Obok siebie ma szeroką kobietę w białym swetrze, przed sobą – dwa fotele. Na tyle blisko, że kiedy rozmawia przez telefon, siedząca na jednym z nich dziewczyna (z włosami jak sprężynki), co chwila jakby chciała odwrócić głowę, lecz w ostatecznie się powstrzymywała.

Po co chciałaby odwracać głowę? Przecież i tak nie włączy się do rozmowy. Sprawia wrażenie starszej siostry, która czuje, że w co drugim zdaniu powinna poprawić rozmawiającego z kimś brata. Taki odruch, jak pierwotny, któremu nie można zapobiec w zarodku, dopiero później, gdy właśnie powstanie i skłoni głowę do niecierpliwego ruchu.

Z głośników sączy się stacja radiowa, najbardziej znana w tym kraju. O tej porze można wygrać, dzisiaj – trzysta osiemdziesiąt tysięcy – dzięki którym, jak oznajmia spiker ze swadą, uwierzysz we własne siły.

A gdyby tak Młody wysłał sms i właśnie tu, w tym busie, w ścisku i szarpaniu na zdezelowanej drodze, wygrał trzysta osiemdziesiąt? Naprędce uświadamia sobie, że musiałby zapłacić podatek, więc taka kwota z pewnością nie trafiłaby do niego. Wylicza też w wyobraźni, ile i na jakie cele charytatywne przeznaczyłby część wygranej. A po pierwsze i najważniejsze – wszystkim pasażerom postawiłby szampana, zaraz na końcowym przystanku.

Co zrobiłby z resztą? Nie ma pojęcia. Kupiłby nowe CB-radio, bo stare ma ze dwadzieścia lat. Może i kupiłby samochód do tego radia, bo obecny ma prawie dwadzieścia lat. Nagle dociera do niego ilość decyzji, które musiałby podjąć, wygrywając w najpopularniejszej stacji w kraju trzysta osiemdziesiąt tysięcy minus podatek. I ta ilość nie za bardzo mu się podoba. „Bo czy ja mam złe życie?” – myśli. „Nie” – zaraz odpowiada, i nie dziwi go jakoś ten brak własnej ambicji, skandaliczny, jakby, nie przymierzając, oceniła to, na przykład, sąsiadka z piętra niżej.

Doceniając zatem, że nie jest mężem sąsiadki, a zupełnie przypadkowo właśnie jego żona studiowała rachunkowość, więc można by jej powierzyć wygraną. I po kłopocie! To takie rozwiązanie na wszelki wypadek, gdyby jakoś wygrał. Na wszelki więc wypadek nie wysyła nigdzie smsa, i dobre życie pozostanie niezakłócone, jak do tej pory. Co za ulga.

Spiesz się, kierowco, choć po co?

O 21:15 odjeżdża kolejny autobus. Nie ostatni, jeszcze. Długi. I dobrze. Niełatwo się mieści na stanowisku, wjeżdżając rozpycha długim odwłokiem czekających na niego.

Ludzi? Ci jak larwy, do matki, cisną się, raczej stado baranów, które muszą skołtuniałymi bokami czuć wełnę sąsiadów, biodrem się wbijać w krzyż stojących z przodu, bo tak robili od zawsze; choć jasne się zdaje, że miejsc starczy dla wszystkich, niczym cukru i papieru toaletowego, teraz już nie spod lady, jak przed rokiem osiemdziesiątym, tylko dla znajomych.

Jadą wreszcie, autobus kołysze się, kuter na falach zdartego asfaltu, z głośników o tej porze reklam nie ma, ten czas nie-antenowy; o wpół do dwudziestej drugiej, a pasażerowie po pracy, w starym, sprowadzonym skądś z Zachodu, autobusie; nic, co w reklamach, nie kupią.

Spiesz się kierowco, choć nie wiadomo po co. Szkło kontaktowe nie dla nas, ani teatr telewizji, może siwy, niski pan w czarnym płaszczu, niknący w tłumie z krzyżami, da się nam poznać, i przemówi na niezbyt konkurencyjnym kanale.

