Zamek w Ogrodzieńcu

Byliśmy na zamku, który miał swoją świetność jakieś pięćset lat temu.

Ogrodzieniec i dzieci

– Tato, co się tak przyglądasz?
– Próbuję sobie wyobrazić, jak tutaj ludzie mieszkali. Jak wyglądali przez te okna, których już nie ma, albo stawiali kamień po kamieniu, przekładane gdzieniegdzie cegłami, na wysokości trzydziestu metrów, na skale…

Słowa, które wypowiadali, zostały zamknięte w tych kamieniach. Odgłosy zabaw, walki, jęki skazańców, są tutaj. Może i dobrze, że nie jestem w stanie ich usłyszeć.

Ogrodzieniec i dzieci (2)

Rozmrażanie

Wczoraj udało się zrealizować program rozmrażania lodówkozamrażarki. Rano została wyłączona, wieczorem, o 23:00, włączyłem ją z powrotem – już suchą, umytą, wraz ze wszystkimi półeczkami i szufladkami. Zająłem się tym ja, jako człowiek przebywający na urlopie i przyczyniający się do życia rodzinnego.

Nie było to niezbędnie konieczne. Lecz zaczęło się od tego, że opadły drzwiczki i ocierały się przy zamykaniu. Padło stwierdzenie, że mógłbym z tym coś zrobić, na co ja, że trzeba by zdemontować drzwiczki, a trudno to robić w pośpiechu, a powoli, to już można rozmrozić. To było we wtorek, zdaje się. Wiedzieliśmy już, że goście mają wyjechać w czwartek wieczorem, więc piątek wydał się idealny.

Nie zrobiłem tego z jakichś wysokich powodów rodzinnych czy altruistycznych. Można było jeszcze z tym żyć, nie było tak źle. Zrobiłem to dla siebie, dla swojej duchowości. Efekt już mam – dzisiaj rano udało się napisać dwa z kilku zaległych tekstów, do których się kiedyś zobowiązałem. Opóźnienie tłumaczyłem brakiem odpowiedniego ducha, więc rozmrażanie lodówki przydało się jak znalazł.

Co prawda dziś rano teksty powstały też kosztem zajmowania się dziećmi, ale wygląda na to, że im również wyszło to na korzyść. Zrobiły sobie same śniadanie, właśnie to, co potrafią i lubią, czyli parówki. Potem tworzyły jakieś  napoje, z wykorzystaniem lodu z właśnie wyczyszczonej zamrażarki. Do wczoraj nie dało się wyciągnąć szufladki na lód, z powodu zalodzenia, ale po rozmrożeniu teraz wszystko już działa. Znalazłem też w kuchni użyty wyciskacz do cytrusów, plamy na podłodze i parapecie (a mówiłem, że jak coś się przygotowuje, to robić na stole). Mnóstwo walających się sztućców, używane w różnych celach talerze, większe i mniejsze. Nic, ważne, że nie są głodne i poszły na podwórze. Wyglądając od komputera zobaczyłem mokre okno na pierwszym piętrze, a na podwórzu – ciągnęły właśnie ogrodowego węża. Wyjaśniłem, że nie leje się po ścianie i tynku, jak już chcą, niech leją po drzewach; chyba zrozumiały.

Rozpisałem się najwyraźniej, bo oto proszę – siedzę i palce coś mi tak stukają, tekst się leje, może więc wykorzystam okazję i nastukam parę akapitów, na zapas, na kolejne zamówienia.

Dziecko

Czuję! Wiem? Najmniej: rozumiem

wzrok

Nie widzimy oczami. Nie słyszymy uszami. Gdy dotykamy, to nie palce są najważniejsze. Czym widzimy, słyszymy? W zasadzie – nie wiadomo. Przecież nie chodzi o układ kosteczek: młoteczek-kowadełko-strzemiączko, ani o arterie włókien nerwowych, od stóp, przez rdzeń kręgowy, do głowy. O co zatem chodzi? Jakie to miłe móc powiedzieć: nie wiem.

