Zimno, ciepło. Zimno. W rytm mijanych drzew, budynków. Chłód znów, tam, gdzie cieniem kładzie się kształt bloku na zeszłorocznej jeszcze trawie. Popycham rowerek Beniego, od miedzy do miedzy. Przynajmniej tak sobie wyobrażam. Choć jedziemy alejką osiedla, zwiedzając dziecięce place zabaw, to pamiętam, że kiedyś były tu pola. Te miedze pozostały w mojej pamięci, nawet Sara nie może o nich wiedzieć, choć teraz śmiga tędy rowerem. Tutaj stawała para koni, z wozu zdejmowano pług, który za chwilę miały ciągnąć, pochylając głowy na długich szyjach, z wysiłkiem, krok za krokiem.
Powiewa pranie rozwieszone na balkonach, na czwartym piętrze, porusza nim zimny wiatr, tak samo jak tamtymi czasy, gdy stała tu chata i między jabłonkami przeciągnięto szary sznur do wieszania bielizny.
Przy szkole stojącej nad opadającym stromo stokiem – plac zabaw, jak wirtualny, wyłożony miękką kostką, ogrodzony, z regulaminem przy wejściu, pouczającym i zabraniającym wszystkiego, co niezgodne z przeznaczeniem. Stojący tu kiedyś sad nie miał instrukcji chodzenia po drzewach; dzieci, ciągnąc po ziemi wyrwane z chaszczy chabiny budowały własny świat, z wyobraźni.
Dalej, od miedzy do miedzy, rozrasta się cmentarz. Na nim teraz ci, co kiedyś w tej chacie. Gdzie? Tam, przy metalowych, przerdzewiałych krzyżach, z zatartymi tabliczkami, nawet bez zwykłych płyt z betonu, nie marmuru, i bez mogił z ziemi, bo rozmyły je śniegi i deszcze, przez trzydzieści lat.
Popycham rowerek Beniamina, a Sara śmiga, bo tutaj cmentarz jeszcze nie całkiem się rozrósł, i jak dobrze popatrzeć, to te miedze są tu jeszcze, bokiem. Porosłe dzikimi badylami, wspominają może czasy, gdy pszenicę, albo żyto, dzieliły sobą; i przezroczyste prawie, czerwone płatki polnych maków.
Od miedzy do miedzy idę i ja teraz, ciągle. Tej pierwszej prawie już nie pamiętam, tę drugą mam gdzieś przed sobą, chyba jeszcze jej nie widzę. Tej, której nie przejdę, przy której zostanę, choć moje dzieci pojadą rowerkami dalej.