W przedostatnim rzędzie – dziewczyna o spiętych, jasnych włosach, rozjaśnionej twarzy, jasnych, lekko podniesionych rzęsach ułożonych jak promienie wiosennego słońca, które ciągle tylko w wyobraźni. Że dużo tej jasności – w rzęsach, włosach, policzkach, nie pomijając i na ustach, więc spiesz się, kierowco, spiesz, bo na ostatnim przystanku, ani chybi, ktoś na tę dziewczynę czeka.

Bezradny by opisać mnie w Rumunii

Jestem w Rumunii. Jestem zbyt krótko, by zorientować się, opisać to, co dzieje się we mnie. I nie będę tu dłużej, czyli szansa zebrania myśli i podsumowania nie będzie mi dana.

Patrzą na ludzi, z którymi jestem dlatego, że moją rodzinę związałem z tym krajem. O którym nie miałem kiedyś pojęcia większego ponad nazwę na mapie. Jestem u wujka jako gość, właśnie przychodzi jego syn z synową, spodziewają się dziecka, niestety nie obywa się bez komplikacji. Przychodzi sąsiadka, rozmawiają wszyscy razem – ze swadą, o tym, o czym mogą rozmawiać dobrzy sąsiedzi, szczęśliwi dlatego, że są sąsiadami.

Siedzę z boku, patrzę, słucham. Widzę mojego syna, który kłóci się ze swoim rumuńskim wujkiem po rumuńsku. Córka przytula się do dziewczyny w ciąży, która zaraz wyjdzie stąd, pójdzie spakować się, a jutro wejdzie do szpitala.

Patrzę na ludzi, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa powinni mi być zupełnie obcy, ale jakimś kosmicznym zbiegiem okoliczności, nie są. Nie moja w tym zasługa, na pewno. Choć mogę przypomnieć sobie te godziny, dnie całe, wręczy tygodnie, a i miesiące, podczas których przeorywałem ich język, a było to szesnaście lat temu, to teraz w żaden sposób nie czuję najmniejszego zaszczytu. Dziwię się niewyczarpanie – rozumiem, co mówią, a przede wszystkim – odbieram ich emocje, i że są mi tak bliskie. 

Jestem tu, wśród nich, jak swój wobec swoich, ale na zdrowy rozum mam wrażenie, że to przecież niemożliwe. Chyba dopadła mnie schizofrenia albo paranoja, w najlepszym razie – to mi się śni. Może nieznany ktoś to sprowokował, przestawił zwrotnicę w rozjazdach, na niewiadomej stacji, przez którą przejeżdżał mój pociąg, a teraz – pozostawił mi tylko przyglądanie się temu, co z tego wynikło. Z fascynacją.

Dziwię się i wściekam jednocześnie (jak to ja)

Dzieci uczą się jeździć na nartach.

Nie mogę wyjść z podziwu, jak dorośli czasem próbują je wyręczyć w przezwyciężaniu trudności. Zanim dzieciak choć spróbuje założyć narciarskie buty, to już ma założone, zanim się zorientuje, już ma przypięte narty, jak się potknie, to zanim kiwnie palcem – już go ktoś podnosi. I ten ciągły słowotok dorosłego, instruujący – co trzeba robić. Przysięgam, że nasze dzieci to czasem rzeczywiste anioły o cierpliwości anielskiej. Bo dorosły to już dawno by warknął jakieś paskudne słowo i odwrócił się na pięcie.

Pamiętam, jak na placu zabaw zobaczyłem matkę z córką. Chciałbym bardzo to opisać, ale jak to opisać….! Matka mówiła bez przerwy – jeśli piszę bez przerwy, to tak było. Może niektórzy z Was zetknęli się z psychiatrią, występuję tam takie zaburzenie – słowotok – w którym chory nie przestaje mówić. Jestem przekonany, że ta matka wymagała terapii…. W każdym zdaniu – albo polecenie dla dziecka, albo napomnienie, albo pytanie. Po pytaniu następowało przynaglenie do odpowiedzi, jeśli odpowiedź chybiała oczekiwaniom, następowało napomnienie, a potem ponowne pytanie, i przekonywanie, i pytanie, i napomnienie, i instrukcja, i pytanie…. i tak w kółko.