Co ciekawe, z powodu tej niewiedzy nic się nie zmienia. Nie wali się świat, nie następuje żadne nieszczęście ani kataklizm. Możemy więc wołać „nie wiem, nie wiem!”, szczęśliwi. Gdyż wiedza zwykle czymś obarcza (choćby odpowiedzialnością) lub co najmniej – nie daje spokoju. Na przykład jest nienasycona, bo po krótkim okresie zadowolenia powoduje kolejny, palący niedosyt. No a jak nie wiem, to nie wiem…!

Więcej wiem, niż rozumiem.
O wiele więcej czuję niż wiem.
Czyli najwięcej czuję, a najmniej rozumiem. I może coś tam wiem.

Czuję <- Wiem <- Rozumiem
CzujęŻeWiemNierozumiem
CzujęNiewiem
Czuję.

ciastolina

Syn, studium przypadku

Patrzę jak przez szybkę do wnętrza terrarium. Żywa istota kręci się wewnątrz. Ma oświetlenie, pożywienie i zestaw potrzebnych rzeczy. Biega, krzyczy, śmieje się, i płacze, kiedy jest smutna albo dozna bólu. Patrzę na nią jak przez szkło powiększające, bo zdumiony widzę nadzwyczaj wyraźnie to, co pozostawało mi nieuświadomione przez lata.

Czuję, kiedy się boi.

Nagle widzę obrazy sprzed lat, kształty ludzi dwa razy wyższych ode mnie, w ciemnych miejscach – sklepach, przychodni dziecięcej. Przy warzywniaku, do którego lady ledwo sięgałem brodą. Kupowałem coś, ale nie mogłem wyjąkać, więc udawałem, że zapomniałem. Gdy wreszcie się udało, ludzie w kolejce roześmiali się: Aha, on nie mógł powiedzieć!

I wszystko staje się jasne, strach mojego pięcioletniego syna i mój, tamten strach, to te same. Wtedy nie rozumiałem dlaczego. Dlaczego nigdy nie lubiłem książki, której okładka miała namalowanego zajączka; jego widok powodował we mnie rozpaczliwy smutek. Bo nie tę książkę chciałem! Gdy po wizycie u dentysty, z przygryzionym tamponem w ustach, poszliśmy do sklepu kupować obiecaną zabawkę na pocieszenie.

Dziś w kuchni, wieczorem, gdy dzieci poszły już spać, znalazłem samotny czerwony samochodzik, którego nie chciał przyjąć mój syn. Było to tego dnia, gdy opuszczał szpital. Pytam Ioanę: „bawi się nim?”. Ona przytakuje głową.

samotne dziecko

Tato myślał

Tata miał spać w domu. Rodzina miała korzystać z ładnej pogody i pójść do parku – na rolki oraz rower. Tata jednak zebrał się w sobie, i pojechał z rodziną. Pomyślał, że może zdrzemnie się chwilę w samochodzie. Ale i to w końcu wydało się niezbyt mądrym pomysłem. Mądrym niemądrym – mało praktycznym. W sumie – nie do zrealizowania.

Tato, chodź

Anegdota

– Wiecie, opowiem wam coś, strasznie śmieszne.

I śmieje się, do rozpuku. Siedzi na tylnym siedzeniu i ciągle się śmieje. I obiecuje, że nam opowie. Wyłączam więc radio oraz przyciszam CB radio. Pada deszcz i hałasuje na tyle, żeby zagłuszyć moją córkę.

– Przydarzyło mi się coś śmiesznego. Właśnie tędy jechaliśmy z dziadziusiem i widziałam znak, zaplątany, w krzakach. Tam było coś napisane, a ja próbowałam przeczytać. Ale nie mogłam zobaczyć. Nie mogłam i nie mogłam, aż wreszcie mi się udało.

Tędy – to znaczy jechali w tym samym miejscu, co my teraz. Czyli na wylocie z Krakowa w stronę Warszawy, za trzecią górką, gdzie jest kawałek prostej drogi. Rzeczywiście, są tu drzewa i krzewy.

– I kiedy wreszcie mi się udało zobaczyć, to nie mogłam wytrzymać ze śmiechu.

– To co było tam napisane? No powiedz wreszcie.

– Do zobaczenia. Cha cha cha!

Córka ma osiem lat. Obawiam się, że za niedługo mogę przestać rozumieć jej anegdoty, skoro już docierają do mojej granicy zrozumienia. Wapniakiem stanę się szybciej, niż przypuszczałem.

Amelia

Ciągle jeszcze myślę o dzisiejszej wizycie na basenie. Będąc już w wodzie dostrzegliśmy (Beni i ja) wychodzącą z szatni koleżankę Beniego. Szepnąłem mu do ucha (a siedzieliśmy w jacuzzi): jak ma na imię? Amelka.

Pamiętam ją od pierwszych dni, gdy maluchy, zostawiane na siłę przez rodziców, chlipały na kolanach przedszkolanek. Ten okres już minął. Ale Amelka od zawsze miała twarz dorosłej osoby. Na czym to polega? Muszę jeszcze nad tym pomyśleć. Dość, że dziś na basenie była w towarzystwie dużo starszej siostry oraz babci.

Do Amelki próbowałem zagadać, gdy już w czwórkę grzaliśmy się w bulgoczącej wodzie. Lecz ledwo zadałem pytanie i minęły może trzy sekundy, odzywała się babcia, tonem upominającym, instruującym, wyjaśniającym, zachęcającym. Patrząc, jak dorosła twarz pięcioletniej Amelki zastanawia się nad odpowiedzią, i jak raz po raz przerywa jej tok myślenia oczywista babcina oczywistość, sam dziwiłem się sobie, że jeszcze nie buchnąłem wściekłością. (Dziękuję tu wszystkim, na których mogę się wzorować, by nie okazywać na zewnątrz tego, co mam w środku.)

Nie, nie jestem święty. I dziś złapałem się na tym, że mam dla własnych dzieci nieustające instrukcje, upomnienia, wyjaśnienia, polecenia, zachęty i tak dalej. Że już zapominam, jak brzmi mój głos, zwracający się do nich tak po prostu. Że zmieniam się w nadświadomego swojej misji policjanta, który nawet nie patrzy spokojnie w twarz dziecka, lecz od razu wszystko wie.

Popatrzeć w twarz Amelki, uśmiechnąć się i zaraz spuścić oczy, by nie wkroczyć zbyt mocno….

W bryzgach się ścigamy, ale nie o pościg chodzi

Patrzę w górę, a tam, ruchem obrotowym, niezbyt szybkim, przesuwają się długie, grube, drewniane belki, pod stropem.

Jestem w plastikowej rynnie, w której płynie woda. Przede mną mój syn, który nie ma jeszcze pięciu lat, choć będzie miał za kilka dni. Powtarzałem sobie często to zdanie, było przeciwwagą dla wyglądu Beniamina, bo ciągle wydaje mi się, że jest starszy niż w rzeczywistości. Starszy, czyli powinien być mniej kapryśny, bardziej śmiały, lepiej się komunikować i tak dalej. A przecież nie jest starszy, nawet jeśli na takiego wygląda. Czyli ma prawo do tego, do czego ma prawo czterolatek, teraz prawie pięciolatek, który jednakowoż nie musi dorównywać swojej siedmioletniej, teraz prawie ośmioletniej siostrze. (Bo urodziny mają w odległości dwóch dni od siebie.)

W plastikowej rynnie pędzimy obaj. On pierwszy, w ślizgu, poniżej zaś ja, w ślizgu – za nim. Pomyślałby ktoś, że zjeżdżając w rynnie wypełnionej wodą, mając na sobie tylko kąpielówki, pędzi się zupełnie bezwładnie, będąc zdanym na los, jaki zgotowali nam konstruktorzy rynny, tej basenowej atrakcji. Lecz jednak nie jesteśmy bezwolni. Ułożeniem ciała można przyspieszać i hamować. Ściskamy się więc, Beniamin i ja, jadąc wbrew przepisom, jeden za drugim.