Może w następnym „Ćwiczeniu z pisania o niczym” spróbuję….

O robocie i sypialni

Żona, ech, jak to brzmi…. groźnie(?). Spróbujmy łagodniej – dziewczyna. Może należałoby napisać potocznie „jego dziewczyna”, ale raz, że to takie potoczne, a dwa, sugeruje relację własności. I znów, gdyby uściślić, że „może ona taka wcale nie jego”, to w potocznym znaczeniu sugerowałoby to pewne niewłaściwe rzeczy, co najmniej niepewność, a nie o to tym razem chodzi. Może więc jednak żona, i tyle, choć to „aż tyle”, ale jednak ciągle za mało.

Przyjmijmy więc roboczo, że jego dziewczyna, usypiając, potrzebuje spokoju – w szczególności: ciszy, takiej prawdziwej, bez szurania, wzdychania, pociągania nosem. O kaszlu nie wspominając, a już na pewno, o rety, o nagle wypadającym z ręki telefonie komórkowym, którego się potem szuka w ciemności, potrącając dajmy na to pustą puszkę po piwie. Albo nie całkiem pustą puszkę po piwie, która się wskutek czego wywraca, płyn o silnym zapachu zalewa podłogę, i trzeba biec do łazienki po ścierkę, oczywiście trzeba też zapalić światło, a wtedy okazuje się, że poszukiwany telefon komórkowy spowity został pachnącą pianą, i wtedy już nie wiadomo co najpierw, czy po ścierkę, czy zająć się telefonem, czy mamrotać pokornie „przepraszam”, choć i tak to już niczego nie zmieni.

Tak więc jego dziewczyna lubi spokój, zasypiając, a jej mąż, a może jej chłopak, ustawił w sypialni biurko, bo tam jeszcze było trochę wolnego miejsca. A może też dlatego, że lubi pracować blisko łóżka, by mieć dwie przyjemności blisko siebie – i pracę, i dziewczynę, a może po to, by móc się położyć, gdy przy pracy braknie weny, albo wręcz przeciwnie – szybko podnieść, gdy w środku nocy wena powróci.

Z kolej jego dziewczyna przesiaduje całymi nocami przy komputerze, kiedy dostanie zlecenie, bo musi zdążyć do siódmej rano, żeby na ósmą iść do pracy, tej swojej drugiej pracy, która w zasadzie jest jej pierwszą pracą. Skoro więc jej chłopak lubi zasypiać w towarzystwie pracujących, a jego dziewczyna wprost przeciwnie, to zamiast walczyć z tym stanem rzeczy, można mu się poddać, a wręcz go wykorzystać. Czyli? Zamienić biurka! Dziewczyna do sypialni, a chłopak – wprost przeciwnie. Tak więc – do roboty! Ojej, ile to roboty…

Termin przydatności do spożycia

– Wiesiek, powiedz mi, czy facet jest w stanie zjeść na kolację jeden cały serek puszysty, 140g netto?
– Coś ty. Coś ci się stało?
– Zapomniałem dodać, że przeterminowany o pięć dni.
– …???
– No więc ja ci powiem: jest w stanie.
– …zjadłeś?
– Prawie. Właśnie kończę.

Cisza.

– Zawsze patrzysz na terminy ważności?
– Tak. I jem to, co akurat wychodzi.
– A ja nigdy nie patrzę.
– Twoja kobieta się tym zajmuje.
– Chyba tak. To znaczy – ufam jej.
– I nigdy się nie zawiodłeś?
– No nie. Biorę z lodówki i jem. A jak czuję, że coś jest nie tak, to wyrzucam i tyle.
– I nie rozchorowałeś się, nie miałeś, no wiesz….
– Nie. Chyba nie. Zresztą nie pamiętam. Nie wiem.
– To ja może też przestanę sprawdzać.
– No pewnie, co się przejmujesz.
– Masz rację. Głowa wolna od zmartwień. A pleśń i tak zdążę zauważyć.
– Jasne stary. Jedz, nie przejmuj się.
– To może chcesz trochę tego serka? Jeszcze zostało…
– Nie nie, dziękuję!……… A wiesz….. No to daj….