Wyciągam się, wyprężam, i… zaczynam go doganiać. Już za chwilę mam chwycić stopami jego małe ramiona, gdy on odwróciwszy głowę dostrzega mnie, i robi coś (zapewne też się wypręża), że przyspiesza, uciekając mi, prawie zupełnie, aż za zakręt.

Na końcu obaj wpadamy do stojącej wody, w bryzgach niewiele widać, tracimy oddech, nie zdążyliśmy dłońmi zatkać dziurek nosa, powiekami zacisnąć oczu, zataczamy się, wstając na kolana, patrząc, gdzie ta wieża, i schody, które prowadzą znów na górę.

Momenty, jak niewyraźne przebłyski, w których czuję, choć nie umiałbym tego udowodnić, że programuję syna. Programuję z premedytacją. A jeśli programować, to zdecydowanie, bez cienia niepewności, bo gdyby niepewnie, to lepiej nie programować wcale.

Programuję jak przestrzegać przepisów. A potem, jak ich nie przestrzegać. Syn poucza mnie, że nie zjeżdża się przy czerwonym świetle. On czeka na zielone. Mogę być z niego dumny, ale znam go, bo znam siebie, i wyczuwam te niuanse, które są w nim, których jeszcze nie jest świadomy. Mnie zbyt późno ktoś pokazał, o co chodzi w przepisach i ich przestrzeganiu. A może sam do tego doszedłem, w końcu wściekły, że daję się konsumować bzdurom. Bo istota tego naszego świata nie tkwi w przepisach. Istota jest gdzie indziej, i piękne jest jej poszukiwanie, choć drżące.

Położyłem się spać

Położyłem się spać przed 20:00 ignorując życie rodzinne. Wskutek czego, tak jak powiedziała moja dziewczyna, obudziłem się w nocy, a ponieważ wrażenia dnia zaczęły właśnie żyć zwielokrotnionym życiem, nie udało mi się usnąć.

Zdjęcie przedstawia Beniamina, który po raz pierwszy w życiu jedzie sam rowerem na dwóch kółkach. To wydarzenie wygląda na zwykłe, ale moja literacka część duszy zastanawia się, jak opisać (bez patosu, ale z wyrazem), drogę, która doprowadziła do tego sukcesu.

Chyba są dzieci, które po prostu idą pewną swoją drogą – w miarę spokojnie. Moje do nich nie należą. Przełamanie kolejnych barier u Beniego jest związane z wielokrotnym rozdarciem duszy. Skąd o tym wiem? Nie sposób nie zauważyć. To my, rodzice, doświadczyliśmy jego kolejnych wrzasków, zanoszącego się płaczu, tryskających łez, rzucania rowerem, i zaklętego słowa „NIE!!!”, wykrzyczanego w każdym możliwym momencie. To nie jest jego poza ani udawanie, to autentyczny dramat, który on przeżywa. Ten sam dramat powtarza się przed innymi „osiągnięciami”, do których próbujemy go przekonać. Widocznie ten człowiek nie może inaczej. Za każdym razem będzie musiała odegrać się tragedia, zanim przejdzie w komedię i uśmiech rozjaśni uspokojoną wreszcie twarz.

Kiedy w końcu patrzyłem, jak jedzie sobie sam rowerkiem, beztrosko, bezproblemowo, to myślałem o setkach, tysiącach nowych połączeń neuronów, które właśnie się tworzą i utrwalają w jego mózgu. Wewnątrz czaszkowa mapa świata zewnętrznego. Nowe połączenia tworzyły się również u dwóch osób, które widać za Benim. A skoro o tym myślałem, to i w moim mózgu powstawały nowe połączenia neuronalne. To się dzieje każdego dnia, aż strach o tym myśleć – dobrze, że to poza naszą świadomością. Już nie pytam – po co, na co i dlaczego.

No dobrze, jeden temat skończony, a ja nie mogę spać dalej. Wspominam więc filmy, m.in. wywiady z Leszkiem Możdżerem, które można znaleźć na youtube. Duże wrażenie. Między innymi fragment, gdy gra w duecie z Adamem Makowiczem – ten wzajemny splot, a jednocześnie – wyścig. Zresztą Leszek w wywiadzie mówi, że tuż po koncercie, gdy Makowicz go nie widział, pokazał mu język. Możdżer mówi coś takiego – to co się najbardziej liczy, to pieszczoty dźwiękiem, podczas gry w zespole. Ja tego doświadczyłem, wiem, że to są chwile nie do wysłowienia, za którymi można tęsknić i je wspominać.

Wspominam wywiad w Wyborczej, z profesorem, którego nazwiska oczywiście nie pamiętam. O tym, że my, Polacy, jesteśmy zbolałymi marzycielami, i zamiast po prostu robić swoje, pracować, ciągle przeżywamy niespełnione marzenia. I przy tej okazji, na drugim biegunie – postać młodej osoby, którą poznałem półtora roku temu, która jest zaprzeczeniem tej diagnozy, bo haruje, nie tylko marzy. Nie mogę o niej zapomnieć, i dobrze, bo to światełko, które mi przyświeca.

Przyświeca, gdy pytam siebie – co robić. Często mam wrażenie, że nie wiem – moje życie nie jest planowe. Ulegam prośbom różnych ludzi oraz niestabilnym porywom własnego chcenia…

Dobrze, teraz spróbuje usnąć, może się uda.

Od miedzy do miedzy

Zimno, ciepło. Zimno. W rytm mijanych drzew, budynków. Chłód znów, tam, gdzie cieniem kładzie się kształt bloku na zeszłorocznej jeszcze trawie. Popycham rowerek Beniego, od miedzy do miedzy. Przynajmniej tak sobie wyobrażam. Choć jedziemy alejką osiedla, zwiedzając dziecięce place zabaw, to pamiętam, że kiedyś były tu pola. Te miedze pozostały w mojej pamięci, nawet Sara nie może o nich wiedzieć, choć teraz śmiga tędy rowerem. Tutaj stawała para koni, z wozu zdejmowano pług, który za chwilę miały ciągnąć, pochylając głowy na długich szyjach, z wysiłkiem, krok za krokiem.

Powiewa pranie rozwieszone na balkonach, na czwartym piętrze, porusza nim zimny wiatr, tak samo jak tamtymi czasy, gdy stała tu chata i między jabłonkami przeciągnięto szary sznur do wieszania bielizny.

Przy szkole stojącej nad opadającym stromo stokiem – plac zabaw, jak wirtualny, wyłożony miękką kostką, ogrodzony, z regulaminem przy wejściu, pouczającym i zabraniającym wszystkiego, co niezgodne z przeznaczeniem. Stojący tu kiedyś sad nie miał instrukcji chodzenia po drzewach; dzieci, ciągnąc po ziemi wyrwane z chaszczy chabiny budowały własny świat, z wyobraźni.

Dalej, od miedzy do miedzy, rozrasta się cmentarz. Na nim teraz ci, co kiedyś w tej chacie. Gdzie? Tam, przy metalowych, przerdzewiałych krzyżach, z zatartymi tabliczkami, nawet bez zwykłych płyt z betonu, nie marmuru, i bez mogił z ziemi, bo rozmyły je śniegi i deszcze, przez trzydzieści lat.

Popycham rowerek Beniamina, a Sara śmiga, bo tutaj cmentarz jeszcze nie całkiem się rozrósł, i jak dobrze popatrzeć, to te miedze są tu jeszcze, bokiem. Porosłe dzikimi badylami, wspominają może czasy, gdy pszenicę, albo żyto, dzieliły sobą; i przezroczyste prawie, czerwone płatki polnych maków.

Od miedzy do miedzy idę i ja teraz, ciągle. Tej pierwszej prawie już nie pamiętam, tę drugą mam gdzieś przed sobą, chyba jeszcze jej nie widzę. Tej, której nie przejdę, przy której zostanę, choć moje dzieci pojadą rowerkami dalej.